Śledź mnie na:

To właśnie przy takich degustacjach człowiek dostaje delirki. Gdy wie od dawna, że czeka go nieziemska jazda bez trzymanki, bo gdzieś już to piwo pił. W tym przypadku były to Poznańskie Targi Piwne, gdzie po spróbowaniu golemowego RiSa rozpłynąłem się jak niemowlak przyssany do piersi matki. Gdyby nie reszta rozumu jaka mi została tamtego dnia skończyłbym pewnie na tym właśnie piwie i relacja z targów miałaby może ze dwa akapity.

Browar Golem czymś mnie ostatnio zawiódł... ale za cholerę nie mogę sobie przypomnieć czym. Na pewno było to piwo, wyparłem je jednak z pamięci. A może to ten tytułowy demon rzucił na mnie jakiś urok? Przepraszam, czy ja bredzę? Nie? Aaa, czy piję? Ależ owszem!


Dzięki Bogu nie użyli tych beznadziejnych jajowatych etykiet co wcześniej. Papier nadal średniej jakości, ale przynajmniej dobrze wygląda na bączku. Lilith (w tym przypadku chyba demon) prezentuje się ładnie i... okazale. Dobry ruch jeżeli chodzi o kolorystykę muszę przyznać. Piwo jest czarne choć natrętni wymuszą na nim lekkie rubinowe refleksy. Wydaje się być też dość klarowne. Beżowa piana rośnie może i tylko na wysokość palca, ale za to jest zbita i trzyma się dość długo. Wystarczy też tylko delikatnie poruszać szkłem, aby utworzyć całkiem fajny lacing na ściankach. Oj będzie gęste...


Boże Ty widzisz i nie grzmisz. Taki aromat powinien być ujarzmiany przy akompaniamencie grzmotów niebiańskich. Intensywny do samego końca wykręca nos przy każdym zaciągnięciu się. Gorzka czekolada, dopełniająca ją delikatna kawa i szeroko pojęte palone słody to podstawowy miks. Do tego ciemne owoce takie jak suszone śliwki i rodzynki, delikatnie wspomagane przez karmel. Alkohol umiarkowany, przyjemny. Skleja to całe towarzystwo zamieniając je w idealnie dograną zgraję.

No i pojawił się problem, i to zaraz po pierwszym łyku. Mianowicie... dlaczego ta butelka miała tylko 330ml? O zgrozo... Lilith jest demonem o dość pokaźnych krągłościach. Jest gęsta, sycąca i oblepia wszystko co napotka na swojej drodze. Aż człowiek zaczyna się zastanawiać czy przypadkiem za dużego łyku nie wziął. Do tego to wysycenie niskie i idealnie dopasowane. Od czego by tu zacząć? Czekolada (czy kakaowiec nawet)! Gorzka, baaardzo gorzka. Taka, która bez skrupułów wbiłaby Wam nóż pod żebra. Podbija ją wyraźna i niszcząca paloność, popiołowa, gryząca wręcz. Ale co to? Coś nadbiega z drugiej strony... toż to suszone owoce (ciemne w dodatku) pod dowództwem śliwek. Nie mają szans w tym starciu, ale to im nie przeszkodzi spróbować. Goryczka zaskakująco wyraźna, palona w dodatku. Pojawia się nagle, jakby ktoś przez przypadek rzucił tłustego bita chcąc uciszyć towarzystwo. Udaje się to w połowie, bo na finiszu pozostaje już tylko gorzka czekolada, która z pewnym fetyszyzmem utrzymuje się dość długo na języku. Cały czas towarzyszy nam też miłe rozgrzewanie przełyku. Najlepiej ukryte 10% alkoholu jakie piłem od jakiegoś czasu. Przy tej całej mocy wszystko wydaje się być ułożone i na swoim miejscu. Iście magiczny RiS, na którego nie zasługujemy, ale bardzo potrzebujemy w dzisiejszych czasach.

----------

Styl: Russian Imperial Stout
Alk: 10% Obj.
Ekstrakt: 24°
IBU: b/d
Skład: zawiera słód jęczmienny, żyto palone, pszenice paloną, jęczmień palony.
Do spożycia: 12.2018


Wiem, że wiele osób olewa piwa świąteczne, bo traktuje je tak samo jak te halloweenowe. Ja tak nie robię, w końcu w tych grudniowych nie chodzi tylko o wpieprzenie do kotła dużej ilości dyni... Jak dla mnie takie piwo musi się kojarzyć z ciastem, ewentualnie mieć zacięcie mandarynkowe. No i musi być cieliste, to na pewno.

Tutaj pojawia się problem jeżeli chodzi o interpretację alebrowarową. Chłopaki już piąty rok z rzędu wypuszczają swoje "nie tak do końca święte" piwo i za każdym razem miałem z nim jakiś problem. Głównie taki, że motyw świąteczny był w nich mocno naciągany. Aż tu nagle A.D. 2016 panowie wypuszczają porter kokosowy. Na takie coś czekałem szczerze mówiąc.



Tak, nieŚwięty prezentuje się bardzo dobrze na etykiecie (jak praktycznie każda postać od chłopaków). Coraz bardziej przekonuje mnie też ta nowa-stara wersja papierowa, bez przeźroczystości jaką mieliśmy np. przy Be Like Mitch. Najlepszą częścią butelki jest jednak nowy kapsel. O coś takiego mi właśnie chodzi gdy ciągle wypominam browarom niepotrzebne teksty na tak małej powierzchni. Piwo wydaje się być czarne jak węgiel, ale da się wymusić na nim brązowe refleksy. Jest też lekko zmętnione. Piana nie chce rosnąć i szybko zamienia się w kożuch, który trzyma się jednak praktycznie do końca.


Tak wiem, shaker to nie jest szkło degustacyjne. Mimo tego będę się upierał przy tym, że to piwo pachnie po prostu słabo. Ledwo co wyczuwalny aromat ciemnych słodów i bardzo słaba nuta kokosowa to nie jest to czego bym się spodziewał po piwie świątecznym. W dodatku po ogrzaniu do zalecanej temperatury wychodzi też lekkie masełko (którego już jakiś czas nie uświadczyłem w piwie). Jak narazie jest... nijako.

W smaku jest już trochę lepiej. Ciałko całkiem w porządku, wystarczająco sycące, ale też niezapychające. Wysycenie wydawało mi się za wysokie, ale zmieniłem zdanie po paru łykach. Dlaczego? Ano dlatego, że Saint No More 2016 nie przypomina zbytnio typowego portera, nie ma co się trzymać widełek w tym przypadku. Jest gorzka czekolada, która dominuje cały czas. Jest też jakaś tam oznaka kokosa i lekki kwasek od słodu. Goryczka okazała się być za to najmocniejszą stroną tego piwa. Wyraźna, zwyczajnie chmielowa i delikatnie zalegająca. Kompletnie nie pasująca do stylu, ale do tego nas już AleBrowar zdążył przyzwyczaić (i zazwyczaj nie mam im tego za złe). Finisz to nic innego jak gorzka czekolada, nic więcej. Podsumowując... przyznam się szczerze, że się zawiodłem. Porter z tego nijaki, tym bardziej szeroko pojęte piwo świąteczne. O skojarzeniach z Bounty zapomnijcie. Tegoroczny Saint No More wydaje się być piwem uwarzonym na pół gwizdka, przynajmniej w moim odczuciu.

----------

Styl: Porter
Alk: 6,0% Obj.
Ekstrakt: 16% Wag.
IBU: 40
Skład: słód (pale ale, wiedeński, pszeniczny, carapils, caramunich, carafa II, carafa III, zakwaszający), chmiel (Challenger, Fuggles, East Kent Golding), kokos, drożdże S-04.
Do spożycia: 06.03.2017


Słonej czekolady nigdy dość, tak samo lodów craftowych o smaku słonego karmelu. A gdy ktoś próbuje połączyć te rzeczy w piwie... szczerze przyznam, że moje serce alkoholika zaczyna bić szybciej wtedy. Oczywiście pozostaje kwestia finalnego produktu, ale o tym za chwilę.

Browar Okrętowy to pewnego rodzaju świeżak jeżeli chodzi o nasz rynek craftowy. Przyznam się szczerze, że trochę olałem ich debiut. Jeżeli Docent wszystkiego już nie ogarnia to ja też nie muszę. Nie pomogły pierwsze wzmianki o ich piwach, premierowe AIPA jakoś przestały do mnie przemawiać. Aż tu nagle, ni stąd, ni zowąd pojawiła się Karaka...


Właśnie tak (w sensie poprawnie) powinno się robić tematyczne etykiety. Każde piwo ma swój własny rysunek przedstawiający konkretny typ statku. Styl w jakim zostały one narysowane bardzo przypadł mi do gustu. W dodatku wszystko pasuje do siebie: od sylwetki łajby przez minimalistyczne logo aż do tła, które przypomina stary pergamin. Jeszcze przydałby się firmowy kapsel i mamy pretendenta do najładniejszej butelki roku. Co z piwem? Jest... czarne, nieprzejrzyste. Refleksów nie uświadczyłem. Jasnobeżowa piana rośnie na wysokość palca i wydaje się być ładnie zbita. Niestety szybko opada nie pozostawiając po sobie nawet malutkiego kożucha. 


Ukrywał nie będę, że aromat jakoś nieszczególnie chciał wyjść ze szkła. Wielka szkoda, bo był cholernie interesujący. Na pierwszym planie paloność z zaskakująco dobrze zaznaczoną nutą czekolady. Gdzieś z tyły bardzo delikatne owoce i odrobina mineralnych/słonawych zapaszków. Ciekawi mnie jak ta sól zachowałaby się przy wyższej intensywności aromatu...

O cholera, tego się zupełnie nie spodziewałem. Przy ostatnim wysypie słodkich porterów ten zachowuje się jak Sasza spod Bieguna. Nieociosany, twardy i wytrawny na maksa. Ciałko ma to piwo wręcz idealne, sycące, ale z umiarem - po prostu w sam raz. Wysycenie mogłoby być trochę niższe, ale jest w granicach tolerancji. W smaku... paloność i czekolada. W pięknym i wyraźnie zakochanym duecie jak Jack i Rose na dziobie Titanica. W tle przyglądające się temu wszystkiemu ciemne owoce, głównie śliwka jeżeli miałbym być dokładny. Jest też bardzo fajny dodatek w postaci soli morskiej i subtelnego karmelu. Bez przesadyzmów, ale na wystarczającym poziomie aby odwrócić całą kompozycję do góry nogami. Goryczka delikatna, prawie, że niezauważalna. Przeszkadzałaby tylko według mnie. Finisz okazał się być równie zaskakujący co reszta. Na wierzch wychodzi wyraźna wiśnia w gorzkiej czekoladzie, oczywiście ze szczyptą soli. Jeżeli mam być szczery to... dawno się tak pozytywnie nie zaskoczyłem piwem. Karaka jest po prostu wyśmienitym porterem.

----------

Styl: Salted Chocolate Porter
Alk: 8,0% Obj.
Ekstrakt: 18,5% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienny, pszeniczny), chmiel, drożdże, sól morska 1%.
Do spożycia: 01.04.2017


Z konkursami już tak jest, że zawsze trafią się jakieś sensacje... mniej lub bardziej kontrowersyjne. Tegoroczny Kraft Roku nie był wyjątkiem. Mieliśmy medal dla RiSa z Fortuny (że co?) i parę innych udziwnień, ale nawet samo ogłoszenie zwycięzcy wywołało falę sprzeciwów na hali targowej. Nie powiem, sam się wtedy zdziwiłem. 

Jako żem bloger z powołania kupiłem krafta roku i odstawiłem do piwnicy. Wypiłem dopiero niedawno, będąc jednocześnie we Wrocławiu. Konkurencję miał niezłą, bo akurat w pubie AleBrowaru kranoprzejęcie robił Artezan. Na korzyść Piotrka z Bagien na pewno przemawiał fakt, że uwielbiam piwa kwaśne, ale problem pojawia się wtedy, gdy ktoś przesadza z owocami. Czy tak było w tym przypadku?



Etykieta, której nie kapuję (jak już wcześniej pisałem przy okazji innych piw z tej serii) i której chyba zrozumieć się nie da na trzeźwo. Ciekawe czy browar przy niej pozostanie skoro ich konkursowe receptury dostały całkowicie nową grafikę. Kapsel firmowy, to się chwali. Patrząc na piwo mam tylko jedno skojarzenie, i nie jest nim wiśnia. Bardziej truskawka, pewnie przez to specyficzne zmętnienie. Piany od początku nie było. Może by się coś utworzyło gdybym nalewał z drugiego piętra.


Aromat dość wyraźny. Może nie zabójczy, ale wystarczająco intensywny by się nim nacieszyć. Jest końska derka (taki mały paradoks: nie lubię koni, ale sam zapach w piwie mi nie przeszkadza), która góruje nad resztą i nie odpuszcza do ostatniego łyku. Gdzieś w dopełnieniu pojawia się kwaśna wiśnia przypominająca trochę taki fajny, babciny kompocik.

O tak, już od pierwszego łyku czuć kwas. Nie jest to jednak czysty kefir, czuć domieszkę owocowej cierpkości. Zaskakujące jest jednak to jak owa kwaśność bije się cały czas z również owocową słodyczą. Sama wiśnia jest o wiele wyraźniejsza niż w aromacie. Daje mocno czadu, ale nie dominuje. Stajnia i lekka zbożowość zlepiają wszystko w piękną całość. Goryczki nie ma to żadnej. W sumie to by tylko przeszkadzała. Finisz przypomina trochę scenkę z filmu animowanego, gdzie wiśnia wiśnie wiśnią pogania, dosłownie. I ta cierpkość na języku, taka przyjemna i długa. No pyszne to jest po prostu i jakie orzeźwiające! Wysycenie na wysokim poziomie, idealnie dopasowane można rzec nawet. W dodatku całość jest cholernie pijalna i sesyjna. To piwo można pić litrami, bez obawień. Zaskakujące jest też to, jak wszystko współgra ze sobą. Nic się za bardzo nie wyrywa niepotrzebnie. Czy zasługuje na miano piwa roku? Nie jestem pewien. Na złoty medal w swojej kategorii na pewno.

----------

Styl: Sour/Wild Ale
Alk: 5,6% Obj.
Ekstrakt: 12,5% Wag.
IBU: 15
Skład: słód (pilzneński, pszeniczny), chmiel Hallertau Tradition, drożdże, owoce wiśni.
Do spożycia: 25.01.2017


Kawka od Artezana zawsze na propsie.

Ostrzyłem sobie zęby na to piwo już jakiś czas. W sumie to nie pamiętam dlaczego nie kupiłem go przy okazji pierwszego wypustu... Pewnie miało to związek ze słabą dostępnością, bo hipsterstwo Beer Geek Madness czy jakieś tam inne brednie. Na szczęście Brokreacja uwarzyła kolejną warkę, której butelka nie umkła tym razem mojej jakże przenikliwej alkoholowej uwadze.

Co to w ogóle są za wymysły? Imperialne gose? Jeszcze nachmielone po amerykańsku... za takie coś sędziowie BJCP wieszają na latarni szalonych piwowarów... o PSPD nie wspomnę nawet. Chłopaki z browaru myśleli tak samo i stąd ta nazwa (chyba, nie wiem, Jurka się spytajcie). 



FtB nie posiada typowej brokreacyjnej etykiety. Zamiast tego mamy gęś, która wygląda jakby nie bawiła się w półśrodki. This gose does not f*ck around. Podoba mnie się to, nawet bardzo. Kapsel firmowy. Fajny, ale z niepotrzebnym tekstem. Piwo ma kolor jasnego złota i jest wyraźnie zmętnione. Trochę mi to ciasto drożdżowe przypomina szczerze mówiąc. Piana może i nie urosła do jakichś pokaźnych rozmiarów, ale za to pięknie oblepia szkło.


To jest dopiero zróżnicowany aromat. Na początku uderza nas moc amerykańskich chmieli, cytrusy i jakiś szczególny owoc... liczi? Po chwili wodze przejmuje słodowość, taka zakwaszająca i ledwo co wyczuwalna sól. Po mocnym ogrzaniu zaczyna to trochę przypominać ogórki kiszone... ale super. Aż mi ślinka poleciała.

Szybkie otarcie ust rękawem i można brać pierwszy łyk. *gulp* Ożeż ty... to jest... dziwne. Gdy tylko brokreacyjna gęś dotyka ust pojawia się sól morska, ale to zaraz. Jest ciałko, czuć gęstość, ale też wyraźne orzeźwienie i dość wysokie nagazowanie. Jest pszenica, to na pewno. Jest kwaśność (od słodu zakwaszającego) i bardzo delikatna nuta cytrusowa od chmieli. Soli też nie brakuje, znowu na myśl przychodzą mi te smakowite ogórki (a bardziej woda po ogórkach, jakże pożądana na kacu). Zanim zaczniecie wymiotować na podłogę, nie jest to mocne skojarzenie. Bardziej to mój mózg płata mi figle po prostu. Goryczka znikoma, prawie, że niewyczuwalna. Nie wiem skąd panowie wytrzasneli te 60 IBU. Finisz słodowy z jeszcze silniejszą solą i szczyptą kolendry. Goddamn, myślałem, że imperialne gose mi zwyczajnie w świecie nie podejdzie. A tu takie zaskoczenie... 

----------

Styl: Imperial Hoppy Gose
Alk: 6,2% Obj.
Ekstrakt: 16°
IBU: 60
Skład: słód (pszeniczny, pilzneński, zakwaszający), chmiel (Hallertau Blanc, Magnum, Simcoe, Citra), kolendra indyjska, sól himalajska, drożdże Safale US-05.
Do spożycia: 23.03.2017


Każdy tam był. Ta chwila gdy zamiast Ciechana Miodowego kupujesz zestaw Komesów w ładnym kartoniku ciesząc michę na placu Zamku Leśnickiego pod Wrocławiem. Tak tak, każdy z nas był kiedyś noobem craftowym, a browar Fortuna (chcąc lub nie) przyczynił się w jakimś stopniu do naszego swoistego upgradeu na wyższy stopień kultury piwnej.

Czas mija jednak nieubłaganie i większość z nas przesiadła się z browarów regionalnych na te rzemieślnicze. Taki los Fortuny (he he), że robi za stację przelotową. Trafiają im się jednak czasami szalone pomysły. I tak wypuścili ostatnio trzy nowe piwa oznakowane ich premium marką, za jaką uważają swoje Komesy właśnie. Na portera malinowego nie mam ochoty (i mieć nie będę), RiS to jakieś jedno wielkie nieporozumienie, ale porter z płatkami dębowymi? To może mi zasmakować, szczególnie, że ludziska chwalą go w internetach.



Jezu jak ta butelka obrzydliwie wygląda. Kiedyś jeszcze tolerowałem tę komesową prostotę, ale dzisiaj zwyczajnie nie mogę... Tak niechlujnie przyklejonych etykiet nie widziałem chyba na żadnym piwie (i to wszystkie w sklepie tak wyglądały). Jakiś plus się należy jednak za kapsel firmowy. Samo piwo ma kolor ciemnobrunatny z rubinowymi refleksami. Wydaje się być klarowne. Piana syczy złowieszczo znikając przy tym w zastraszającym tempie. Jest brzydka, dziurawa i nie pozostawia po sobie nawet kożucha.


Ok, muszę przyznać, że zapachy wydobywające się ze szkła są naprawdę apetyczne. Ciemne suszone owoce (głównie śliwka), czekolada z odrobiną kawy w tle i karmel w dość małej ilości. Tak o żeby tylko podbić delikatnie słodycz. O dziwo jest też dębina przypominająca zapach wilgotnego drewna z lasu. Niestety chowa się gdzieś z tyłu ledwo co wyczuwalna. Alkoholu jako takiego nie uświadczyłem. Dużym minusem jest jednak intensywność całości. Aromat do najmocniejszych nie należy i ulatnia się gdzieś w połowie picia.

Już po tym jak trunek zachowuje się w szkle widać, że będzie gęsty i oblepiający. Pierwszy łyk to potwierdza. Najnowszy Komes powoli i z gracją oblepia podniebienie i trzyma się stanowczo. Jak jakiś likier, ale też bez przesady, w końcu jopejskie to to nie jest. W skali 1 do miód pitny powiedziałbym, że to taki bardziej entry level. Problemem momentami zdaje się być wysycenie, mogłoby być niższe. W smaku za to dzieje się naprawdę dużo. Gorzka czekolada walczy o dominację z karmelem i zdaje się wygrywać. Kibicują im suszone owoce, znowu śliwki, ale też wyraźne rodzynki i delikatne morele. Do tego wanilia i bardzo, ale to bardzo delikatne nuty drzewne. Goryczka krótka, taka lekko popiołowa. Finisz bardzo wytrawny w porównaniu z resztą. Kawa, gorzka czekolada i delikatny popiół. Tutaj też wychodzi alkohol, ale z rodziny tych przyjemnych. Cholera, okazało się, że to bardzo dobry porter z delikatnym udziałem płatków dębowych. Co ja teraz zrobię z tymi wszystkimi żartami o Fortunie? Ciekawe czy dębina uwydatni się po leżakowaniu.

----------

Styl: Porter Bałtycki
Alk: 9% Obj.
Ekstrakt: 21% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienny, palony), ekstrakt słodowy, płatki dębowe, chmiel Herkules, drożdże W34/70.
Do spożycia: 23.03.2018


Tak wiem, spóźniłem się jakiś miesiąc. Co zrobisz. Polecimy od razu listopad, bo z tego co pamiętam nie było za dużo tematów do obgadania. No to lecim!

Trzeba się powoli zacząć pozbywać piw przywiezionych z Poznania, już mi miejsca na półce w piwnicy nie starcza. Tak to jest, że zamiast pić portery czy RiSy w zimie człowiek je zostawia na leżak... Czasami zastanawiam się po co szczerze mówiąc. O dziwo Venom trafił właśnie pomiędzy dość stare portery i jakoś umknął mojej uwadze, do dzisiaj.

Na Poznańskich Targach Piwnych Dawid (browar Szpunt) przyznał, że trochę się nie wstrzelił w styl. Według niego Venom jest bardziej piwem owocowym niżeli kwaśnym. Akurat z tym się muszę zgodzić. Przeczytacie o tym poniżej. Zastanawia mnie też jedno, dlaczego o tym piwie mówi się wyłącznie źle, lub wcale. Toż to pewnego rodzaju eksperyment, według mnie udany w dodatku.


Każdy wie, że Szpunt = odjechane auta w komiksowym stylu. Nie inaczej jest tym razem, co prawda w trochę odświeżonej odsłonie. Wolę klasyki (tak jak przy Night Wolf), ale akurat na tej etykiecie moje oko przykuł sam Venom... i ta świnka, co u diabła? Piwo ma ciemnobrązowy kolor i jest średnio zmętnione. Piana niesety syczy od samego początku i znika w zastraszającym tempie. Pozostawia jednak po sobie delikatny kożuch.


No dobra, z kranu aromat był o wiele wyraźniejszy (ale zazwyczaj tak już jest, z każdym piwem). Niby coś człowiek wywącha z tego szkła, ale przy tak dziwacznej kompozycji przydałby się mocny kop podbitym butem w nos. Czemu dziwnej? Bo jak inaczej określić miks kakao z limonką? Ta druga wydaje się być wyraźniejsza od samej czekolady. Pewnie chmiel dodał też coś od siebie i taki wyszedł efekt końcowy. Kwaśne kakao, kto by pomyślał, że może to być w jakikolwiek sposób dobre?

Już po pierwszym łyku czuć, że Venom nie uśmierci nas swoim ciałem. Nie mam broń Boże na myśli wodnistości. Szpuntowy ciemniak jest po prostu bardzo lekki i orzeźwiający (co mnie trochę zdziwiło przy tych słodach). Jest też dość mocno wysycony. Od samego początku uderza wyraźna, ale w granicach przyzwoitości kwaśność. Czuć, że pochodzi ona od limonki a nie od bakterii kwasu mlekowego. Wszechobecna cytrusowość hula sobie jak chce. W tej roli głównie wcześniej wymieniona limonka. Potem czekolada, gorzka i dopełniająca całość. Przy każdym łyku dziwię się jak coś może tak... inaczej smakować. Podtrzymuje jednak swoje zdanie z Targów, że taki miks trafia w moje spaczone gusta. Goryczka też jest dziwna, niby czuć grapefruit, ale taki otoczony popiołem. Jest dość krótka, taka punktowa wręcz, ale że ma tylko 13 IBU w życiu bym nie powiedział. Finisz jednak trochę zawodzi. Liczyłem na coś równie zaskakującego a otrzymałem głównie gorzką czekoladę i prażony słonecznik, dość długo utrzymujące się z resztą. Najważniejsze jest jednak to, że piwo samo w sobie jest ciekawe, inne i co najważniejsze smaczne. 

----------

Styl: Black Sour Ale/Black Fruit Ale
Alk: 4,3% Obj.
Ekstrakt: 10°
IBU: 13
Skład: słód (jęczmienny, pszeniczny, carafa 3 special, czekoladowy), chmiel Cascade, sok i skórka z limonki, drożdże.
Do spożycia: 30.05.2017


Wyobraźcie sobie chłodny wieczór, gdzieś w oddali szumi wiatr a wyschnięte gałęzie drzew dudnią delikatnie o siebie... *pyk, pyk, pyk*. Zaraz za lasem, na małym opuszczonym cmentarzu pali się pochodnia. Stary grabarz Janush kopie dół, pogwizdując przy tym smutną melodię marszu pogrzebowego. Na prowizorycznym krzyżu ktoś niezgrabnie wyrył napis: "Grand Champion, na zawsze w naszych craftowych sercach". Poniżej jakiś śmieszek niezgrabnie dopisał "Żywiec, ty ch...!".

No dobra, trochę przesadziłem. W końcu żarty o umierającym Grand Champione są starsze od węgla... Prawda jest taka, że te wszystkie narzekania zmusiły mnie do olania ubiegłorocznego zwycięzcy. W tym roku dystrybucja jest chyba jeszcze słabsza, cholera wie jak ma go człowiek dostać. Na szczęście butelka z 2015 nie zagubiła się w czeluściach mojej piwnicy i mogę jakoś złożyć hołd czemuś, co kiedyś było największym wydarzeniem polskiej sceny rzemieślniczej. Podobno świeża wersja potrzebowała leżakowania, sprawdźmy.



Etykieta dość zwyczajna i bez szału. Każdy kto pił kiedykolwiek piwa z Cieszyna rozpozna ją od razu. Duży plus za nazwisko zwycięzcy konkursu i pełny skład. Firmowy kapsel też całkiem spoko. Piwo ma wyraźny czerwony kolor (dla wścibskich niech będzie rubinowy) i jest idealnie klarowne. Piany nie uświadczysz, chyba, że przez te 10 sekund zaraz po nalaniu.


O dziwo aromat nie uciekł przez ten rok, nie trzeba się zbytnio napracować przy wąchaniu (nawet z tak szerokiego szkła). Na pierwszym planie czerwone owoce, głównie porzeczka. Nie przypominam sobie piwa, które miałoby tak intensywny zapach tego owocu, gdzieś w tle wychodzi też wiśnia. Całość otulona bardzo delikatną winną nutą. Cholernie przyjemne trzeba przyznać.

O kurde, od razu Wam napiszę, że tego się nie spodziewałem po zeszłorocznych recenzjach tego piwa. Czyżby leżak ta bardzo wpłynął na jakość? No to tak... Na początek owoce, które dosłownie wybuchają w ustach. Czerwone porzeczki, wiśnie, odrobina skórki pomarańczy... tworzą wręcz idealną kompozycję z wyraźną, ale nie dominującą nad wszystkim kwaśnością. Słody dopełniają całość ledwo co wyczuwalnym karmelem. Goryczki nie ma, kwas ją zastępuje. Finisz wyraźnie poszedł w tę wytrawniejszą stronę za to. Jest owocowo-winny z taką lekką drewnianą nutą. Jak się dobrze człowiek zastanowi to i nawet przyprawy wyczuje. Wysycenie średnie do wysokiego. Niezapychające i orzeźwiające, ale i nadające się do powolnego sączenia. W życiu bym też nie powiedział, że ma tyle ekstraktu. Czyżby leżakowanie aż tyle dało? Przecież to jest cholernie dobry flanders.

----------

Styl: Flanders Red Ale
Alk: 7,5% Obj.
Ekstrakt: 17°
IBU: b/d
Skład: słód (pilzneński, monachijski, special b, caramunich, carafa special), płatki kukurydzy, chmiel (Saaz), drożdże (S-33, mieszanka Roeselare Ale Blend), kostki dębowe.
Do spożycia: 28.11.2018


Mikołajki-srajki... za moich czasów (bo to przecież tak dawno temu było) dostawało się tabliczkę czekolady i człowiek był zadowolony. Jak widzę dzisiejszych rodziców kupujących zestawy Lego za 500zł na 6 grudnia to mnie coś strzela w środku... Od kiedy na Św. Mikołaja dostaje się prawdziwe prezenty? Zwykłe rozpuszczanie dzieciaków. Potem pretensje mają, że dostały różowego ajfona a nie białego.

Ja potraktowałem się klasycznie i sprezentowałem sobie degustacje czegoś lepszego z piwnicy. Czekoladowego stouta akurat nie miałem, ale takiego z ziarnami kawy i innymi dodatkami już tak. W dodatku jest to kooperacja browaru Wąsosz z fińskim Humalove, o którym dotąd nie słyszałem.


No dobra... etykieta jest po prostu brzydka. Przygnębiający kolor tła i pełno tekstu wszędzie. Jeszcze sama grafika by się jakoś obroniła, ale tak... No nie przemawia to do mnie. Piwo z początku wydaje się być czarne. Pod mocne światło widać jednak brązowe prześwity. Beżowa piana bez większego problemu rośnie bardzo wysoka, ale nie brak w niej brzydkich pęcherzy powietrza. O dziwo utrzymuje się długo i pozostawia bardzo fajny brud na ściankach. 


Aromat wyraźnie kawowy z jakimś zielskiem w tle. Nie miałem jeszcze do czynienia z borówką brusznica dlatego łatwo mi jest sobie wyobrazić, że własnie tak może ona pachnieć. Do tego taka lekko beczkowo-winna nuta pojawia się gdzieś z tyłu. Interesująco to wszystko pachnie, szkoda tylko, że aromat jest bardzo ulotny. Po mocnym ogrzaniu wychodzi też alkohol, który niestety momentami przypomina świeżo nałożoną farbę. 

W smaku okazało się o wiele bardziej wyraźne. Jest ciałko, i to nawet takie grubsze niżeli by na to wskazywał ekstrakt początkowy. Przyjemnie gęste, ale w tych niższych granicach powiedzmy jakiegoś potężnego RiSa. Wysycenie na niskim poziomie bardzo dobrze pasuje do całości. Mocno kawowe, no po prostu czuć, że oprócz słodu zadziały też czynniki zewnętrzne (czyt. ziarna kawy). Do tego lekki popiół, gorzka czekolada gdzieś z tyłu i bardzo, ale to bardzo delikatny karmel. O goryczce zapomnijcie, wszystko inne ją przykrywa po prostu. Finisz wyraźnie kwaskowy, kawowy i "zielskowy" (czyt. brusznica). Puola jest zaskakująco wytrawna, wręcz fetyszystycznie i to przez cały czas picia. Niestety momentami wchodzi ten cholerny alkohol, który aż się prosi o doleżakowanie. Na waszym miejscu zostawiłbym butelkę w spokoju i wypił dopiero za parę miesięcy. 

----------

Styl: Finnish Export Stotu/Foreign Extra Stout
Alk: 8,5% Obj.
Ekstrakt: 19°
IBU: b/d
Skład: słód (pilzneński, monachijski, żytni jasny, karmelowy 10, karmelowy 150, czekoladowy, jęczmień palony, Special B), chmiel (Herkules, Citra), drożdże Safale US-05, owoce borówki brusznicy, ziarnista kawa arabska, płatki dębowe z beczki po sherry, cukier.
Do spożycia: 31.12.2017


Dobieranie zimowego ubrania rowerowego do warunków pogodowych ciąg dalszy. Jestem zwolennikiem bramki numer 2 jeżeli chodzi o tę kwestię i wolę ubrać mniej warstw odzieży w zimie, ale za to lepszej jakościowo. Termika to podstawa, spokojnie może zastąpić minimum dwie warstwy "zwykłych" ubrań. Potem jakiś lepszy strój, w którym zazwyczaj jeżdżę w lecie i na to spodnie luźne i kurtka przeciwwiatrowa. 

Dlaczego ja o tym? Ano dlatego, że wybrałem się ostatnio przetestować taki wariant wraz z Truskawką z Browaru Stu Mostów. Szybka trasa, coś koło 5'C i krótki postój na uzupełnienie elektrolitów. Odzież wypadła całkiem dobrze. Nie zmarzłem nawet pod koniec gdy zaczął padać lekki deszcz ze śniegiem. Muszę jednak pomyśleć o kurtce nowej, aktualna jest o jakieś 2 rozmiary na mnie za duża... Problemy ludzi zbijających wagę. 



Jak wskazuje na to etykieta mamy do czynienia z piwem z serii ART+. Całość utrzymuje się w stylu innych etykiet browaru, czyli takie jakieś industrialo-minimalo-artyzmo-coś. Jak dla mnie grafika jest trochę za bardzo rozciągnięta po butelce. Kapsel firmowy. Ładny, ale z niepotrzebnym napisałem na obrzeżach. Piwo ma kolor pomarańczowy, ale z takim lekko czerwonym odcieniem. Jest wyraźnie zmętnione a piana rośnie wysoka. Niestety jest pokryta większymi bąblami co psuje jej image, ale utrzymuje się dość długo jak na tak dziurawą czapę. 


Aromacisko bardzo wyraźne trzeba przyznać. Milusi kefirek, bardzo kwaskowaty i mleczny. Do tego lekkie owocowe zacięcie w postaci truskawki. Coś na styl świeżo otwartego słoika dżemiku z tych owoców. Tak świeżego, że jeszcze ciepłego. Nie patrzcie tak na mnie, dobrze wiem, że sami otwieraliście jeszcze ciepły słoik babcinych wyrobów w młodości.

Patrze na notatki dotyczące smaku a tam: "ku... śnieg". Hmm, no tak. Wracając do truskawy, berliner weisse jak się patrzy. Pierwsze parę łyków to prawie, że czysty kwas mlekowy. Wyraźny, przyjemny (niby co?) i bez jakichkolwiek wad. Chcieliście przykład na idealny kefir w piwie? No to go macie. Dopiero po chwili zaczynają się pojawiać truskawkowe nuty. Goryczka marginalna, w sumie to nie jest tutaj potrzebna. Finisz zadziwił mnie najbardziej, bo truskawa zyskała na sile. W tle pojawiła się też zbożowość. Nie wiem na ile sobie to wymyśliłem, ale wyczułem w nim też odrobinę porzeczki. Całość orzeźwiająca, lekka i mocno wysycona. Fajny, wyraźny i lekko owocowy kwas. Z chęcią zabrałbym go na pierwsze wiosenne treningi.

----------

Styl: Berliner Weisse
Alk: 3,8% Obj.
Ekstrakt: 9,0% Wag.
IBU: 5
Skład: truskawki, słód (pilzneński, pszeniczny), chmiel (Comet, Huell Melon), drożdże US-05, bakterie (Lactobacillus lactis, Lactococcus lactis, Lactobacillus plantarum, Lactobacillus delbrueckii ssp. bulgaricus).
Do spożycia: 19.02.2017




Dajcie mi jakiegokolwiek stouta, a będę zadowolony jak niemowlak po karmieniu (albo kopiując Kororowe Szyszki: jak stary po okładzie z młodych piersi). Oczywiście jest jeden warunek: piwo musi być pijalne, nie lubię szkalować swojego ulubionego stylu... nawet jeśli byłby ze stajni EDIego.

O Kelnera z Brokreacji nie muszę się bać. Piłem go już z kija na Poznańskich Targach Piwnych i był wręcz wyśmienity. Chciałem wziąć 2 butelki, ale torba mi już pękała od fantów. Takie tam problemy pierwszego świata i zdeklarowanych alkoholików. Ale my nie o tym mieliśmy... no własnie, piwo!



Coraz bardziej podobają mi się te etykiety. Dzięki różnorodności piw ze stajni Brokreacji ich etykiety tworzą całkiem zacny (i spójny) zbiór u kolekcjonerów. I nawet kapsel mają firmowy. Jak zwykle jednak muszę się przyczepić do zbyt dużej ilości tekstu na nim. Panowie, logo wystarczy. Samo piwo ma kolor ciemnego brązu i jak się można łatwo domyśleć jest delikatnie zmętnione, nawet po dłuższym odstaniu. Piana beżowa, niska, ale dość trwała za to. 


Oj bardzo ładnie pachnie ten stoucik, to mu trzeba przyznać. Już na PTP miał przyjemny aromat a co dopiero w warunkach domowych, na spokojnie. Wyraźna mleczna czekolada (ale bez przesadnej słodyczy) gra tutaj główną rolę zapowiadając dość gęste piwo. W tle czysty kakaowiec i dosłownie odrobina paloności. Oj coś czuje, że będziem to ciasto kroić nożem. 

Oj tak, będziem. Kelner jest bardzo gęsty, nawet jak na mlecznego stouta. Jego aksamitność przyjemnie wypełnia usta. Dość niskie wysycenie bardzo pomaga utrzymać ten stan. Pierwsze uderzenie to mleczna czekolada z wyższej półki. Nuty kakaowca też się pojawiają. Do tego taka delikatna kwaśność jak przy zielonych ziarnach kawy. Goryczka wyraźna, ale stonowana zarazem. Bardzo dobrze gra swoją rolę i na sekundę resetuje kubki smakowe. Finisz bardzo kakaowy, wytrawny (ale w sumie całość nie jest aż tak słodka i tak) i delikatnie zalegający. Po lekkim ogrzaniu wychodzi też popiołowość, która bardzo fajnie komponuje się z resztą. Cholernie smaczny, deserowy stout czekoladowy.

----------

Styl: Chocolate Milk Stout
Alk: 5,2% Obj.
Ekstrakt: 16°
IBU: 30
Skład: słód (Pale Ale, Monachijski typ I, Czekoladowy, Czekoladowy Jasny, Carafa Special typ II), chmiel Magnum, laktoza, Cocoa Nibs, drożdże Safale US-05.
Do spożycia: 20.04.2017


Polska myśl piwna nauczyła mnie jednego: jak już robić grubaśne piwo to tylko ciemne, najlepiej RiSa. Może to przez ten wysyp młodych stoutów rok temu? Kto wie. Dlatego zdziwiłem się wielce gdy jako dary losu otrzymałem kolaboracyjne piwo browaru Spółdzielczego i Doctor Brew.

Kotwiczne, bo taką nazwę ma to piwo jest pszenicznym barley wine o ekstrakcie... 30% wagowo. Można się wymądrzać, że przecież jopejskie ma więcej, ale omawiany dzisiaj trunek można normalnie kupić w sklepie. Z jopejskim wiadomo jak jest.


Etykieta w stylu Spółdzielczego co mnie bardzo cieszy. Coś jednak spieprzyło się podczas drukowania, bo w pewnych miejscach kolory dziwnie wyglądają. Tak jakby tuszu zabrakło w drukarce (albo ktoś użył oszczędnej jakości wydruku). Piwo ma kolor ciemnej miedzi, ewentualnie rubinu. Jest zaskakująco klarowne, ale w sumie swoje odstało. Piana nikła, ledwo co urosła na jeden palec i bardzo szybko zredukowała się do poniższego kożucha. Ten jednak pozostał już do końca picia.


Zapach jest taki jakiego człowiek by się mógł spodziewać po tych parametrach. Zwyczajnie w świecie... ogrzewający. Po pierwszych niuchach poczułem się jak za młodego, gdy w chłodne jesienne wieczory z kuchni wydobywały się zapachy jeszcze gorącego ciasta drożdżowego. No dobra... Kotwiczne może i tak nie pachnie, ale skojarzenia pozostają. Jest słodko, owocowo i karmelowo głównie. Jakieś rodzynki, te ustrojstwa podobne do śliwek no... figi! Do tego nektar kwiatowy, delikatne zboża i cholernie przyjemny alkohol. Nie mówię tutaj o uwielbieniu do alkoholu ala pan Edzio spod Lewiatana, ale o idealnie dopełniającym całość szlachetnym alkoholu. No pięknie to pachnie.

Trochę się bałem wziąć pierwszy łyk. Trzeba w końcu mieć szacunek do tego ekstraktu... Mimo tego i tak miałem jedno wielkie zdziwienie na twarzy gdy po raz pierwszy spróbowałem Kotwicznego. Głównie dlatego, że to piwo po prostu nie wygląda na tak... cieliste. Jest gęste jak syrop klonowy i bardzo przyjemnie wypełnia całą jamę ustną, lepiej niż niejeden porter muszę przyznać. W dodatku nagazowanie jest na bardzo niskim poziomie. W smaku jest bardzo słodkie, ale to akurat można zaliczyć do pozytywów. Pierwsze skrzypce gra karmel, ciemne owoce (tutaj znowu rodzynki, suszone śliwki i figi), ale też trochę jasnych (suszone brzoskwinie i morele). W tle znajdziemy odrobinę biszkoptu i polnych kwiatów. Goryczka średnia do niskiej, ziołowa. Ciężko jest jej się przebić przez tą całą słodycz, ale w sumie to jej się nie dziwie. Na finiszu przyjemnie rozgrzewający alkohol z taką szlachetną miodową nutą. Łojezu... już nie pamiętam kiedy ostatni raz piłem tak grubaśne piwo w tak powolnym tempie i z taką przyjemnością.

----------

Styl: Wheat Wine
Alk: 12% Obj.
Ekstrakt: 30% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (pale ale, pszeniczny, karmelowy 30), chmiel Polaris, drożdże US-05.
Do spożycia: 30.11.2016


Każdy z nas tam był... w tej mrocznej dziczy, z której da się wrócić wyłącznie przez męczarnie, pot i łzy. Gdy jedynym słusznym rozwiązaniem wydaje się być litr gorącej herbaty z miodem i cytryną... ewentualnie można się też poddać i umrzeć. Tak tak, chodzi o to jakże zadziwiające każdego (i za każdym razem) zjawisko zwane kacem mordercą.

Zabrałem ostatnio na rower truskawkowego Berliner Weisse z Browaru Stu Mostów i gdy przyjechałem cały w błocie do domu uświadomiłem sobie, że przecież w kopiach roboczych mam nieskończony wpis o innym piwie z tego browaru. I to nawet trochę podobnym.

Czym jest tajemnicze Schöps? Zapomnianym przez nawet najstarsze drożdże stylem, który podobno był bardzo popularny w szesnastowiecznym Breslau. Wrocławski browar postanowił wskrzesić ten "pszeniczny symbol miasta" i jak się okazało nie był to łatwy i przyjemny proces. Więcej możecie przeczytać na ich stronie (link na końcu wpisu). 



Firmowy kapsel bardzo ładnie się prezentuje. Wywalić niepotrzebny napis i będziemy mieli cudo. Etykieta dość prosta. Powiedzmy, że zachowana w stylu graficznym Stu Mostów. Krótki opis, pełna metryczka, wszystko na swoim miejscu. Nie wiem czemu, ale spodziewałem się jaśniejszego piwa. Ku mojemu zaskoczeniu Schöps okazał się być bursztynowy i tylko delikatnie zmętniony. Piana urosła bardzo wysoko i z początku przypominała trochę zbite białka jajek. Po chwili zaczęła się szybko redukować pozostawiając dość pokaźny, ale dziurawy kożuch.


Zapaszki jakoś nieszczególnie wyraźne, ale dość intrygujące trzeba przyznać. Taka lekka kwaskowatość na bazie kefiru i bardzo delikatne zbożowe nuty. Momentami wyczuwalna też gałka muszkatołowa. O dziwo nie wydaje mi się, aby piwo miało być przez to słabe. Bardziej lekkie i sesyjne. Sprawdźmy.

Już przy pierwszym łyku czuć bardzo delikatną kwaskowatość, która towarzyszy nam do samego końca. Broń Boże nie może ona się równać z pitymi wcześniej przeze mnie sour ale, ale jeżeli dobrze rozumiem styl to właśnie o to chodziło. Potem jednak robi się... dziwnie. Ciężko jest to opisać szczerze mówiąc. No bo tak: podstawą jest lekka pszenica, do której można dodać też delikatną przyprawowość (znowu głównie gałka muszkatołowa). Po lekkim ogrzaniu wychodzi też miód, ale nie taki przesadnie słodki a bardziej... no nie wiem, gryczany? Dodatkowo, mocno w tle, pojawia się pewnego rodzaju biszkopt. Goryczka znikoma, delikatnie ziołowa. Finisz bardzo podobny do reszty, ale z większym naciskiem na kwaskowatość. Całość wydaje się być pełna i słodowa po pachy, ale... po wypiciu całej butelki taka wcale nie jest. Spokojnie mógłbym sięgnąć po kolejne butelki. Wysycenie średnie, pasuje. Co jeszcze bardziej zadziwia to to, że Schöps wrocławski nie jest wcale tak przesadnie słodki. Kwasopijcy będą na pewno marudzić, to samo  miłośnicy piw pszenicznych. Mnie to piwo zaciekawiło muszę przyznać i chętnie bym po nie sięgnął np podczas treningu rowerowego. 

----------

Styl: Schöps
Alk: 4,3% Obj.
Ekstrak: 14,5% Wag.
IBU: 15
Skład: słód (pszeniczny, słody jęczmienne: pilzneński; caramel hell; caramel red; melanoidynowy, słód pszeniczny czekoladowy), chmiel Lomik, bakterie (Lactobacillus lactis, Lactococcus lactis, Lactobacillus plantarum, Lactobacillus delbrueckii ssp. bulgaricus) drożdże Empire Ale M15 Mangrove Jack’s.
Do spożycia: 31.01.2017


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com