Śledź mnie na:

Grodzisz z lewej, grodzisz z prawej… grodzisz z przodu a nawet z tyłu. Wychodzi na to, że każdy browar w Polsce postanowił mieć ten rodzimy styl piwa w swoim portfolio. Różnie im to wychodzi, jedni przesadzają z wędzonką a drudzy ze słodyczą. Nie jest to nic złego, dzięki temu każdy powinien znaleźć grodziskie odpowiednie dla siebie.

Browar Olimp poszedł o krok dalej i podstępnie namówił do współpracy piwowara domowego Łukasza Szynkiewicza, znanego głównie pod pseudonimem artystycznym Absztyfikant. Efektem tego jest dzisiejsze piwo na bazie receptury domowego trunku Łukasza pod wdzięczną nazwą Zośka. Tak na marginesie owa receptura wygrała w swojej kategorii na festiwalu Birofilia 2014. Ostatnio dowiedzieliśmy się też, że Łukasz dołączył do ekipy Olimpu.


Jak zapewne niejeden wścibski piwosz zauważy, Sophia jest ciut za mętna. Mogę Was jednak zapewnić, że przed podróżą w plecaku była o wiele bardziej… czysta. Brak wertepów i umiejętne nalewanie i mielibyśmy wzorcowe, lekko zamglone grodziskie. Kolor jak najbardziej się zgadza, piwo jest jasne, słomkowe wręcz. Piana tworzy się ładna ale po chwili zaczyna brzydko pękać od środka. Zostawia jednak ładny brud na szkle. Etykieta olimpijska, schludna i ogólnie bardzo miła dla oka. Motywem przewodnik bogini mądrości.


Aromat jest dość wyraźny ale także umiarkowany, tak jakby Duch Craftu nie wstąpił w to piwo w stu procentach. Na pierwszym planie przyjemna wędzonka, z takim lekkim ogniskowym zacięciem kojarzącym się z prostym grillem na bazie kiełbasy. Oprócz tego dość wyraźny czysty profil słodowy. Można powiedzieć, że  aromat zachowuje się dość zapobiegawczo ale jednak sprawia przyjemne wrażenie. W smaku od razu rzuca się na język dość duża wytrawność, na pewno o wiele większa niż w wznowionym Grodziskim. Znowu mamy czysty słodowy profil wspomagany przez średnio intensywną wędzonkę. Zaryzykuje, że bardziej kojarzącą się z szyneczką niżeli z oscypkiem. Bardzo interesująca jest też goryczka, na oko mocno pilsowa. Dobrze trafia w punkt swoim ziołowym profilem i nie dominuje nad innymi smaczkami. Finisz to głównie lekko kwaskowata pszenica z dymionym drewnem. Nagazowanie średnie do wysokiego, może trochę za niskie jak na ten styl ale mi jak najbardziej wystarcza. Piwo mocno orzeźwiające i pijalne. Nie jest to kolejny przewędzony craft. Coś takiego próbowali chyba uzyskać piwowarzy z Grodziska ale duet Olimp/Absztyfikant poradził sobie o wiele lepiej z tematem. Sądzę, że mimo wysokiej wytrawności powinno zasmakować najbardziej wybrednym Januszom.


Sysuuunia.

Co tu dużo pisać, marcowe jest stylem nudnym, bez wyrazu i kojarzy mi się głównie z niby-świętem piwa u naszych zachodnich sąsiadów. Dziwi mnie sytuacja, gdy na przykład nowy browar postanawia uwarzyć lagera i właśnie marcowe... tak, mam tu na myśli ledwo co otwarty browar Tenczynek.

Oczywiście craft ma własne zasady, chociaż w sumie lepiej napisać, że ich właśnie nie ma. Dzięki temu możemy się cieszyć najdziwniejszymi stworami w postaci ciemnych witbierów, miętowych porterów lub eksperymentów kingpinowych. Najlepsze jest jednak to, że takie nowatorskie podejście odbija się także na tak nudnych stylach jakim np jest właśnie marcowe. Dzisiaj obczaimy sobie klasykę z browaru Pinta, piłem je wiele razy ale za cholerę nie pamiętałem jak mi wcześniej smakowało.



Chwyciłem więc kufel, bo tak mi Pinta rozkazała na etykiecie i zrobiłem szybką trasę nad jezioro. Nie pamiętam kiedy ostatni raz używałem tego szkła... kurz ze środka musiałem usuwać szczotką bo ścierka nie dawała rady. Jest coś dziwnego w wyglądzie piwa w kuflu, na początku mojej przygody z craftem podobało mi się to ale teraz... jakoś taniością mi to zajeżdża. Czy stałem się już prawdziwym piwnym hipsterem? Cholera wie. Popatrzmy na trunek. Wygląda dość mizernie szczerze mówiąc. Owszem kolor ma fajny, rubinowy z lekką domieszką brązu. Jest też klarowne. Problem w tym, że piany to ustrojstwo praktycznie nie ma. Z początku pieniło się jak Cola i w takim samym tempie (jak przy tym zacukrzonym do granic możliwości trunku) ta mizerna, lekko beżowa piana zaczęła znikać. Etykieta dość nudna, nawet jak na pintowskie standardy.


Nie powiem, jakoś mnie wygląd piwa nie zachęcił do przechylenia szkła. Nie miałem jednak wyboru bo znowu zapomniałem zabrać ze sobą bidon z wodą (został na parapecie w domu). Skleroza nie boli jak to mówią... ale czemu w tak młodym wieku? Muszki zaczęły się zlatywać więc wziąłem szybki niuch i... chwila chwila. Bardzo fajny, wędzony zapaszek prężył muskuły i nawet robactwo, które wciągnąłem razem z nim mi w tym nie przeszkadzało. Dodajmy do tego fajne, ciemne słody, lekko opiekane i powszechne skojarzenia z chlebem prosto z pieca i mamy całkiem przyjemny aromat. Zaintrygowany tą piękną prostotą zapaszków zacząłem pić. Znowu to samo... czysty i prosty smak słodowy (lekko opiekany) wspomagany przez wyraźną, ale trzymającą się z tyłu wędzonkę. Okej, żeby być sprawiedliwym napiszę, że początek wydaje się trochę słodki i karmelowy ale jakoś mi to nieszczególnie przeszkadzało. W dobrym momencie wchodzi niska ale wyraźna goryczka (bez jakiegoś konkretnego profilu) i przenosi nas spokojnie do samego finiszu, który jest mieszanką lekkiej szynkowej wędzonki i popiołu. Orzeźwiające, sesyjne, średnio nagazowane. Piwo pozostaje proste jak styl matka (marcowe) ale dodatek wędzonki robi bardzo dobrą robotę, w końcu można to wypić z przyjemnością bez, przepraszam za wyrażenie, spuszczania się nad walorami owego trunku i nadal być zadowolonym z życia.


Ciekawe do czego to służy...

"Zrób sobie w końcu dobrze... piwem!" takie myśli chodziły mi ostatnio po głowie. Ciało, jak i sam mózg domagały się czegoś dobrego, moje organy miały już dość ostatnich piwnych porażek. Mam jednak naturę fetyszysty i kolejne, zabrane przeze mnie na rower piwo było tak samo wielką zagadką jak poprzednie.


Życie Polaka jest często usłane może nie tyle co porażkami ale po prostu wkurzającymi momentami. Może się zdarzyć, że zacznie Ci szyberdach przeciekać w twoim najukochańszym Golfie IV. W tym przypadku wydasz stówkę i wszystko pięknie naprawione będzie. Może się też zdarzyć, że ktoś Ci będzie truskawki z działki podkradał. Tutaj wystarczy drut i w gorszych przypadkach wiatrówka. Są to rzeczy trywialne, łatwo im można zaradzić.

Nie zdzierżę jednak sytuacji, gdy w upalną do granic możliwości sobotę zawiedzie mnie piwo, na które tak mocno liczyłem w trakcie koszenia trawnika na działkach. Człowiek jeździ po wertepach jakby zamiast kosiarki miał quada (mowa tu o alejkach pomiędzy działkami, oczywiście zarząd działek ma w dupie koszenie ich) i liczy na to, że piwo doda mu sił (w końcu jak dureń zapomniał wziąć zwykła wodę więc do picia ma tylko złoty trunek...). 


Kłopoty zaczęły się już podczas nalewania. Widzicie tę bujną pianę? Ja też nie. Nalewałem najburzliwiej jak mogłem a i tak nic przypominającego białą czapę nie powstało. Taki oto dziurawy, marny kożuch ujrzały moje spragnione oczęta. Kolor piwa przypominał bardziej jakieś red ale ale przynajmniej było dość klarowne (porównując z ostatnio wypitymi AIPA). Etykieta w tym samym stylu co w american wheat. Łatwy do zrozumienia przekaz, szyszki i zegar (bo "chmielowa godzina") ale jakoś tak mniej mi się podoba... Trochę za bardzo chaotycznie poukładane to jest. W dodatku robiąc te zdjęcia oparłem się kolanem o gniazdo czerwonych mrówek, nawet nie wiedziałem, że potrafią tak mocno ukąsić.


Tak wiem, poprzednie ich piwo było średnich lotów ale dałoby radę w tej, palącej sytuacji. Pierwsze pociągnięcia nosem i... co to ma być? Nie dość, że sam aromat jest słabo wyczuwalny to jeszcze jedyną jego składową jest guma balonowa. Nie ma w nim żadnych tropików, cytrusów... czegokolwiek co by się chociaż trochę kojarzyło z potęgą amerykańskiej rewolucji piwnej. Hubba Bubba i do przodu! to chyba było motto browaru. Owy zapaszek jest też trochę mdły co dało mi do myślenia, może lepiej wypić wodę z kranu? Znając jednak jakość rur w instalacji wodnej działek stwierdziłem, że lepiej wypić piwo, nie patrząc na to jak złe by było. Po pierwszych łyku zacząłem weryfikować swoje życiowe decyzje. Pierwsze myśli jakie miałem to mdlejące kobiety w zbyt obcisłych gorsetach. Piwo za cholerę nie jest orzeźwiające ani tym bardziej sesyjne. W sumie to zapychające też nie... jest po prostu mdłe do granic możliwości. W smaku głównie słaba żywica z krótkim, ale kompletnie niepotrzebnym atakiem chamskiego alkoholu. Wszystko zalane wodnistą, bliżej nieokreśloną zupą słodową. Goryczka też nie daje rady, niby jest żywiczna ale także nieprzyjemna i wręcz prosi się o wypłukanie gardła wodą. 60 IBU? W życiu, ale może to i dobrze... Wystarczyła też dosłownie chwila na lekkie ogrzanie i wyszedł smaczek przypominający przyprawę w płynie Maggi. Nagazowanie dość niskie co tylko mnoży minusy tej AIPA. Słabość, nędza i mdłości. Chyba definitywnie zakończyłem swoją przygodę z tym browarem.


A chmiel rośnie powoli.

Po ostatnim marudzeniu przy okazji degustacji Imperial Citra z Birbanta stwierdziłem, że należy się Wam coś pozytywnego. Miałem ochotę napisać coś o beznadziejnym AIPA z Fabryki Piwa ale jakiś balans dobra i zła trzeba zachować. Przedstawiam Wam więc piwo, które kupiłem od niechcenia w Tesco zaraz przed grillem. Miało być dobre do kiełbasy i boczku...

Na łamach bloga mieliśmy już jedno piwo panów z Kraftwerka (też dostępne w w/w markecie) ale jakoś nie do końca przypadło mi do gustu. Prawdopodobnie przez te doznania stwierdziłem, że M16 nada się do kiełby idealnie, bez większego podniecania się walorami smakowymi. Byłem w błędzie, dzięki Bogu zabrałem ze sobą aparat na działkę.


Etykieta tak samo militarna jak nazwa. Z daleka myślałem, że chodzi o działania na Pacyfiku ale patrząc na helikoptery i sam fakt, że M16 podczas WW2 jeszcze nie było w produkcji łatwo jest stwierdzić, że chodzi o Wietnam. Powiedzmy, że podoba mi się aczkolwiek wolałbym większy nacisk na sam wizerunek broni. Przez dodaną trawę cytrynową ubzdurałem sobie, że po przelaniu do szkła zobaczę słomkowe piwo. Wręcz przeciwnie, trunek był wyraźnie pomarańczowy, dość mętny w dodatku. Piana… nie była wcale taka zła. Dość wysoka, drobne i średnie pęcherzyki głównie. W dodatku trzymała się dzielnie i dopiero po jakimś czasie zaczęła gwałtownie opadać, tworząc jednak ładną koronkę. 


Węgiel się grzeje więc można na chwilę odejść od grilla i sprawdzić co tam bucha ze szkła. Aromat intensywnością nie grzeszy niestety. Głównie chmielowy, słodycz tropików z lekkim zacięciem cytrusowym. W miarę picia zmieniają się proporcje i w ostateczności postawiłbym na bardzo słodką mandarynkę. Dodatkowo wyczuwalna dość sporych rozmiarów guma balonowa. Całość wydaje się trochę muląca... Wracając do grilla, z tym pilnowaniem żartowałem. Przecie cholernie zajęta blogerka nie będzie się zajmować tak trywialnymi rzeczami więc ognia pilnuje niezawodny jakościowiec, właściciel owej działki. Ja w tym czasie mocno zacząłem tulić ipa glass, jak jakiś golum. Dlaczego? Ano dlatego, że smak jest kompletnie inny niż aromat. Cytrusy pełną gębą z bardzo fajnym, kwaskowatym posmakiem. Tropiki (głównie brzoskwinia) bardziej robią za tło, co mi akurat nie przeszkadza. Trochę różni się od znanych mi wcześniej cytrynówek, może to właśnie ta trawa daje taki efekt? Nowozelandzkie chmiele też na pewno robią swoje. Mocno orzeźwia ale bez nadgorliwości, idealnie wręcz proporcje cytrusów i minimalnej (ale wyczuwalnej) słodowości. Muląca słodycz odeszła w zapomnienie. Goryczka wchodzi bardzo gładko, mimo swojej siły nie robi spustoszenia. Jest cholernie przyjemna i ma niespotykanie czysty, grapefruitowy profil, bez jakiejkolwiek domieszki żywicy czy gleby. Nie zalega, stanowczo zaznacza swoją obecność i znika bez śladu jak obietnice przedwyborcze. Finisz trawiasty, kojarzący się z rosą o poranku. Wysycenie średnio-wysokie, według mnie bardzo dobre. Cholernie przyjemne, treściwe ale orzeźwiające zarazem piwo.


Za długo zwlekałem z tą degustacją... nie dość, że raczej już tej warki nigdzie nie dostaniecie to jeszcze Birbant śmiał wrzucić do sklepów nową wersję black swojego sztandarowego piwa na chmielu Citra. Szkoda byłoby jednak zostawić to IIPA na pastwę losu w moim czyśćcu blogerskim, jakim są kopie robocze.

Zabrałem je ze sobą gdy po raz kolejny jechałem wypuścić psa na działce. Mam beagla (i to młodego w dodatku) więc nie bardzo chcę go spuszczać ze smyczy. ADHD jest w nim silne a i instynkt ma taki, że jak coś wyczuje w oddali to leci jak oszalały, nie zwracając uwagi na samochody czy inne przeszkody. Na zamkniętym terenie zaczyna się już słuchać więc może niedługo zaryzykuje spacer bez smyczy, przejdźmy jednak do piwa.


Piękne ma Birbant te nowe etykiety, nie mogę się nimi nacieszyć. Te kolory, te wykorzystanie miejsca bez zbędnych zapychaczy, cudo. Jedyny problem mam z nimi taki, że za cholerę nie chcą odejść od szkła w całości. Próbowałem wszystkiego, wrzątku, oparów z czajnika, magii voodoo... nic nie daje rady. No nic, trunek w szkle wygląda z początku dość zacnie. Kolor bursztynu, dość mętne ale mi jakoś to nie przeszkadza. Piana rośnie ładnie, jest zbita i przyjemna dla oka. Niestety dość szybko zaczęła opadać pozostawiają na szczęście spory kożuch i dość ładną koronkę. 


Szybkie wąchanko i wąs mi się zaczął jeżyć. Taką specyficzną mieszankę cytrusów z tropikami daje tylko Citra. Aromat jest wręcz potężny, uderza bez litości. Mango, ananas, odrobina soczystej, kwaśnej cytryny i delikatna guma balonowa. Wszystko wiruje w tym słodkawym tajfunie tropikalnym, nawet delikatna żywica się gdzieś znajdzie. Smak jest kompletnie inny, nie wiem czy do końca mi się to podoba. Z początku mamy delikatną wersję aromatu, słodkawe tropiki głównie. Po chwili jednak wchodzi goryczka, która morduje owoce w bestialski sposób. Ta ma profil, wydaje mi się, albedo grapefruitowego. 111 IBU to nie żart, to najprawdziwszy koszmar lageropijcy. W dodatku zatopiona jest ona w sporej dawce żywicy. Niestety goryczka zalega dość mocno, w dodatku na finiszu pojawia się taki średnio przyjemny, pestkowy posmak. Jak wysokość goryczki jak najbardziej pasuje do imperialnej IPA tak jej totalna dominacja już nie bardzo... gdzie te piękne owoce tropikalne z aromatu?! Gdzie przynajmniej delikatna słodowa kontra? O dziwo całość jest dość nisko wysycona jak na ten styl. Przez wyczuwalny brak ciała piję się dość szybko ale nie do końca jestem pewien czy przyjemnie. Na plus na pewno brak alkoholu w aromacie jak i smaku. Coś poszło nie tak przy warzeniu tej warki ale pomimo moich przepalonych już amerykańskim chmielem kubków smakowych wypiłem, powiedzmy że ze smakiem.


"Ej Ty, przestań marudzić na te piwa!"

Fabryka Piwa to nowy browar kontraktowy (jeszcze), który zdążył już zrobić małe zamieszanie, niekoniecznie związane z piwem. Dużo osób uważało, że ich logo to swoista kopia grafiki Fabryki Słów. Druga sprawa, że nazwa browaru łudząco przypomina niektórym Pracownie Piwa. Co ja to tym sądzę?

Bullshit. Użycie zębatki w logo to norma jeżeli chodzi o fabryczne nazwy firm. Z zarzutem nazewnictwa browaru też się nie zgodzę, jakoś nikt z Manufaktury Piwnej nie krzyczał gdy powstawała Pracownia Piwa (a według mnie to ten sam poziom pokrewieństwa). Odrzućmy więc wszystkie spory i niepotrzebne domysły i spójrzmy na piwo, jest bowiem na co.


Mimo beznadziejnego sposobu naklejania, etykieta prezentuje się całkiem zacnie. Główna grafika cholernie przypadła mi do gustu, kojarzy mi się z klimatem Alicji z Krainy Czarów. Białe tło trochę nudą zawiewa ale udam, że mnie to nie interesuje. Kolor piwa niczym się nie wyróżnia ale jest dość przyjemny dla oka, zmętnione złoto (aczkolwiek nie tak mocno jak typowe pszeniczniaki). Piana jest za to bardzo problematyczna, nie chcę się tworzyć i dość szybko redukuje się do dziurawego kożuszka. Ślady na szkle minimalne.


Hmm, pachnie ładnie. Jest słodkość tropików przełamana lekką kwaskowatością cytrusów. Jest też guma balonowa i to dość wyraźna. Z początku myślałem też, że wyczuwam lekkie warzywka ale przeszło mi po trzech niuchach. Cech zbożowych też nie wyczuwam, mimo tego delikatność (nie mylić ze słabą intensywnością) aromatu sprawia, że wącha się całkiem przyjemnie. W smaku nasz wieloryb jest dość rześki ale lekko zapychający pod koniec picia, czyżby aspirował do tytułu „walenia roku”? (har har, suchy żarcik prowadzącego). Tropiki kompletnie znikły (czyżby zostały zamordowane?), cytrusy przejęły władzę i wprowadziły swoje lekko kwaskowate rządy. Pomaga im w tym żywica, która rośnie w siłę na finiszu i niepotrzebnie zalega. Goryczka na dość niskim poziomie, nie gra żadnej roli w smaku. Całość raczej wytrawna, po lekkim ogrzaniu wcześniej wspomniane żywiczne zaleganie robi się dość nieprzyjemne. Zbożowość na cholernie niskim poziomie, tym bardziej dziwi mnie fakt jak zapychające robi się to piwo pod koniec. Na pewno w tym odczuciu pomaga niskie, jak na ten styl, wysycenie. Całość nie grzeszy intensywnością, nawet owe dominujące cytrusy są jakieś takie nijakie. Z początku myślałem, że będzie orzeźwienie ale pod koniec była już tylko nuda i wieloryb, który osiadł na mieliźnie. O właśnie, mielizna to dobre określenie tego american wheat.


Browar rzemieślniczy Jan Olbracht ma ostatnio mocno pod górkę. Wiele piwoszy zastanawia się jak można tak spieprzyć jakość większości swoich piw (np stoutu Królewskie Tajemnice). Prawie każde zdegustowane ostatnio piwo z serii Andrzeja Mleczki jest mieszane z błotem w internetach. Co gorsza, InterMarche zrobiło promocje na ich wyroby więc z dostępnością w ogóle nie ma problemu i każdy może się o tym przekonać.


Jakiś czas temu miał miejsce poznański BrowarFest. Niestety, mimo chęci nie pojawiłem się na nim, coś nie pykło po prostu. Zaproszenie (w postaci szkła i piwa) na imprezę dostałem już dawno, jak jeszcze liści na drzewach nie było. Nigdy wcześniej nie piłem piw z To Øl a ich ostatnia kolaboracja z Pintą jak najbardziej przypadła mi do gustu.

Oczywiście dzisiaj opisywaną IPA piłem jeszcze przed Alfa Kwasem ale zabawne (według mnie) jest to, jak z goła inne doznania smakowe dostarczyło mi First Frontier. Z tego co udało mi się wyczytać na internetach ten duński browar jest uważany za dość elitarny. Ich piwa nie są tanie i niektórzy wrzucają ich do tego samego worka co na przykład Mikkellera.


Szkło całkiem zacne, mimo prostego designu. Grube, dość ciężkie jak na te gabaryty ale za to wydaję się mocarne. Dzisiejsza IPA wygląda w nim cholernie dobrze, mimo dość dużego zmętnienia (plecak). Mocno kontrastowy, pomarańczowy kolor z wysoką pianą, która niestety dość szybko opada. Na szczęście pozostawia spory osad na szkle a i opada w sposób nuklearny że tak się wyrażę (tworzy się pewnego rodzaju grzybek po wybuchu). Etykieta, jak chyba każda tego browaru, dość nietypowa. Mamy zdjęcia wprost z dzikiego zachodu co ma nawiązywać do amerykańskich korzeni owej IPA. Jak to sami twórcy napisali: "This is an IPA “the American way”, no sticky-sweet malt profile, just the real deal potent and aromatic hops." Heh, przekonamy się. Etykiecie daję kciuk do góry, lubię takie toporne, wręcz industrialne podejście designerskie. 


Aromat jakoś nieszczególnie zachwyca. Jest słaby, słodkawy, słodowy i przyznam szczerze, że lekko mdlący. Słabe cytrusy, jakoś tak nieszczególnie wyróżniające się i guma balonowa w ilości większej niż zazwyczaj. Nic więcej, nuda jak w pierwszych odcinkach Gry o Tron (ostatni, piąty sezon). Oj byłbym nieźle wkurzony gdybym wydał na nie ponad dyszkę (bo tyle sobie wołają za mniejszą butelczynę). Smak to wręcz wojskowy obrót o 180 stopni. Zapomnijcie o jakiejkolwiek słodyczy, uciekła. Albo nawet lepiej, ktoś ją bestialsko zamordował. Sam początek nie zapowiada aż takiej masakry. Wydaje się lekki, ziołowy, przez ułamek sekundy nawet trochę wodnisty. Szybko jednak dostajemy cios z karata, do ziół dochodzi mocarna żywica i najczarniejsza z gleb danych mi smakować w piwie (chociaż do końca nie jestem pewien czy Miś z Widawy nie był mocniejszy w tym aspekcie). Aż się boję ruszać zębami co by mi przypadkiem nic nie zgrzytnęło. Bez jakichkolwiek ustępstw czy przerw do głosu dochodzi wyraźna goryczka o profilu albedo grapefruita. Finisz na szczęście lżejszy ale głównie mocno grapefruitowy. Minusem na pewno jest dziwnie drętwy alkohol, który wychodzi już po minimalnym ogrzaniu i bardzo zgrabnie przeszkadza w piciu. Nagazowanie dość wysokie ale człowiek nie zwraca uwagi na to zbytnio przy tej dawce czarnoziemu w ustach. Średnio treściwe i mocno pijalne, teraz, przy tym upale, na pewno by mi jeszcze bardziej smakowało. Specyficzne piwo, albo się je kocha albo nienawidzi. Nie jestem jednak do końca pewien, czy o to panom z duńskiego browaru chodziło... "...dealing a punch of citrus, peach and grapefruit from the deepest of our hearts directly to ya face".


Drugie picie:

Pogoda nam się robi iście letnia ostatnimi czasy. Żal siedzieć i się pocić w domu więc postanowiłem dać organizmowi lepsze wytłumaczenie na pobudzenie systemu chłodzącego i wyruszyłem rowerem nad pobliskie jezioro. Pijany rowerzysta to nie był, trochę krótkawy i nudnawy wyjazd więc nawet mi się zdjęć nie chciało robić.


Drugie picie:

Jako, że nie jest mi dane chociażby spróbować którejś z Pint Miesiąca muszę się posilić klasyką. W piwnicy same piwa z większym woltażem więc nie bardzo się nadają na szybki wyjazd rowerem nad jezioro. Pogoda zacna się zrobiła, ciepło i słonecznie a woda zaczyna już być znośna, szkoda nie wykorzystać takiej niedzieli. Pojechałem sobie więc najpierw do marketu co by się zaopatrzyć w jakiś wyśmienity trunek.

Był Atak Chmielu, było parę piw z Gościszewa. Moją uwagę przykuł jednak stary znajomy zwany altbierem. Co prawda zaniedbałem go strasznie na blogu ale w moim codziennym alkoholizmie miał zawsze szczególne miejsce (i mam tutaj na myśli styl a nie konkretne piwo). Chwyciłem więc pintowskie podejście do stylu i wyruszyłem opalać łydki przy zachodzącym słońcu.



Styl nadruku jak w praktycznie każdej Pincie. Elementy wyróżniające się to beczułka z piwem i coś nad nią, szukałem jakiejś symboliki nawiązującej do miejsca pochodzenia owego stylu (Düsseldorf) ale nic nie znalazłem. Etykieta jak najbardziej pasuje (kolorystycznie przynajmniej) do wyglądu piwa. Odcień trunku się nie zmienił, nadal jest przejrzyste w kolorze ciemnej miedzi. Jeżeli jednak ktoś ma parcie na szkło to może powiedzieć, że jest lekko opalizujące. Piana za cholerę nie chciała się utworzyć (i to jedyna różnica). Marne pół palca to zaledwie kożuszek, który jednak utrzymał się do końca picia. Jakaś koronka też się pojawiła to tu to tam.


Łabędzi nie widać więc można ze spokojem zacząć wąchać, ku uciesze zdziwionych żubropijców (powiedzmy, że na oko licealiści), którzy co chwila przechadzali się z domków letniskowych w stronę lasu. Aromat z początku wydawał się intensywny ale szybko ulotnił się w przestworza. Słodowy, głównie suszone owoce z lekkim zapaszkiem chmielowych w postaci delikatnych perfum. W smaku już jest bardziej zdecydowane i co najważniejsze wyraziste. Oprócz oczywistej słodowości da się wyszczególnić suszone owoce (tutaj śliwki i morele) w delikatnym karmelu. Nie jest jednak tak słodko jak myślałem, że będzie. Niestety od tego momentu zaczęło się wszystko psuć. Goryczka jest niska i słaba, deklarowane 48 IBU wywoływać może tylko pogardliwe uśmieszki na twarzach piwoszy. Dziwi mnie to cholernie bo pintowski altbier ma być odmianą bardziej nachmieloną. Szkoda, tym bardziej że ma ona bardzo fajny, trawiasty profil. Finisz to już kompletna tragedia, majaczące resztki słodowe, które równie dobrze można porównać z wodą. Mimo tych wszystkich minusów piję się szybko, sesyjnie wręcz. Sama słodowość nie jest na tak wysokim poziomie żeby zapchać człowieka. Wysycenie niskie, mi podpasowało. W tym stylu, czysta chmielowa goryczka powinna kontrować mocne akcenty słodowe (a przynajmniej próbować) a tutaj poddaje się ona już na starcie. Dobrze przynajmniej że słodowość jest całkiem przyjemna i w jakimś stopniu ratuje sytuację. 


Oryginał 20.08.2013:


Muszę wam powiedzieć, że z miedzią mam duży kontakt, bo pracuje w przemyśle spawalniczym. Z drugiej jednak strony ostatnio bardzo dużo "miedzianych" piw mi się trafia. Stare ale Jare jest kolejnym z nich i pręży się męsko przed moimi oczami. Szczególnie ładny kolor ma piana, trochę ulotna ale kożuszek pozostaje. Smak? W skrócie palone owoce, tak tak. Jest owocowo z właśnie taką lekką i fajną "spalenizną". Troszku nawet słodko, od karmelu? Co najważniejsze jest również goryczka, coraz mocniejsza pod koniec picia (w sumie fajnie by było gdyby taka była od początku). Bardzo pijalne, oj za szybko je wypiłem, za szybko.


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com