Śledź mnie na:

Kiedyś to się człowiekowi chciało... Przychodziły święta i ten z prawdziwą pasją szukał najlepszego piwa świątecznego. Czy to z wyraźnym piernikiem w aromacie czy też kompotem babcinym w smaku. Dzisiaj mało kto ma na to czas. Szczególnie, że jak przystało na prawdziwego korposzczura siedzę w pracy w dzień wigilijny.

Świąteczny nastrój nie opuścił mnie jednak, bo postanowiłem dać ponownie szansę Pracowni Piwa. Dawno nie gościli na blogu, głównie przez to, że cały czas natrafiam na ich spadki jakościowe. Ich stout zimowy zaintrygował mnie obietnicą pomarańczowej paloności i kooperacją z mało znanym holenderskim browarem. 


Etykieta taka jakaś o niczym szczerze mówiąc. Sama nazwa za to w punkt, chociaż za granicą już są tak nazwane piwa z innych browarów (copystrike?). Nie wspomnę nawet o pewnym serialu Netflixowym. Piwo jest czarne, jak dobre brownie polane masą gorzkiej czekolady. Piana ciemna, beżowa, wysoka na jeden palec. Średnio się trzyma, ale pozostawia jakiś tam brud na ściance. 


Oho, chwileczkę. Wyczuwam... całkiem przyjemny aromacik! Gorzka czekolada na pierwszym planie, zero słodkości. Potem kawa, zbożowa i taka... "zwiewna". Do tego trochę przypraw, głownie cynamon. W tle bardzo delikatna skórka pomarańczy, która fajnie przegryza się momentami przez resztę. Oho, zaintrygowali mnie teraz muszę przyznać.

Ohoho, chwileczkę x2. Jaką to ma fajną teksturę. Jest gęste, ale zarazem nie aż tak pełne jakbym się tego spodziewał. Wysycenie średnie do niskiego, mi pasuje idealnie. W smaku potwierdzają się doznania z aromatu. Jest wytrawnie, tak mocno. Jest gorzka czekolada, są też palone ziarna kawy. Z każdym łykiem odczucie w/w rośnie znacznie, jak napięcie w dobrym filmie. Mimo tego czuć przyprawy (znowu głównie cynamon) i zest z pomarańczy. Tak subtelnie gdzieś w tle, ale wystarczająco. Goryczka jakaś taka średnia, palona. Może za bardzo wkomponowała się w czekoladę i wszechobecna paloność. Na finiszu znaczące zmiany. Zadziwiająco mocno wybija się pomarańcza i pieprz, ale brakuje im jeszcze trochę do pełnej dominacji. Dzięki temu całość pozostaje całkiem dobrze zbalansowana. Naprawdę spoko piwo zimowe. Bez "piernika", ale nadal kojarzące się z okresem świątecznym i dzięki bogu nie jest to też  uwielbiana przez wielu piwowarów bomba laktozowa. Coś mi się wydaję, że Pracownia wraca do łask.

----------

Styl: Winter Stout
Alk: 7,8% Obj.
Ekstrakt: b/d
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienny, pszeniczny), chmiel, curaçao, cynamon, pieprz, drożdże.
Do spożycia: 04.12.2019


Na pewno widzieliście tego mema z Ryanem Reynoldsem "but... why?". Przyglądając się czasami poczynaniom polskich rzemieślników zadaje sobie to samo pytanie, z tym samym wyrazem twarzy nawet. Pamiętam, że ktoś podczas WFDP (zaraz po tym jak Grodzisk znowu pojawił się na mapie piwnej) zażartował, że mogliby zrobić imperialną wersję...

Po co? Przecież głównym atutem tego stylu jest lekkość w każdym tego słowa znaczeniu. Takie podejście wielu osób nie powstrzymało jednak browaru z Grodziska przed uwarzeniem (kooperacyjnie) tego monstrum. W ankiecie wybraliście współprace z browarem Marble, w puszce. Jeżeli dobrze kojarzę nie jest ona dostępna w polskich sklepach. 


Patrząc na etykietę nie mam zielonego pojęcia co grafik chciał osiągnąć. Napisy gubią się w tle i ciężko jest cokolwiek wyczytać (a może to ja już się stary robię). Pomysł z puszką uważam jednak za strzał w dziesiątkę. Piwo też niczego sobie. Ma piękny złoty kolor i jest delikatnie zamglone. Piana zwiewna i puszysta oraz całkiem wysoka, jak na grodziskie przystało. Żywot miała średni.


Kurde ładnie to pachnie, ale z początku miałem też dość mieszane uczucia. Jest pszenica, wyraźna i orzeźwiająca. Jest też lekka wędzonka, chyba szynkowa. Ciężko stwierdzić, bo ciągle chmiel wchodzi w drogę. Musieli go dużo dosypać, bo limonkowe zapaszki momentami dominują zbytnio. Po chwili (i jakby nie patrzeć ogrzaniu się piwa) wszystko się stabilizuje na szczęście.

Trochę się bałem tego całego "imperializmu"... Kocham ten styl za lekkość, a jego "ojcowie" próbują we mnie wmusić pewnego rodzaju negację wcześniej wymienionego. Jak bardzo się myliłem... no nie macie pojęcia. Już po pierwszym łyku czuć orzeźwienie typowe dla grodziskiego, a ciałko nie jest w ogóle zapychające (aczkolwiek odczuwalnie wyższe niż w wersji podstawowej). Nagazowanie oczywiście na bardzo wysokim poziomie. Podstawą jest pszenica, świeża i wyraźna. Do tego (prawie, że na tym samym poziomie) ziołowość i limonka. Na szczęście wędzonka nie uciekła nigdzie. Nadal robi za tło, ale takie wyraźne. O dziwo goryczka też jest wyczuwalna, krótko, ale to zawsze coś. Na finiszu wędzonka wybija się jeszcze bardziej i pozostawia taki delikatny dymiony posmak na podniebieniu. Jak ktoś miał problem ze zwykłym grodziskim (głównie z tym, że nie można się tym napić, a trzeba za to chodzić co chwilę do toalety) to ta wersja będzie jak znalazł dla niego. A tak na serio... naprawdę dobre piwo. Alkoholu w ogóle nie czuć, całość jest nadal lekka i orzeźwiająca i naprawdę przypomina pierwowzór.

----------

Styl: Imperialne Grodziskie
Alk: 6,9%
Ekstrakt: b/d
IBU: b/d
Skład: zawiera słód jęczmienny, chmiel Oktawia.
Do spożycia: 11.2019


Browar Golem znajduje się teraz w bardzo niebezpiecznym "miejscu" jeżeli chodzi o polski craft. Praktycznie każde ich piwo jest wychwalane (w większości przypadków słusznie), ale mam przez to dziwne skojarzenia z sytuacją związaną z Pracownią Piwa. Parę ich ostatnich piw było zwyczajnie rzecz ujmując... popsute (a przynajmniej moje butelki), ale w internetach (i nie tylko) mają oni nadal przyklejoną łatkę nieskazitelnego browaru i w ogóle "jak śmiesz coś o nich negatywnego napisać". Czy tam samo będzie z Golemem?

Chyba jeszcze nie teraz. Podejście ludu zmieniło się bowiem ostatnio przy okazji dwóch piw: Cynika i Stoika. Ten pierwszy był cynamonowym stoutem, w którym nie było czuć nic oprócz... cynamonu. Nawet dla mnie była to przesada już. Dlatego właśnie do Stoika podszedłem z lekkim dystansem. Czy słusznie? Zobaczymy. Mam tylko nadzieję, że piwowar nie miał takiego samego podejścia do piwa jak barmani w Szynkarni do klientów... (to jakby nie patrzeć piwo kooperacyjne).


Etykieta prosta, ale ciekawi mnie co tak naprawdę miał grafik na myśli tworząc ją. Kapsel czarny, już chłopaki mogliby załatwić sobie firmowy, bo logo mają do tego idealne. Duży karny pytong należy się za brak składu na etykiecie. Piwo jest czarne, nieprzejrzyste. Piana urosła tak mniej więcej na jeden palec, ale dość szybko się ulotniła pozostawiając dziurawy kożuch. Pojawił się też delikatny lacing.


Nooo, to kompletnie inna para kaloszy w porównaniu do Cynika. Przyjemna czekolada, kakao i fajna, nieprzeginająca paloność. Taka naprawdę spoko podstawa stoutowa. Nic by w tym nadzwyczajnego nie było gdyby nie fakt, że po chwili rzeczywiście wychodzą nuty zestu z pomarańczy. Kokosa jakoś zbytnio nie wyczuwam.

No, i taką intensywność to ja lubię. W Cyniku chłopaki przesadzili z tym cynamonem (co mnie zaskoczyło, bo uwielbiam fetyszystyczne doznania w piwie), a tutaj mamy wszystko tak przy granicy. Ciałko owszem jest, wyczuwalne, ale tak bez zapychania. Uczucie w ustach też proper, piwo jest aksamitne i gładkie jak przy dodaniu płatków owsianych do składu. Wysycenie raczej niskie, pasuje idealnie. W smaku znowu pojawia się typowa stoutowość, tyle że to palone słody wychodzą delikatnie na pierwszy plan, czekolada i kakao zaraz za nimi się trzymają. Od razu czuć, że nie będzie to słodki stoucik, co mnie niezmiernie cieszy. W tym całym czarnym towarzystwie pojawia się też pomarańcza, a tak dokładnie to jej skórka. Goryczka na średnim poziomie, bardzo krótka i lekko palona. Na finiszu pomarańcza wybija się trochę bardziej, a towarzyszy jej wyraźna paloność, przypominająca trochę tą kawową. Kurde fajny stoucik z takim akcentem świątecznym. Szkoda trochę, że nie czuć w ogóle kokosa, ale piwo broni się i bez niego.

----------

Styl: Coconut Orange Extra Stout
Alk: 5% Obj.
Ekstrakt: 15°
IBU: 2/5
Skład: zawiera słód jęczmienny.
Do spożycia: 03.2019


Jezus Christ ile to piwo musiało przejść, aby do mnie dotrzeć w końcu. W sumie, to jedna butelka straciła życie abyście mogli o nim przeczytać. Dlatego na wstępie taka mała dygresja do kurierów... fuck you. Nie było mnie w domu i paczkę odebrała sąsiadka. Z tego co wiem pośpiesznie ją zostawił na schodach i poleciał. Gdy ją odebrałem od razu wiedziałem, że coś jest nie tak.

Na cztery butelki jedna (właśnie z AleBrowaru) była cała roztrzaskana, mimo naklejonej wszędzie taśmy z informacją o szkle w środku i naprawdę dobrego zabezpieczenia zawartości. W tym roku na miano najgorszych kurierów zasłużyło sobie DHL, zaraz za nimi DPD. No, ale zszedłem już za bardzo z tematu... Seria New Wave z Lęborka zyskuje całkiem spoko noty na internetach, dlatego się nią zainteresowałem. Znacie mnie, w zimie załącza mi się tryb RiSowy i jasnych piw zazwyczaj nie tykam przy niskich temperaturach na dworze.



Z tego co widziałem każda etykieta z tej serii jest... stosunkowo prosta. Jakiś przypadkowy gradient w tle i pospolita czcionka + logo. Nic ciekawe, move along. Piwo za to wygląda przepysznie. Ma jakiś taki żywy pomarańczowy kolor i jest wyraźnie zmętnione (tak równiutko). Piana bialutka, puszysta, ale trochę przykrótka. Żywot miała średni.


Ok, nie ma co ukrywać... to piwo pachnie wybornie. Od soczystej moreli po przyjemną pszenicę w tle i delikatne nuty kolendry. Jak się ogrzeje to wychodzą też słone zapaszki, jakby się człowiek po kopalni przechadzał. Dziwne, bo sól zazwyczaj jest niewyczuwalna w aromacie (no chyba, że już mi odbija kompletnie). Całość intensywna, a przecież nie jest to świeżynka.

Nie wiem dlaczego, ale spodziewałem się mdłego i zapychającego piwa. Nawet sobie nie zdajecie sprawy w jakim błędzie byłem. Mega kremowe, gładkie, ale też na swój sposób lekkie i śmiem nawet stwierdzić, że orzeźwiające. Wysycenie średnie, trafione w punkt. W smaku pulpa morelowa zmieszana z pszenicą i szeroko pojętymi płatkami śniadaniowymi (to te płatki owsiane i mleko). Do tego szczypta wyraźnej kolendry (ale takiej w ogóle nie wchodzącej w drogę) i sól. Tak tak, w tym całym zaplanowanym zamieszaniu znalazło się nawet miejsce na nią. Jest wyraźna, ale punktowa (przynajmniej z początku). Goryczki praktycznie żadnej, ale w sumie nie jest ona zbytnio potrzebna. Na finiszu sól zyskuje na sile, co tylko jeszcze bardziej łechta moje kubki smakowe. Tak wiem, wydaje się Wam to dziwne, że to piwo nie jest mdłe. Otóż moi drodzy nie wspomniałem jeszcze o jednym, w sumie to najważniejszym (zaraz obok soli) "składniku" w tym stylu: kwaskowatości. New Wave Gose jest kwaśne po całości, ale w bardzo fajnie stonowany sposób. Tak wystarczająco, aby tylko zwalczyć mleczno-owocową mdłość, która zapewne by się bez kwasku wybiła znacząco. Ciekawi mnie tylko czy użyto bakterii kwasu mlekowego, bo jakoś ich nie widzę na etykiecie.

----------

Styl: Gose
Alk: 4,7% Obj.
Ekstrakt: 14% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (pilzneński, pszeniczny, CaraRed), płatki owsiane, chmiel Magnum, morela, laktoza, kolendra, sól, drożdże.
Do spożycia: 29.06.2019


Z tym piwem stworzonym przez blogerów to zawsze był problem. Jak browar próbuje uwarzyć coś, co w zamyśle ma być połączeniem wszystkich chorych fantazji polskiej blogosfery to... to nie może się zwyczajnie udać. No nie da się tego wszystkiego zmieścić w jednym piwie. Wyjdzie coś na styl tegorocznego YouTube Rewind (takie tam młodzieżowe nawiązanie do tematów akurat na czasie).

Brokreacja (jak i sama brać blogerska) zrozumiała to w tym roku i dlatego uwarzyli... zwykłego pilsa, a tak dokładniej to czeską desitke (od ilości ekstraktu). W zamyśle bardzo proste, orzeźwiające piwo. Znowu mnie nie było na warzeniu jak i na premierze, dlatego udałem się ostatnio do sklepu i za swoje ciężko zarobione dukaty kupiłem jedną butelkę. Jak to mawiał Ultron w Avengersach: "There are no strings on me", dlatego mogę Wam szczerze i bez krępacji napisać co o nim myślę. 



Ale najpierw, wygląd. W tym roku chłopcy poszli po bandzie i na etykiecie znalazła się sylwetka, co tu dużo pisać, uwalonego blogera. Były takie przypadki i to dość znanych osobistości, ale nie będziemy tutaj wytykać palcami. Sama grafika jak zwykle trzyma wysoki poziom. Kapsel firmowy, no ale dalej ma te niepotrzebne nikomu napisy. Piwo, jak to przystało na jasnego dolniaka, ma złocisty kolor (prawie przejrzysty) i pianę na dwa palce, a przynajmniej na początku. Redukuje się w dość szybkim tempie, ale spory kożuch pozostaje prawie do końca picia.


Tak właśnie powinna pachnieć świeżynka (i nie mam tutaj na myśli wyrobu mięsnego). Wyraźny i utrzymujący się aromat zbożowy, moooże delikatnie wchodzący w chlebek. Do tego zroszona trawa i umiarkowane muśnięcie ziołowe. Jak się ogrzeje to wychodzi słaba kukurydza, ale to tak naprawdę gdzieś w tle.

Sam aromat zapowiadał dość "chrupkie" piwo, czyli jak to mawiają wielbiciele pilsów: "takie, jakie być powinno". Wiecie co? Właśnie takie jest. Już przy pierwszym łyku czuć zadziorną na swój sposób lekkość i orzeźwienie. Wysycenie na średnim poziomie, pasuje idealnie. Mamy przyjemną podstawę słodową, czyli takie tam zwiewne zboże i trochę świeżego chleba. Doprawione ziołami i to tak szczodrze. Chłopaki (i kobiety, bo przecież mamy ich parę w naszej blogerskiej społeczności) nie oszczędzali chmielu i to widać gołym... językiem? Goryczka wyraźna, momentami nawet bardzo (aż mi się nie chce wierzyć, że to ma tylko 20 IBU). Przyznam się szczerze, że niestety nie jest to często spotykane na naszym rynku (bo u nas to tylko potrafio te szatańskie ziele amerykańskie sypać wszyndzie!). Na finiszu ziołowość dostaje jeszcze większego powera, przy akompaniamencie mokrej trawy. No panie! Pięknie orzeźwiający, chrupki, nachmielony i prosty lagerek, czy tam nawet pils.

----------

Styl: Desitka / Pils
Alk: 4% Obj.
Ekstrakt: 10°
IBU: 20
Skład: słód (pilzneński, monachijski, Carapils), chmiel Iunga, drożdże W-34/70.
Do spożycia: 19.08.2019


Zdradzę Wam pewien sekret o blogerach. Gdy zaczyna robić się zimno, a dni są coraz krótsze, dziwne stworzenia blogerskie zaczynają być bardziej natrętne. Wiąże się to z tym, że nudzi im się robienie zdjęć piwa w domu i zabierają swoje degustacje np. do znajomych. Cmokają wtedy nieznośnie w towarzystwie i każą wszystkim czekać na siebie opisując walory trunku w tych swoich notesikach.

Tak właśnie zrobiłem ostatnio będąc u znajomków. Graliśmy w gry planszowe pijąc alkohol (z okazji osiągnięcia przez nie 500 lajków na fejsie). Nie mogłem sobie odpuścić zrobienia fot w nowym środowisku dlatego zabrałem ze sobą Szabrownika, którego wybraliście w weekendowej ankiecie. Specyficzne to piwo muszę przyznać. Graff - czyli szeroko pojęte połączenie piwa z cydrem, nie każdemu przypadnie do gustu.



Etykieta jak zwykle na propsie, z bardzo szczegółowym (i unikatowym) rysunkiem krasnoluda. Jeżeli dobrze kojarzę to każde piwo z Profesji ma takiego. Jakość papieru (jak i sposobu jego naklejenia) poprawiła się od ostatniego razu. Na kapslu mogli zostawić samo logo według mnie. Piwo ma fajny, złocisto-antonówkowy kolor i jest wyraźnie zmętnione. Piana, z początku wysoka, szybko zredukowała się do jednego palca. Pozostała taka już prawie do końca picia, co było nie lada wyczynem. 


Aromat się zbytnio nie zmienił w porównaniu do kranowej wersji z PTP2018. Nadal wyraźnie czuć jabłka, ich skórkę (szczególnie zieloną) i takie bardzo delikatne nuty zbożowe. Są mocne skojarzenia z cydrem. Szczególnie, że pojawia się czasami taka fajna owocowo-alkoholowa nuta, którą ja osobiście wiążę właśnie z cydrem. Można by też rzec, że zdaje się być trochę winne przez to. Przy ogrzaniu wyszły nawet delikatne bretty pod postacią stajni, co mnie bardzo zdziwiło.

W smaku rześkie, średnio wysycone i mega, ale to mega pijalne. Spodziewałem się większego wysycenia, ale zostałem mile zaskoczony. Nic mi przez nos nie wyleciało, że się tak wyrażę. Z początku wydawało się być słodkie, tak jak pierwszy kęs świeżo zerwanego jabłka. Bardzo szybko jednak władzę przejmuje kwaśność owocowa i to taka wysokich lotów. Czuć, że nie został tutaj dodany zwykły sok "z biedry". Skojarzenia z cydrem są jak najbardziej na miejscu, szczególnie, że całość jest wyraźnie cierpka (w dobrym tego słowa znaczeniu) i delikatnie winna. Zbożowe tło komponuje się z tym wszystkim idealnie. Goryczka jest punktowa i chyba za bardzo nie chce wchodzić w drogę tej bombie jabłkowej. Na finiszu taniny zyskują na sile co wymusiło na mnie swoiste cmokanie. Mnie się podoba, jest piwnie, jest cydrowo i orzeźwiająco. Nie jest też słodko, co w dobie Somersby można uważać za duży plus.

----------

Styl: Graff
Alk: 5,7% Obj.
Ekstrakt: 12°
IBU: 1,5/5
Skład: słód (pilzneński, melanoidynowy, dextrynowy, pszeniczny jasny), płatki owsiane, sok z jabłek (Idared, Pepina Ribstona, Golden Delicious, Szara Reneta), chmiel (Puławski, Oktawia, drożdże (San Diego Super, Brettanomyces Bruxellensis Trois)
Do spożycia: 30.04.2019


Chyba nigdy nie zapomnę swojego pierwszego razu z tym piwem. Był piękny dzień (wcale nie, było zimno i mglisto), a w powietrzu było czuć swoistą świeżość i rześkość (taa, przez dym z foodtrucków). Kogo ja oszukuję? Jak było naprawdę możecie przeczytać we wpisie o tegorocznym PTP. Przejdźmy jednak do naszego dzisiejszego bohatera.

Za każdym razem jak widzę tak wymyślnego stouta zastanawiam się ile z tych smaczków będzie naprawdę odczuwalnych. No bo wiecie jak to jest... w połowie przypadków kokos czy też wanilia odczuwalna jest tylko przez piwowara zaraz po rozlewie. I to jeszcze dopiero jak wpadnie do tanka przez przypadek. Czy tym razem będzie tak samo? No nie, wiecie to z mojej relacji z targów poznańskich. Zabierzmy się jednak za butelkę.


Etykiety Ministra mają dość specyficzną kreskę. Podobają mi się, ale tak na moje oko mogłoby być mniej tych elementów na papierze. Trochę to wygląda chaotycznie jak się temu człowiek przyjrzy. Na kontrze słynny napis "zawiera słód jęczmienny" i brak chmielu czy też drożdży. Rozumiem, że tylko alergeny trzeba wypisywać, ale browar craftowy powinien wiedzieć lepiej. Brak też info o samym kokosie. Piwowar użył aromatów, bo prawdziwy kokos nie dawał satysfakcjonujących rezultatów. Tylko bez hejtów mi tutaj, najlepsi tego świata ich używają i w dobrych rękach można uzyskać wspaniałe rezultaty. Piwo na pierwszy rzut oka wygląda na czarne, ale po paru sekundach oko się przyzwyczaja i wychodzi brązowy odcień. Piana na dwa palce, taka zwiewna i szybko redukująca się do kożucha.


Takiej bomby nie spodziewałby się nawet wykwalifikowany saper. Myślałem, że wąchałem już całkiem przyzwoite piwne bounty, ale to co mam teraz w szkle jest na kompletnie innym poziomie. Kokos kokosem pogania i to on jest na pierwszym planie. Zaraz za nim mleczna czekolada, która zapowiada dość treściwe piwo. W tle fajne, wypełniające luki nuty zbożowe.

Po pierwszym łyku trochę stonowałem swoje zapędy. Przecież to nie jest żaden imperial, ma "tylko" 15% ekstraktu. Mimo tego bardzo fajnie szwenda się w ustach i wypełnia wszystkie zakamarki (dziurawe plomby też). Nisko wysycone, gładkie (płatki owsiane, hello), aksamitne, idealnie wręcz. Jest też zadziwiająco pijalne (tak, będę używał tego zwrotu i nic mi nie zrobicie), bardzo szybko zaczęło znikać ze szkła. W smaku mała zamiana ról, mleczna czekolada (bardzo dobrze wkomponowana laktoza daje taki efekt) wskakuje na pierwsze miejsce, a zaraz za nią biegnie kokosik. W tle bardzo, ale to bardzo delikatne nuty kawy zbożowej. Goryczkę... hmm, uświadczysz sporadycznie. Taką delikatnie paloną. Nie ma co za nią płakać, w końcu to mleczno-czekoladowy stout, który z natury jest słodki. Ten na szczęście nie jest mdły jak to potrafią być niektóre krajowe sweet stouty wszelakiej maści. Na finiszu większość zanika po trochu, na czym zyskuje sama kawa (ale bez przesady). Całość cholernie przyjemnie się pije, piwowar wiedział co chciał uwarzyć i to zrobił. Piwne Bounty i nic więcej, za to należą mu się brawa. Szczególnie, że to pierwsze ciemne piwo z tego browaru.

----------

Styl: Chocolate Coconut Milk Stout
Alk: 4,7% Obj.
Ekstrakt: 15% Wag.
IBU: b/d
Skład: zawiera słód (jęczmienny, pszeniczny, żytni), laktoza, płatki owsiane.
Do spożycia: 19.10.2019


Znowu zaczynacie... Gdy przychodzi czas na moje ulubione piwa (czyli ciemne) to jakoś nie potraficie się ze mną zgodzić co do wyboru trunku w fejsbukowej ankiecie. Sam zagłosowałem za reprezentantem Piwoteki, ale Wy musicie mi wciskać jakieś piwa z sokiem...

Żartowałem, portery z owocami są bardzo smaczne i daleko im do szeroko pojętych "piwerek pitych słomką". Tytułowego piłem już z beczki na PTP i muszę przyznać, że mnie zauroczył. Browar Harpagan ma to do siebie, że potrafią rzucić urok na człowieka i potem to już tylko kaplica, nie uwolnisz się. 


W tym przypadku wkurzyły mnie dwie rzeczy. Pierwsza to odblaskowa etykieta, której nienawidzę (mój aparat też). Mimo naprawdę spoko grafiki psuje mi to całościowy odbiór. Druga to... ten cholerny obrusik, na którym postanowiłem zrobić zdjęcie. Dopiero na kompie zauważyłem jak się odbijał od szkła itd. Photoshop poszedł w ruch, tyle Wam powiem. Samo piwo jest czarne, nieprzejrzyste. Piana ciemno-beżowa, przypominała trochę zawiesinę przy okazji parzenia kawy sypanej. Niestety jej żywot trwał może jakieś 4 sekundy. No nic...


Nie wiem czy to moje złudne wspomnienia, ale pite na targach wydawało się być bardziej aromatyczne. Tak powalająco wręcz. Teraz... jest po prostu ok. Nic waszym nosom nie grozi, że się tak wyrażę. Czuć gorzką czekoladę, odrobinę pumpernikla i bardzo słabe owoce gdzieś w tle. Może i jest to wiśnia, ale ciężko stwierdzić. Po dość wyraźnym ogrzaniu jest lepiej. Na myśl przychodzi świąteczne ciasto czekoladowe z dżemem wiśniowym w środku (takie brownie na wypasie). Ok, ok, you've got my attention.

No tak, gęste to to jest na pewno. Przy każdym łyku czuć oblepiający ciężar, co mogłoby być jednym z głównych atutów tego piwa. Niestety jest coś, co psuje ten cały piękny obrazek: wysycenie. Jest średnie, a nawet wysokie czasami. Nie jestem fanem mocno nagazowanych porterów, a szczególnie takich deserowych. W smaku zmodyfikowana opcja nr 2 z aromatu. Ciasto czekoladowe z dżemorem wiśniowym (i momentami malinowym), ale w wersji wytrawnej, gorzkiej (a przynajmniej nie zacukrzonej jak to mają w zwyczaju być zazwyczaj portery z dodatkiem owoców). Podoba mnie się to, mimo tego, że wersja z beczki była słodsza i bardziej owocowa. W tle dopełniająca kawa, taka zwiewna i przyjemna. Goryczki tutaj raczej nie uświadczysz (może na marginalnym poziomie, bardzo delikatnie paloną). Miesza się to wszystko zbytnio z czekoladą, która o dziwo trochę ustępuje na finiszu. Na sile zyskuje kawa zbożowa, ale tak tylko trochę. Jej posmak pozostaje przez chwilę w ustach. Kurde... piwo jest inne niżeli z kranu. Owocowość zmalała znacznie, ale niekoniecznie jest to zła rzecz. Gdybym nie pił tego na PTP2018 pewnie by mi to nie przeszkadzało w ogóle, a tak trochę tęsknie za tymi dominującymi (momentami) wiśniami. 

----------

Styl: Cherry Porter
Alk: 9,5% Obj.
Ekstrakt: 24% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienny, żytni), mrożone owoce wiśni, granulaty chmielowe, drożdże fermentacyjne.
Do spożycia: 01.10.2019


Tak się ostatnio zastanawiałem, czy przypadkiem nie pijam za dużo beczkowych piw. Na ostatnim festiwalu w Poznaniu chyba trochę mniej niż połowa wypitych przeze mnie trunków była w jakiś tam sposób przemielona przez beczkę. Można to wytłumaczyć w dwojaki sposób... Po pierwsze: to nie moja wina, że browary wypuszczają barel-ejdże jak szalone gdy zaczyna się robić chłodno na dworze. A po drugie... lubię whisky prawie tak samo jak piwo. Po co się męczyć jak można mieć wszystko w jednym produkcie? 

Dzisiaj obczaimy sobie takiego "pospolitego" RiSa z jeszcze bardziej pospolitej beczki Jacka. Spróbowałem go na Targach Piwnych i podpasował mi wyjątkowo dobrze. Zdziwiłem się, gdy w domu przeczytałem dość negatywne opinie, głównie przez aldehyd octowy (zielone jabłko). Chciałem go przez to trochę wyleżakować, ale zadecydowaliście inaczej w ankiecie na fejsie.



Specjalna etykieta pod "Projekt barrel aged" jakoś nie wyróżnia się zbytnio. Owszem nie jest brzydka, ale też jakoś tak nie przyciąga oka. Albo jestem ślepy, albo browar na serio nie podał daty spożycia (tylko datę rozlewu). No nic, kapsel mają ładny przynajmniej. Mogliby tylko wywalić napis "browar rzemieślniczy" i byłoby git. Piwo jest czarne, nieprzejrzyste. Już podczas nalewania widać, że jest też gęste jak smoła. Piana z początku wysoka, ładnie zbita i bardzo ciemna. Żywot jej się kończy mniej więcej w połowie picia gdzieś.


Kurde... nie przypominam sobie, aby to piwo było tak wyraźne i trwałe w aromacie na Poznańskich Targach Piwnych. Tak sobie siedzę, wącham i biorę mikroskopijne łyczki, a to dalej bucha mi ze szkła. Na pierwszym planie paloność słodów z delikatnie żytnim zacięciem. Momentami dorównuje im beczka, przyjemny i lekko słodki alkohol z wyraźną wanilią. Czekolada bardziej jako dodatek. Wyczuwalna, ale na pewno nie dorówna reszcie. Już same zapaszki zapowiadają dość przyjemnie złożone piwo.

Już przy pierwszym zamoczeniu wąsa (Widzicie co zrobiłem? Nie? Ok...) człowiek przeżywa pewny dualizm. Z jednej strony mamy bardzo fajnie wypełniający trunek, gęsty, oblepiający i nisko wysycony. Z drugiej jednak cholernie złożony i wyraźny. No bo tak... mamy wszędobylskie palone słody, gorzką czekoladę bardzo dobrze wspomaganą przez nuty kawowe, mocno rozgrzewający i miły w odczuciu alkohol i ogólną beczkę, trochę waniliową i lekko cierpką od samego drewna. Gdzieś w tle pojawią się też orzechy i ciemne owoce, ale to tak naprawdę w dopełnieniu. Goryczka? No czy ja wiem... Pojawia się coś tam palonego, ale ciężko ją wyczaić przez profil piwa, który kłania się bardziej ku wytrawności. Na finiszu kakaowiec wybija się znacznie i pozostawia bardzo przyjemny, gorzki posmak. Nie ma co owijać w bawełnę, według mnie trunek naprawdę udany. Rudzielec dobrze zaznaczony dzięki beczce, ale też nie dominuje nad podstawą, czyli RiSem. Może goryczka mogłaby być trochę lepiej zaznaczona, ale to bardziej taka moja prywatna uwaga. Same ziarna kakaowca musiały być dobrej jakości, bo czuć to już po pierwszym łyku.

----------

Styl: Chocolate Rye Russian Imperial Stout Jack Daniels Barrel Aged
Alk: 11,51% Obj.
Ekstrakt: 25,8% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienny, żytni, pszeniczny, jęczmień palony), ekstrakt słodowy żytni, ziarno kakaowca, chmiel, drożdże.
Do spożycia: 22.10.2018 (data rozlewu)


Mam ochotę na śliweczkę. Taką obtoczoną czarnym jak smoła syropem porterowym. No co? Kobiety w ciąży mogą mieć zachcianki typu ogórek kiszony z tortem czekoladowym, a ja nie? Inna sprawa, że chodził mi już po głowie stout ze śledziem z Piwoteki... rozmarzyłem się niepotrzebnie (a stouta udało mi się wypić na ostatnich Targach Piwnych w Poznaniu).

Miałem wybór: albo Imperium Prunum, albo porter z Grodziska za 4,99zł. Oba leżały już od jakiegoś czasu w piwnicy. Wewnętrzny Janusz odezwał się bardzo szybko i chwyciłem mniejsze zło. No, bo przecież co może pójść nie tak w tej kompozycji? Śliweczka, dymione słody, porterek. Samo dobro, prawda? PRAWDA?



Etykieta niczym szczególnym się nie wyróżnia. Ot zmienili kolor tła i tyle. Wyciera się też dość szybko przez co sam kolor zanika. Kapsel spoko, mimo tego, że ich logo składa się głównie z tekstu. Piwo ma czarną, nieprzejrzystą barwę. Jaaakbyście się uparli to wymusicie maluteńkie brązowe refleksy na pograniczu. Piana... słabiutka, nawet nie na jeden palec. Szybko znika ze szkła pozostawiając dziurawy kożuch.


Po tym powrocie do blogowania chyba każde piwo zadziwia mnie intensywnością aromatu... w tym przypadku nie jest inaczej. Mimo odstania parunastu minut w szkle po nalaniu (no wiecie, foteczki na instagrameczki same się nie zrobią) nadal buchało zapaszkami. Może trochę prostymi, ale zawsze. Jest śliweczka, ale taka już mięciutka (dojrzała, jak kto woli). Do tego czekolada, która trochę mi się skojarzyła z tą z poprzednich świąt (dobrze wiecie o co mi chodzi). Są też słabe przypieczone słody i nuta rozpuszczalnika. Ta ostatnia nie wpływa na szczęście zbytnio na odczucia.

W smaku... jest dziwnie. Nie podoba mi się to za cholerę. Niby czuć te 22% ekstraktu, bo ma się to uczucie puszystości w ustach. Niestety pojawia się też czasami taka jakaś dziwna... pustka, po której złowieszczo atakują wręcz szampańskie bąbelki. Ja rozumiem, że to z Grodziska... ale bez przesady. Smakowo na pierwszym planie gorzkawa czekolada i... brak kawy z oryginału. Zamiast niej mamy jednowymiarową śliwkę, Niby w poprzedniej wersji brakowało mi owoców, ale aż tak diametralnej zmiany nie oczekiwałem, broń Boże. Nie podoba mi się też to, że śliwka z czekoladą walczą ze sobą na śmierć i życie. Goryczka jest słaba, delikatnie palona i nie ma tutaj nic do gadania. Na finiszu wychodzi kwaskowatość kawowa. Normalnie bym się z tego cieszył, ale jest tak krótka i kłująca, że aż odechciewa mi się to pić. W tle nadal śliwkowa słodycz, zalatująca dosypaną toną cukru białego. Zmęczyć... zmęczyłem. Jest to jednak krok w tył dla browaru. Ani to ułożone, ani intrygujące, a zwyczajnie... irytujące. Wiecie co jest jednak najgorsze? Nie ma w tym ani krzty wędzoności grodziskiego, a przecież tyle słodu poszło do kotła.

----------

Styl: Porter Śliwkowy
Alk: 10% Obj.
Ekstrakt: 22% Wag.
IBU: 40
Skład: słód (pszeniczny suszony dymem dębowym, jęczmienny wędzony dymem z gruszy, jęczmienny prażony, jęczmienny pilzneński), ekstrakt słodowy, zagęszczony sok śliwkowy (2%), chmiel (Magnum, Iunga), naturalny aromat śliwki, drożdże grodziskie.
Do spożycia: 17.03.2020


Z roku na rok pojawia się coraz więcej festiwali piwnych. Dziwne to zjawisko, bo już rok temu myślałem, że rynek jest nimi przesycony... Zabawne jest jednak to, że PTP były moim pierwszym w tym roku. Przyczyn jest wiele, ale my nie o nich dzisiaj.

Chciałoby się rzec: witajcie ponownie! Jakoś tak jednak dziwnie to brzmi. Przecież nigdzie nie wyjechałem. Po prostu... na blogu było pusto (co innego na fejsie). Przyczyna? A żeby to jedna. Między innymi problemy zdrowotne (nie, nie związane z alkoholem). Może Wam o tym napiszę w innym wpisie. Teraz zajmijmy się rzeczami ważnymi, czyli craftem.

Jurek wrzucił ostatnio nową etykietę piwa Blogger 2018, która delikatnie rzecz ujmując nawiązuje do pewnych... problematycznych zachowań pewnego/pewnych blogerów. Ot taka łatka przypięta nam w tym roku. Tyle dobrze, że teraz postanowili uwarzyć coś normalnego i zwyczajnie pijalnego (czeską dziesiątkę). Z tej okazji (i z racji tego, że nie będzie mnie na premierze) postanowiłem otworzyć zakurzoną butelkę monstrum uwarzonego przez brać blogerską w roku poprzednim. Czy umrę i znowu mi się odechce blogowania? Zobaczymy.



Co jak co, ale Brokreacja ma naprawdę spoko etykiety. Ta nawiązuje do granatów piwnych, z którymi borykamy się w crafcie do dziś niestety. Kapsel firmowy, za dużo na nim pierdół w postaci napisów według mnie... przecież takie fajne logo mają chłopaki. Piwo ma szalony, rudy kolor i zero piany. Nie jest też za bardzo zmętnione, ale to dzięki temu, że stało zapomniane w piwnicy.


Nie spodziewałem się, że zapach utrzyma się tak dobrze po roku. Widać to szczególnie po tym, jak wypala mi gałki oczne właśnie w tym momencie. Nie ma mnie kto zdzielić po łbie tak jak Pani z chemii na laborkach... GDZIE PCHASZ TEN NOS?! Wracając do piwa... mamy tu bardzo dojrzałe, a nawet już lekko fermentujące owoce. Raczej nie jest to kiwi, a bardziej jakaś brzoskwinia, pomarańczka czy nawet mandarynka. Są też spalone kable, całe mnóstwo. W tle naprawdę delikatna skórka od chleba. Wiecie co mnie jednak najbardziej zaskoczyło? Jak to ze sobą nie walczy... Całość dziwacznie współgra ze sobą.

Roczne odstanie na półce dało efekt i cały syf opadł na dno. Może mi się tylko tak wydawać, ale dzięki temu nie czuć tak bardzo ciałka. Owszem jest go trochę, ale tak na moje kubki smakowe poniżej 20 Plato. Wysycenie dość niskie, za niskie nawet jak na tak... skondensowane piwo. W smaku... dalej wypala, ale już nie tak jak rok temu. Pierwsza myśl: "no rzeczywiście coś to ma z Laphroaiga". Spalone kable dominują, ale tak delikutaśnie. Owoce prężnie próbują się przebić (tutaj znowu brzoskwinia z pomocą moreli). Pomaga im w tym woń fermentacyjno-alkoholowa (taki nowy typ perfum), która o dziwo wydaje się być nad wyraz przyjemna... Karmel pojawia się to tu, to tam, ale w naprawdę marginalnych ilościach. Szeroko pojętą podstawą jest skórka od chleba, ale także mocno przykrywa wcześniej wymienionymi delikwentami. Goryczka... bardzo niska, momentami ledwo co wyczuwalna. Przydałaby się wyższa, albo chociaż zastąpiona jakimś kwaskiem na przełamanie. O czym ja w ogóle piszę? Przecież to piwo to monstrum uwarzone dla jaj. Aaanyway... Na finiszu robi się trochę spokojniej. Zostają tylko słone, spalone kable. Tak tak, dobrze przeczytaliście. To dopiero tutaj wychodzi dodana sól. Degustowanie tego zajęło mi coś lekko ponad godzinę. Po roku naprawdę da się to pić.

----------

Styl: Ultra Islay Barrel Aged Salty Kiwi and Cocoa West Coast White Bitter
Alk: 10,2% Obj.
Ekstrakt: 24°
IBU: 75
Skład: słód (Maris Otter, Pale Ale, Crystal, Carafa Special typ III, Pszeniczny), chmiel Magnum, puree z kiwi, ziarna kakaowca, sól, drożdże.
Do spożycia: 13.11.2018


Wystarczająco clickbaitowy tytuł, aby przykuł Waszą uwagę? Tak? To dobrze. Wiem, że ostatnio bardziej przebywam na fejsie / instagramie, a na blogu pojawia się stosunkowo mało treści, ale coś mi dzisiaj przyszło do głowy... po rozmowie z jednym z właścicieli sklepów specjalistycznych. Pamiętacie o nich? To takie małe pomieszczenia, gdzie praktycznie każdy z nas, jeszcze z wypiekami na twarzy, zaczynał swoją przygodę z craftem.

Może Was to zdziwić, ale nawet tak niespotykanie spokojny człowiek jak ja może być czasami dość... natrętny. Wiem, wiem, sam tego nie mogę pojąć. Od samego początku działalności rodzimego browaru Świebodzin męczyłem chłopaków o coś naturalnie ciemnego. Niby uwarzyli black IPA na start, ale to jednak nie to samo co klasyka.

W końcu nadszedł ten dzień, ku mojemu zdziwieniu w pięknie sobotnie popołudnie. Siedząc w miejskiej restauracji zaproponowano mi "nowe ciemne piwo ze Świebodzina". Z początku myślałem, że chodzi o Sekala, ale kelnerka wyprowadziła mnie z błędu ukazując jakże piękną butelczynę z płynem o prawilnej ilości alkoholu w środku. Wtedy właśnie sobie przypomniałem, że chłopaki rzeczywiście mieli portera w tankach, ale byli dotychczas przekonani, że cały czas był "za młody". Przez to całe oczekiwanie zapomniałem już o nim kompletnie.


Etykieta nawiązuje do nazwy, chociaż znając ilości rynkowe tego trunku raczej nie zawojuje całego świata (HE HE). Na serio, jest go naprawdę mało. Niestety należy się karny penis za brak pełnego składu. Piwo jest czarne, nieprzejrzyste. Nawet pod ostre słońce ciężko jest coś dostrzec. Piany za to jak na lekarstwo, nawet przy burzliwym nalewaniu. Coś mnie się wydaje, że nagazowane zbytnio nie jest... a to dobrze przy porterze.


Nie będę się zbytnio rozwodził nad aromatem, bo nie w nim drzemie siła tego piwa. Zapaszek może i jest przyjemny, bo jak inaczej można nazwać delikatnie wędzoną śliwkę (nie mam pojęcia skąd ta wędzoność) zalaną czekoladą? W dodatku fajnie otuloną nutą pieczonej skórki od chleba. Całość jednak jest też niestety średnio intensywna... Momentami trzeba się naprawdę mocno zaciągnąć, aby coś poczuć. Szkoda, bo człowiek mógłby się upić samym zapachem.

Gdy jednak bierzesz pierwszy łyk... ojezusfakinkrajst. Zanurzasz się w teku (czy z czego tam akurat degustujesz) i czujesz jak Ci się ten węgiel w płynie przykleja do języka. Jestem na 99,9% pewny, że nie piłem jeszcze tak gęstego porteru, klasycznie imperialnego. RiSy-srisy owszem, ale piwowarskiego skarbu Polski nie. Ciałko też czuć i to tak mocno (jak zresztą przystało na taki ekstrakt). Wysycenie na niskim poziomie, co można było zauważyć już przy nalewaniu. Pierwsze uderzenie smakowe wydało mi się cholernie mocne, jak jakiś pierun z jasnego nieba. Przy kolejnych łyczkach (tak moi drodzy, to jest piwo deserowe i pije się je powoooli) zrozumiałem jednak, że to było złudzenie. Importer jest po prostu cholernie wyraźny i intensywny w smaku. Na pierwszym planie oczywiście czekolada i słodycz słodowa, z delikatnie zaznaczonym toffi. Ciekawe połączenie z racji tego, że sama czekolada ma takie lekko gorzkawe zacięcie. Cholera... przy ogrzaniu nawet orzechy wychodzą z ukrycia. Po drugiej stronie barykady ustawiły się ciemne owoce z dojrzałą śliwką na czele. Taką przyjemną, likierową (tutaj też wchodzi do gry fajny, ale też dobrze ukryty alkohol). Pomaga jej trochę wiśnia, która uwydatnia się wraz z rosnącą temperaturą trunku. Zdawałoby się, że zaraz skoczą sobie do gardeł, ale wbrew temu zaczynają się ściskać jak Kargul z Pawlakiem, niszcząc płot dzielący ich posesje. Goryczka, o dziwo, dobrze zaznaczona. Profil ma taki delikatnie palony. Nie wpycha się niepotrzebnie i tylko zaznacza swoją obecność. Na finiszu słodycz zdaje się już stanowczo wygrywać, ale w ostatniej chwili pojawia się mur nie do przejścia. To kawusia przyszła z odsieczą, aby nas tutaj nie zacukrzyło na śmierć. Goddamn... zapewne wydaje się Wam, że jestem zwyczajnym fanboyem browaru z mojego rodzinnego miasta, ale... nic nie poradzę. Chłopaki idealnie wpasowali się tym porterem w moje gusta.

----------

Styl: Imperial Baltic Porter
Alk: 10,5% Obj.
Ekstrakt: 27°
IBU: 7/12
Skład: słody jęczmienne, chmiele, drożdże.
Do spożycia: 31.12.2019


"Życie, życie jest nobelom" jak to mawiał klasyk gatunku. Raz pijesz beznadziejne, niskoalkoholowe "cuda" z Doctor Brew (z tej, odważę się nawet napisać, gównianej serii San Escobeer), a z drugiej masz znanego i lubianego Koczkodana z 1 na 100. Tak na marginesie... na serio unikajcie tej serii od Doktorów. Większego shitu w polskim crafcie nie widziałem chyba od ładnych paru lat.

Kormoran za to ma dość stabilną pozycję w top 3 piw niskoalkoholowych w kraju. Jakoś na początku sierpnia na półki sklepowe trafiło ich najnowsze dzieło z pigwowcem i miodem. Oryginał (o którym przeczytacie tutaj) zawojował nasz rynek i ludzie byli delikatnie rzecz ujmując... sceptyczni. Dużo osób bało się po prostu, że tymi dodatkami browar zepsuje rześkość i lekkość poprzednika. Czy tak się stało? Sprawdźmy, na plaży, po bardzo delikatnym pedałowaniu.



Etykieta zbytnio się nie wyróżnia. Owszem mamy podmiankę koloru tła na pomarańczowy, ale na tym się zmiany kończą. Kapsel firmowy jest nowy i przyznam się szczerze, że bardziej mi przypadł do gustu niż ten poprzedni. Samo piwo razi słońcem aż miło. Piękny pomarańczowy kolor, zmętnione, z dość niską pianą. Na swój sposób naprawdę uroczo wygląda, szczególnie w tych warunkach.


Już w aromacie czuć zmiany, ale chyba nie takie, których się spodziewałem niestety. Całość nie ma już tego efektu "boom" i jak się łatwo domyśleć można nie jest jakoś super intensywne. Z początku aromaty wydają się być podobne, z przewagą zbożowości (w tym żyta) i lekkiej cytrusowości. Pigwa może i jest, ale ginie w bliżej nieokreślonym miksie żółtych owoców. Miód pojawia się, ale tylko na chwilę gdzieś pod koniec, gdy piwo się już ogrzeje.

Co się jednak okazało, już po pierwszym łyku banan wrócił mi na twarz. To jest to co pamiętam: dość wyraźne ciałko jak na ten ekstrakt, ale też mega wysokie orzeźwienie i lekkość na swój sposób. Do tego zadziwiająca i w ogóle nie muląca lepkość w ustach, zapewne przez miód. Wysycenie średnie, idealne wręcz, wchodzi jak złoto. Smakowo znowu wyraźna zbożowość z żytem w roli głównej. Do tego pigwa, tutaj już mocniejsza i specyficznie kwaskowata. Miód zlepia to wszystko bardzo przyjemnie, ale też nie doprowadza do zasłodzenia piwa. Całość jest tak mniej więcej na granicy wytrawności. Sam miód, na moje oko, jest wielokwiatowy. Jakoś tak zalatuje miksem kwiatów polnych. Goryczka średnia, ujdzie w tłumie. Nic jej nie brakuje i ma lekko cytrusowy (grapefruitowy?) profil. Na finiszu trochę więcej żółtych owoców, w tym zdecydowanie wyraźniejsza pigwa. Wprowadza na końcu konkretną kwaskowatość owocową. Tutaj już nie może być mowy o zbożowym kwasku. A właśnie, trochę mi jednak brakuje tej minimalnej dominacji żyta z oryginału. Mimo tego piwo naprawdę dobre, według mnie zaraz po pierwowzorze w klasyfikacji piw niskoalkoholowych.
----------

Styl: Lite Ale / Niskoalkoholowe
Alk: 1% Obj.
Ekstrakt: 8,5% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (jasne, ciemne, żytnie, pszeniczny), naturalny miód (3%), naturalny sok z pigwowca (2,4%), chmiel, drożdże.
Do spożycia: 01.11.2018


Z niektórymi browarami już tak mam, że koniecznie chcę, aby wypadły dobrze (albo przynajmniej przyzwoicie). Z Ursą mam bardzo duży problem... głównie przez ich brak powtarzalności w butelkach, bo z kranu to zazwyczaj jest wszystko OK. Ostatnio pity przeze mnie Dziki Kot (Boże jak to zdanie dziwne brzmi) nie wypadł za dobrze...

Dwa Winne Miśki mogą to nadrobić, chociaż uczucia mam mieszane szczerze mówiąc. Flandersa łatwo jest spieprzyć i zrobić z niego siuśki octowe. Nie ma co jednak wróżyć z fusów, lejemy całość do szkła i sprawdzamy organoleptycznie



Dwa WINNE Misie... ahaaa. Dopiero jak zobaczyłem etykietę zrozumiałem, że sama nazwa piwa miała drugie dno. Sama grafika ładna (jak zwykle zresztą), a papier miły w dotyku i trwały. Kapsel firmowy też jest, ale... znowu... po co te napisy? O wiele ładniej by się prezentował bez nich. Piwo czerwone, można nawet rzec, że krwiste. Bardzo delikatnie zmętnione w dodatku. Piany żadnej, nawet przy intensywnym nalewaniu. 


Można powiedzieć, że jakiś tam aromat wydobywa się ze szkła. Intensywnością jednak on nie grzeszy dlatego przygotujcie nozdrza. Jest owocowo, głównie po tej czerwonej stronie. Przeważają porzeczki, ale momentami wyczuwalne są też wiśnie. Nie wiem czy przypadkiem tylko mi się tak wydaję, ale wyczuwam też w tle delikatną chlebowość. Całość bardzo łagodnie zapowiada kwaśne odczucia w ustach.

Już na starcie czuć, że trochę treściwości jednak tutaj brakuje. Może i nie jest wodniste per say, ale zdawało mi się, że przy takim ekstrakcie powinno go być trochę więcej, nawet jak na sour'a. Wysycenie średnie, tutaj się wszystko zgadza. W smaku znowu owoce. Bardzo fajny miks składający się z czerwonych porzeczek, wiśni, skórki pomarańczy i delikatnych śliwek, dodających odrobinę słodyczy do tego dość kwaśnego towarzystwa. W tle słodowość, ale taka bardzo nieśmiała. Goryczka niska, pestkowa (ale w dobrym stylu). Do tego momentu było naprawdę przyjemnie, niestety finisz trochę zawodzi. Zaczyna się fajnie, przeważającą śliwka przy akompaniamencie wiśni. W mgnieniu oka jednak całość zanika i pozostaje pustka... Aż zatęskniłem za tym flandersowym miksem z początku. Podsumowując piwo smaczne i nawet po części udane. Nadrabia zaległości po poprzedniku, bo jest zwyczajnie w świecie przyzwoite. Nie spodziewajcie się jednak fajerwerków.

----------

Styl: Belgian Style Sour Ale
Alk: 4,5% Obj.
Ekstrakt: 15,4% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód jęczmienny, chmiel, drożdże, bakterie kwasu mlekowego, dzikie drożdże Wyeast Brettanomyces bruxellensis.
Do spożycia: 31.12.2018


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com