Kolejny dzień i kolejna degustacja z szuflady. Zacznijmy może od jakże ważnego pytania: cóż to może być ten underground? Nigdy nie słyszałem o takim stylu a Pinta mnie tu wciska butelkę owego mocarza gdy na dworze ciepło i słońce smaży aż miło… Prawda jest taka, że nie istnieje coś takiego jak underground. Doszliśmy więc w końcu do momentu, gdy browar nie bawi się już tylko we własne interpretacje różnych styli piwnych ale także sam je tworzy.
Piwo zabrałem na grilla połączonego z grą w Talismana… nie ma to jak zacząć imprezę 9% monstrum. Alkoholizm? Gdzie?! Jak się jednak okazało na miejscu dobrze trafiłem z woltażem gdyż wieczór nie należał do tych najcieplejszych. Browar poleca Niedobitego do, między innymi, krwawego steku więc karkówka z grilla się powinna też nadać (takie polskie, plebejskie spłaszczenie food pairingu).
Niedobity to dziwna nazwa. Osobiście kojarzy mi się z nieudanym eksperymentem, który po prostu nie chciał umrzeć mimo usilnych starań piwowara. Podobne skojarzenia wymusza etykieta, wywołuje dość niepokojące emocje trzeba przyznać. Mimo dziwnych skojarzeń prezentuje się całkiem dobrze. Jedyny problem to... "Stefan Król" ? Naprawdę? [suchar_alarm]. Nie inaczej jest z piwem w szkle. Klarowne, dość ciemne. Powiedzmy, że kolor przypomina rubinowy ale tak nie do końca. Wydaje się dość tajemniczy, z domieszką odcienia dojrzałej śliwki węgierki. Piana wysoka ale szybko redukuje się do kożucha. Pozostawia za to ładną koronkę na ściankach.
Już aromat zwiastuje zakłopotanie ale i pewne zainteresowanie tym co będzie dalej. Z początku wydawało mi się, że wyczuwam dziwną wędzoność ale szybko poukładały mi się zmysły i okazało się, że jest to nic innego jak zapach starego drewna (nie mylić ze zbutwiałym). Do tego kompot ze śliwek, którego nikt nie chciał w młodości pić przy okazji niedzielnego obiadu u babci. Jakieś przyprawy też się znajdą, głównie wanilia i chyba imbir. Po ogrzaniu wychodzą też lekkie perfumy lecz do samego końca prym wiedzie drewno z kompotem. Od samego wąchania ma się dziwne uczucie, że lekkie to nie będzie, mimo tego... spodobał mi się ten aromat.
W smaku jest podobnie z tym, że wanilia przybrała znacząco na sile i dołączyła do niej lekka guma balonowa. Wyraźny kompot z delikatnie wędzonych śliwek nadal naciera z siłą babciną mówiącą "Jeszcze jeden kęs wnusiu!" z tym, że teraz mi to jakoś bardziej smakuje szczerze mówiąc. Drewno zrobiło się jeszcze starsze i może już trochę zwilgotniałe. Dodaje to swoistego efektu piwnicznego który... intryguje. Goryczka średnia do niskiej, dominuje nad nią swoista cierpkość. Żeby tego było mało mamy jeszcze imbir, buszujący gdzieś w tylnym rzędzie. Finisz to już delikatniejsza wersja całości z lekkim alkoholem, nie jest on jednak natarczywy ani nieprzyjemny. Piwo definitywnie poszło w słodszą stronę ale jego piwniczna/grobowa strona wydaje się lekko normować ten stan. Dość treściwe, powiedzmy, że czułem się delikatnie pełny po nim. Wysycenie duże, zbyt wysokie jak na taki eksperyment według mnie. Całość trochę przypomina belgijskiego quadrupla ale na kompletnie innym poziomie fantazji piwowara. Ciężkie ale intrygujące piwo, cieszę się, że miałem okazję je wypić.
Dobra, bierzemy się do roboty. Postanowiłem pozbyć się wszystkich wpisów roboczych na blogu. Większość z nich czeka już od dłuższego czasu na opisanie a ja ciągle piję nowe piwa więc lista się cały czas wydłuża... Dlatego postanowiłem nie pić nowych craftów póki się nie pozbędę tych zaległych. Wiadomo, najlepiej się opisuje na świeżo ale z moim trybem życia jest to dość trudne do wdrożenia... spinamy jednak poślady i jedziem z tym śledziem.
Pszeniczne z Piwoteki zabrałem na zlot motocyklistów odbywający się akurat w pobliskim Łagowie. Nie miałem nic innego pasującego akurat na tę okazję, jechałem rowerem więc porterów czy innych wysokoprocentowych trunków nie mogłem spakować do plecaka. Po ponad godzinie chodzenia i oglądania stalowych smoków z przyjemnością schowałem się na podwórku ciotki i w spokoju, na idealnie przystrzyżonej trawce otworzyłem butelkę.
Tak jak wspomniałem przy Niezłym Ziółku nowe etykiety Piwoteki bardzo mi się podobają. Mam nadzieję, że nie wrócą już do tandety i każde ich nowe piwo będzie miało taką właśnie oprawę graficzną. Piwo w szkle mnie... lekko zaskoczyło. Jest ciemniejsze od znanych mi pszenicznych, może to za sprawą tych kwiatów? Kolor miedziany z takim odcieniem znanym z piw żytnich. Podobny jest też poziom zmętnienia, tutaj jest on jednak gładki i bez widocznych farfocli. Piana może i nie urosła za wysoka ale za to trzymała się bardzo długo i była w większości drobnopęcherzykowa. Warte uwagi też jest wysycenie, które bardzo fajnie wędruje po ściankach szkła.
Patrząc na istny korek rowerów wodnych na jeziorze zacząłem wąchać i według mnie, nie ma w tym piwie nic specjalnego. Chodzi mi głównie o dodatki kwiatowe, Lili Fontelli pachnie po prostu jak najnormalniejsza pszenica. Nie oznacza to, że piwo jest nudne, wręcz przeciwnie. Mamy bardzo wyraźne bananowe nuty połączone z goździkiem i odrobiną gumy balonowej. Nie zabrakło też zbożowych zapaszków. W dodatku całość jest trwała i towarzyszy nam przy każdym łyku.
Co do wrażeń organu dolnego zwanego potocznie ustami i potem przełykiem... jest cholernie orzeźwiająco i pijalnie. Mimo dość mocnego ogrzania piwo nie straciło na wartości. Co najlepsze dopiero w ustach pojawiają się kwiaty. Znany wszystkim banan z domieszką goździka jest wręcz okrążony przez armie złożoną z róży, nagietków, fiołków, nasturcji i chryzantem (nie jestem jednak w stanie ich wyszczególnić po kolei). Mamy nuty dość słodkie, nektarowe jak i płatkowe. Jedliście kiedyś kwiaty dodawane do dań w restauracjach? O tym właśnie mówię. Oczywiście są to smaczki drugoplanowe, to pszenica siedzi na tronie. Goryczka marginalna ale w pszenicy o nią nie chodzi przecie. Finisz kwaskowaty, zbożowy. Wysycenie wysokie, fajnie drażni podniebienie. Dość treściwe, jak na pszenice przystało ale mimo tego jest cholernie pijalne i nie czułem się jakoś szczególnie zapchany. Jest też słodsze od większości piw tego stylu dostępnych w naszym kraju (zapewne przez kwiaty) ale jako taki balans pomiędzy słodyczą a wytrawnością został zachowany. Na pewno sięgnę ponownie po Lili Fontelli przy kolejnej okazji.
David Hasselhoff to jeden z bohaterów mojego dzieciństwa. Wielu nazywa go paździerzowym królem ale ja nigdy nie zapomnę kultowego serialu „Nieustraszony” (Knight Rider). Gadający samochód? Czy był jakiś smarkacz w latach 90’tych którego to nie fascynowało? Oczywiście był też "Słoneczny Patrol", którego męska część widowni raczej dla samego Davida nie oglądała.
Hoff miał parę wpadek, głównie przez swoją niewdzięczną córkę, która nagrała i wrzuciła w internet jego specyficzną kolację zatytułowaną "Burger na Kafelkach". Wszyscy się śmiali i wytykali go palcami za to ale bądźmy szczerzy, każdy z nas miał podobny przypadek w swoim życiu (nie okłamujcie się, że nie). David trudzi się także, raz na jakiś czas, poezją śpiewaną. Oprócz znanego wszystkim Hooked on a Feeling popełnił on ostatnio utwór promujący bardzo dobry film Kung Fury, teledysk możecie zobaczyć tutaj... Jezu jak ja kocham takie klimaty.
Panowie z AleBrowaru też musieli się zachwycać talentem Davida i umieścili owłosionego idola nastolatek na swoim nowym piwie. Może i jest trochę spolonizowany a jego mięśnie bardziej przypominają synthol ale przecie każda postać z ich etykiet jest swoista karykaturą. Piwo ma piękny, złocisty kolor z bardzo ładnym, jednolitym zmętnieniem. W dodatku po ściankach wspina się powoli kazylion małych bąbelków, dawno już czegoś takiego nie widziałem. Piana wygląda wzorcowo, jest wysoka i zbita. Przypomina ubite białko i pozostawia dość gęstą koronkę. Problem jest w jej żywotności, dość szybko zaczyna opadać niestety.
Trochę się bałem oceniać kolejne piwo AleBrowaru. Polski craft ma ostatnio bardzo chaotyczne skoki jakościowe o czym nie raz było pisane na blogu The Beervault. Po pierwszym niuchu ulżyło mi jednak, nie będzie tak źle. Aromat z początku intensywny trochę traci na sile podczas picia. Słodkie tropiki wymieszane z cytrusami, tutaj mocno wyczuwalna pomarańcza. Całość zatopiona w delikatnej żywicy. Gdzieś w oddali pojawia się też lekka guma balonowa. Mimo początkowej słodyczy aromat jest wystarczająco złamany przez cytrusy i wydaje się rześki i orzeźwiający.
W ustach wydaje się cholernie lekkie a co za tym idzie mocno pijalne. Nie mylcie tego broń Boże z wodnistością! Orzeźwiające i dość mocno wysycone pozostawia bardzo fajne, musujące uczucie w ustach. Na pierwszym planie cytrusowość z bardzo przyjemną, kwaskowatą nutą. W tle pszeniczne smaki dodają trochę ciała ale nie robią się natrętne i zapychające jak w normalnych pszeniczniakach, pozostawiają uczucie lekkości i orzeźwienia w spokoju. Tropiki gdzieś się zagubiły, jakoś mi to nie przeszkadza szczerze mówiąc. Goryczka średnia do niskiej, pojawia się i znika. Wyższa mogłaby zepsuć całą kompozycję, co do profilu... obstawiam żywiczny. Finisz to bardzo delikatna, kwaskowata pszenica. W skrócie? Bardzo udane, lekkie, orzeźwiające i wysoce pijalne piwo. Do ostrego makaronu z niczego pasowało idealnie.
Coś z niczego, a jakie pyszne! |
Browar w Witnicy jest bardzo specyficznym miejscem. Baby wiejskie ostrzegają zagubionych turystów, że ziemia na której znajduje się browar jest przeklęta, panuje tam straszna klątwa DMSu, gwoździ i diacetylu. Byłem tam kiedyś na wycieczce korporacyjnej i jedyne co zauważyłem to brud, zalane podłogi i ogólny bajzel (jakieś 4 lata temu). Co trzeba im jednak przyznać pomieszczenie z tankami leżakowymi mają imponujące.
Drugie picie:
BrewDog potrafi zaskakiwać pozytywnie jak i negatywnie. Tak samo jak moje stare wpisy, poniżej macie najlepszy przykład na to jak człowiek, który się mało co wtedy znał na crafcie opisuje swoje przeżycia. Już dawno chciałem wypieprzyć wszystkie stare/lakoniczne degustacje ale zostawiłem je w końcu po to, aby mi przypominały, że nikt nie rodzi się zajebisty i wszechwiedzący. Ale my o piwie mieliśmy przecie.
Browar Anchor to pewnego rodzaju legenda w piwnym świecie. Wrzucony przez wielu do tego samego worka razem ze Stone Brewing, BrewDogiem itp. z tą różnicą, że panom z San Francisco raczej się nie zarzuca wadliwych/beznadziejnych warek (tak, mam na myśli BrewDoga i ich Dead Pony Pale Ale). Dzięki uprzejmości sklepu Piwna Przystań możemy sobie dzisiaj sprawdzić ową legendę.
Trochę się zagalopowałem z wyborem piwa, patrząc na zdjęcia stwierdziłem, że jest to zwykły brown. Nie sprawdziłem dokładnie opisu a inne, dostępne w sklepie style miały IPA w nazwie więc wybór był prosty. Dopiero przelewając piwo do szklanki poczułem, że coś jest nie tak (głównie przez aromat). Brekle's Brown to pewnego rodzaju single hop Citra brown ale. Jeżeli się nie mylę jest to też debiut na blogu kraju, który jest uważany za kolebkę piwnej rewolucji czyli USA. Hurrah?
Trochę się zagalopowałem z wyborem piwa, patrząc na zdjęcia stwierdziłem, że jest to zwykły brown. Nie sprawdziłem dokładnie opisu a inne, dostępne w sklepie style miały IPA w nazwie więc wybór był prosty. Dopiero przelewając piwo do szklanki poczułem, że coś jest nie tak (głównie przez aromat). Brekle's Brown to pewnego rodzaju single hop Citra brown ale. Jeżeli się nie mylę jest to też debiut na blogu kraju, który jest uważany za kolebkę piwnej rewolucji czyli USA. Hurrah?
Może takie stwierdzenie nie przystoi poprawnych rozmiarów brodaczowi ale butelka wygląda wręcz przepięknie. Kształt przypomina mi trochę stare butelki używane przed wojną w zniszczonym browarze Świebodzińskim. Etykiety Anchora wydają się proste ale mają jeden ważny element: ręcznie malowany rysunek, zazwyczaj jest to drzewo lub krzew. Od lat siedemdziesiątych autorem prawie każdego z rysunków jest Jim Stitt, krótki dokument o nim możecie zobaczyć pod tym linkiem. Nazwijcie mnie starym prykiem ale podobają mi się cholernie te etykiety. W szklanicy piwo wygląda prawie że tak samo zacnie. Jest klarowne, w kolorze rubinowym lekko kojarzącym się nawet z rdzą. Piana z początku wysoka i zbita redukuje się w średnim tempie do sporych rozmiarów kożucha. Koronki brak niestety.
Chwyciłem szkło co by szybko wywąchać ten intrygujący aromat, który mnie tak mocno zaskoczył po otwarciu butelki. Mocny, słodki i lekko przypalony karmel. Mam skojarzenia z karmelizowanym cukrem z patelni. Nic by w tym zadziwiającego nie było gdyby nie jeden mały szczegół... wtrącająca się wszędzie Citra. Wyobraźcie sobie, że karmel to powolny gigant a chmiel to młodzik z mieczem próbujący go powstrzymać (Shadow of the Colossus anyone?). Młody niby nic nie robi olbrzymowi ale wieśniacy, których domy próbuje uratować, i tak mu wiwatują. Tak jest z Citrą w tym przypadku. Raz po raz czuć jej wyraźne, mocne ale krótkie cięcia cytrynową kwaskowatością i według mnie jest to cholernie zadziwiające, że się wszystko nie zlepia w jedną karmelkową całość. O intensywność się nie martwcie, jest średnia ale zapach pozostaje do końca picia.
W smaku identyczna sytuacja z jedną różnicą: dochodzi goryczka (duh). Ta jest dość krótka ale stanowcza, niezalegająca i wyraźna. Ciało jest jednak najważniejsze w tym przypadku. Mamy tu wszystko począwszy od orzechów polanych toffi i karmelowych cukierków (jeszcze gorących i ciągnących się) aż po bardziej dostojny brązowy cukier czy nawet... czekoladę. Za tło robi skórka od chleba (pasująca jak ulał do całości według mnie). Symfonia słodowa w pięknej oprawie. Raz po raz uderza w nas Citra swoją cytrusowością, przypominając, że wcale tak mało jej panowie z Anchor nie wsypali. Finisz delikatny, ziemisto-orzechowy. Treściwość na odpowiednim poziomie, piwo wydaje się też lekko kremowe o dziwo. Wysycenie średnie do wysokiego, mogłoby być odrobinę niższe według mnie. Wyśmienity trunek, nie żałuję, że to właśnie Brekle's Brown wprowadził mnie do świata Anchor Brewing Co.
No i stało się panie i panowie, doszliśmy do granicy absurdu. Tak jak dosyć niedawno firmy farmaceutyczne prześcigały się nawzajem ilością magnezu w magnezie tak browary zaczęły walczyć o klientów ilością użytych chmieli, oczywiście nowofalowych. Browar Birbant postanowił nas wciągnąć w zabawę magiczną liczbą dziesięć ale należy pamiętać, że to Doctor Brew pobił rekord i uwarzył piwo dorzucając ich aż 21.
Ja się pytam… po co? Nie jestem piwowarem (bo co to są te trzy warki dopiero) ale według mnie (tak na chłopski rozum) taka ilość różnorakich rodzajów chmielu nie może wnieść niczego wspaniałego do piwa. W końcu to jest przyprawa i jak z każdym „zielskiem” bywa im więcej go dasz do dania tym gorzej jest je później wyszczególnić w smaku. Chwyt marketingowy? Jak najbardziej, szczególnie w przypadku Doktorków. Birbanci zbliżyli się do granicy absurdu, czy ją przekroczyli? Sprawdźmy.
Do najnowszych etykiet Birbanta nie można się przyczepić. Są bardzo nowoczesne i zarazem miłe dla oka. Tutaj mamy prosty przekaz, dziesięć rąk i tyle samo szyszek chmielu. Trochę mi nie pasuje sylwetka kojarząca się bardziej z indyjskimi klimatami ale co tam. Jest dobrze, nawet kolor tła mocno mi przypadł do gustu. W szkle piwo jest klarowne co mnie mocno zaskoczyło, ładnie się poobijało w plecaku wraz z prowiantem na grilla. Kolorek herbaciany, może i nawet bursztynowy. Piana z początku zachwyca, jest dość wysoka i w miarę zbita. Niestety dość szybko opada pozostawiając na szczęście spory osad na szkle.
Według browaru użycie takiej ilości amerykańskich chmieli pozwoliło uzyskać „wysoce pijalne i bardzo aromatyczne piwo”. Weryfikacja aromatu nie trwała długo, trochę przesadzili pisząc „bardzo”. Powiedziałbym, że aromat jest wystarczająco intensywny ale na pewno nie powalający. Mamy typowo amerykańskie cytrusy z tropikami ale na pewno nie w ilościach ekstremalnych a nawet… nie w typowo craftowych. O wiele bardziej wyczuwalna jest żywica i tak jakby suszone kwiaty. Niestety jest też dość spora doza słodowości, jakiś chlebek głównie. Do tego dochodzi lekkie masełko, dopełniające ogólne wrażenie „meh”.
Smak niestety nie ratuje tego piwa. Pierwszy łyk okazał się mocno wodnisty więc jak jakiś alkoholik na głodzie (na jakim głodzie?!) wziąłem od razu trzy kolejne. Ooo, w końcu coś się pojawiło. Dość słabe i niewyraźne tropiki zatopione w żywicy z nijaką żywiczną goryczką (powiedzmy, że ma te 30 IBU). Gdzie ten chmiel się pytam?! Finisz znowu wodnisty ze średnio przyjemnym, łodygowym posmakiem. To jednak nie wszystko, praktycznie przez cały czas daje się we znaki dość nieprzyjemna słodowość. Jakiś taki dziwny mix ciastka polanego spalonym karmelem. Nie pomaga też treściwość, piwo dość mocno zapycha i przez w/w słodowość wydaje się mdłe po prostu. Wysycenie za to na plus, jest średnie, wręcz idealne. Co z tego jednak jak orzeźwienia czy pijalności w tym nie ma za cholerę. Coś poszło mocno nie tak i raczej nie jest to wina dużej ilości chmielu. Tak jak lubię Birbanta tak za to coś należy im się karny kutas niestety.
A potem cholesterol skacze jak szalony... |
Nie spieszyłem się zbytnio z pocałowaniem bestii. Jeżeli dobrze pamiętam piwo wyszło jakoś pod koniec kwietnia więc można powiedzieć, że dałem mu dorosnąć. Na taką ilość goryczy trzeba się stosownie przygotować przecie, przyznam się Wam także, że jeżeli byłaby to zwykła ipa-sripa mocno bym się zastanowił czy wydać na nią dukaty. Belgijski akcent przeważył, mam nadzieje, że nie będzie przygnieciony amerykańskimi chmielami.
Kiss the Beast to trzecia już kooperacja z serii Hop Heads & Friends. Tym razem pomagał Kuli z Jarkiem z browaru Birbant. Niedługo do sklepów i pubów ma trafić druga warka ze zmienioną recepturą co dało mi do myślenia. Zacząłem (już po wypiciu) szukać przyczyn takiej decyzji w internetach i głównymi zarzutami były albo brak belgijskości albo niewystarczająca goryczka. Zdziwiło mnie to bardzo, o tym jednak za chwilę.
Pierwsze zdziwienie, jeżeli chodzi o wygląd to brak kapsla firmowego. Butelka zamknięta jest zwykłym, białym golasem. Może chłopakom z Birbanta zostało trochę na zbyciu. Tak à propos widzieliście ich nowe kapsle z logo? Bardzo fajnie się prezentują muszę przyznać. Wracając do Bestii, naprawdę ciężko jest oddać piękno tych malowanych butelek na zdjęciach, szczególnie gdy są już puste. Sam malunek bije resztę na głowę według mnie (także uwielbiane przeze mnie Deep Love). Piwo w goblecie prezentuje się jak rasowe belgijskie ale. Lekko przyciemniony bursztyn mieni się pod słońce aż miło. Zmętnienie powiedzmy, że średnie, jak dla mnie jest okej. Piana tworzy się dość wysoka jak na to szkło, jest zbita i wydaje się kremowa wręcz. Redukuje się w średnim tempie ale pozostawia spory lacing na ściankach.
Sprawdźmy w końcu, czy hejtowanie ludzkie w internetach ma jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości. Aromat jest... niespotykany trzeba przyznać. Pełna garść tropików, takich słodkich i soczystych. Brzoskwinie, mango i ananasy z lekką gumą balonową. Oprócz tego na praktycznie tym samym poziomie mamy ciemne owoce, głównie suszone śliwki i przyprawy, tutaj mieszanka złożona z odrobiny goździka i pieprzu. Cholernie przyjemny aromat, naprawdę belgijski ale też amerykański zarazem. Z początku cholernie intensywny z czasem traci na wartości niestety.
Po wciągnięciu pierwszego łyku jedno zdanie cisnęło mi się na usta: "Ja pierdacze czego w tym piwie nie ma?!" (mogłem je trochę ugrzecznić na potrzeby bloga...). Raz triumfuje Belgia a raz IPA, i to nie zawsze ta amerykańska. Raz smakiem rządzą przyprawy, z mocnym i szorstkim profilem pieprzowym i ciemnymi owocami (i odrobiną takiej bananowości) a raz żywica z całą wywrotką igieł sosnowych z małą domieszką ziemi. Czasami pojawią się też tropiki z cytrusami ale to żywica zazwyczaj dochodzi do głosu. Oba światy łączy potężna, wbijająca w ziemię goryczka. 200 IBU to nie żart, to najgorszy koszmar typowego Janusza i carlsbergowego Noxa. Jej profil to czyste, grapefruitowe albedo. Nie zalega dzięki czemu można się spokojnie cieszyć żywiczno-sosnowym finiszem. Alkohol idealnie ukryty, całość zachowuje idealny balans pomiędzy wytrawnością i słodyczą. Nagazowanie średnie do wysokiego, bardzo mi podpasowało. Jeżeli chodzi o treściwość to trzeba przyznać, że odrobinę zapycha ale nic z czym by sobie craftopijca nie poradził, w końcu ekstrakt ma ponad 19%. Dualizm tego piwa jest powalający, chyba nigdy w życiu nie smakowałem tak dobrze połączonych dwóch, jakże odmiennych od siebie światów. Kompletnie nie rozumiem narzekań, czy te prawie 3 miesiące w piwnicy aż tak pozytywnie wpłynęły na jakość Bestii?
Raz do roku bardzo spokojne miasteczko (które tak na marginesie walczy o miano uzdrowiska) zamienia się w ryczące siedlisko chromowanych tłumików i betonu ociekającego gumą. Tak, mowa tu o jednym z moich ulubionych miejsc w województwie Lubuskim czyli Łagowie. Usytuowany pomiędzy dwoma jeziorami z kanałem łączącym pośrodku miejscowości jest kwintesencją spokoju, szczególnie poza sezonem. Czy wspomniałem, że mają tam też zamek Joannitów?
Coraz więcej browarów postanawia zwiększyć rzeszę odbiorców poprzez sposoby coraz mniej związane z samym piwem a bardziej poprzez chwytliwe akcje marketingowe. I tak na naszym rynku pojawiło się ostatnio parę piw sygnowanych logiem i nazwą zespołów dość rozpoznawalnych (ale może niekoniecznie lubianych) nie tylko na naszym rynku: Big Cyc, Oberschlesien i oczywiście Behemoth, który dorobił się już dwóch styli.
Dzisiaj ocenimy sobie tę ciemniejszą wersję i to z paru powodów. Po pierwsze primo do zespołu, jakby nie patrzeć, pasują wszelakie ciemne style piwne, tak samo zresztą jak do Dody pasują różowe paznokcie. Po drugie primo wyczytałem w internetach że Sacrum, czyli belgijska IPA, jest dość delikatna i ni za cholerę nie pasuje do stylu muzyki którą Nergal z kolegami uprawia napędzając przy tym popyt na wodę święconą. Po trzecie primo, ultimo najprościej w świecie nie udało mi się zakupić świętego hehemonta.
Dzisiaj ocenimy sobie tę ciemniejszą wersję i to z paru powodów. Po pierwsze primo do zespołu, jakby nie patrzeć, pasują wszelakie ciemne style piwne, tak samo zresztą jak do Dody pasują różowe paznokcie. Po drugie primo wyczytałem w internetach że Sacrum, czyli belgijska IPA, jest dość delikatna i ni za cholerę nie pasuje do stylu muzyki którą Nergal z kolegami uprawia napędzając przy tym popyt na wodę święconą. Po trzecie primo, ultimo najprościej w świecie nie udało mi się zakupić świętego hehemonta.
Browar Perun zawsze miał u mnie dużego plusa za swoje etykiety, tak samo dzisiaj. Może i symbol na czarnym tle nie jest tak wektorowy jak zazwyczaj ale jest to w pełni wytłumaczalne. Behemockie bazgroły nie wyglądałyby dobrze w typowym, perunskim stylu. Piwo w szklanicy prezentuje się prawie że wyśmienicie. Jest czarne, jak węgiel. Ewentualnie jak myśli zagorzałych katolików doświadczających zabawy Nergala na scenie z pewną księgą. Zero prześwitów, tylko ciemność. Piana z początku wydawała się przyjemna ale w pewnym momencie zaczęła opadać w szybkim tempie. Prawie nic po sobie nie pozostawiła.
Jeżeli mam być szczery to… chyba nigdy w życiu nie wysłuchałem chociażby jednego, całego utworu Behemotha. Jakoś mnie do nich nie ciągnie, od młodego wolałem albo klasycznego rocka albo melodic (death) metal. Dzięki temu nie miałem jakichś szczególnie wygórowanych oczekiwań... aromat lekko mnie jednak zawiódł. Owszem był pełny cytrusów i tropików, w szczególności mango i liczi, ale osobiście uważam, że czarna IPA nie powinna być black tylko z wyglądu. Owszem pojawia się lekka paloność ale po tak oznakowanym piwie spodziewałem się chociażby muśnięcia przypalonym glanem w nos. Najgorsze jest to, że w miarę picia aromat robi się coraz słodszy, braku intensywności mu bowiem nie można zarzucić. W smaku na szczęście coś zaczyna się dziać, początek wygrywają bowiem cytrusy a nie tropiki. Te, lekko kwaskowate powoli przeradzają się w paloność (z naprawdę delikatnym dodatkiem gorzkiej czekolady) na dość średnim poziomie i tak aż do goryczki. Ta nie jest na pewno mocarna, powiedziałbym, że dość średnia jak na IPA. Ma żywiczny profil i według mnie dobrze współpracuje z ustępującą palonością i cytrusami w tle. Finisz to już dosłownie resztka popiołu, czasami wydawał mi się dość wodnisty nawet. Warto wspomnieć, że bardzo fajne odczucie w ustach pozostawia to piwo, wydaje się gęste, treściwe ale o jakimkolwiek zapchaniu nie może być mowy. Nagazowanie średnie, bardzo mi pasuje. Podsumowując, przyjemne i pijalne jest to Profanum, problem w tym, że przez jego ugrzecznienie zwolennicy Behemotha mogą chwycić za widły i pochodnie. Tak samo z resztą jak typowi hop headzi, dla których IPA powinna szarpać nie tylko podniebienie ale także mózg.
Grill do zadań specjalnych. |
Jedziemy z kolejną degustacją we współpracy z piwnym sklepem internetowym Piwna Przystań. Jak już pisałem przy okazji Axe Rocks z Buxton jest to nowy sklep, który dopiero co zbiera klientów. Nie muszę Wam chyba tłumaczyć jak ważna dla wielu rodaków jest możliwość zamówienia sobie craftu nawet w najgorsze dziury gdzie Żubr panuje nieustannie? Potrzebujemy takich miejsc w internetach jak najwięcej.
Możecie być lekko zdezorientowani patrząc na półkę sklepową z nowym wypustem browaru rzemieślniczego Jan Olbracht. Problem głównie polega na tym, że ktoś postanowił stworzyć serię o nazwie „Piotrek z Bagien” a poszczególne piwa wyróżnić jedynie kolorem etykiety i dość małym tekstem na spodzie oznaczającym styl. O samej „marce” browar wypowiedział się w taki sposób, że ma ona iść z duchem rewolucji… co jednak oznacza owy Piotrek, który tak bardzo uwielbia bagna (w sumie ja też)? Cholera wie.
Możecie być lekko zdezorientowani patrząc na półkę sklepową z nowym wypustem browaru rzemieślniczego Jan Olbracht. Problem głównie polega na tym, że ktoś postanowił stworzyć serię o nazwie „Piotrek z Bagien” a poszczególne piwa wyróżnić jedynie kolorem etykiety i dość małym tekstem na spodzie oznaczającym styl. O samej „marce” browar wypowiedział się w taki sposób, że ma ona iść z duchem rewolucji… co jednak oznacza owy Piotrek, który tak bardzo uwielbia bagna (w sumie ja też)? Cholera wie.
Co mamy na etykiecie? Bardzo dziwnego, tytułowego Piotrka, który mi osobiście przypomina po prostu dziwne połączenie bobra z dziobem jakiegoś ptaka... i to w dodatku stojącego na dwóch łapach/nogach. Tło to typowe bagienko, często takie mijam jadąc rowerem. Wiecie co jest jednak najdziwniejsze? Podoba mi się ta etykieta... nie umiem jednak wytłumaczyć dlaczego. Całość trochę przypomina plakat ze starych filmów amerykańskich typu grindhouse, może nawet jakiegoś horroru o stworze z bagien. Piwo w szklanicy takim potworem nie jest. Bardzo ładna piana, bielutka i puszysta jak obłoki na niebie. Trochę szybko się redukuje ale pozostawia sporych rozmiarów kożuch. Piotrkowy kolor nie bardzo mi się mieści w granicach grodzisza. Owszem jest tylko lekko mętne (zapewne gdyby nie plecak byłoby prawie że klarowne) ale jest dość ciemne, słomkowy kolor to to nie jest na pewno.
Aromat jest bardzo fajny, rześki i wyraźny. Wędzonka pełną gębą i co najlepsze przypomina zapach oscypka. Nie jest to czysty "janosikowy ser" ale nie ma się co czepiać. Lekka szyneczka też jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Dodatkowo jest też lekka ziołowość, która dodaje rześkości całości. Oczywiście będą ludzie, którym tak intensywny zapaszek będzie przeszkadzał i w sumie ich trochę rozumiem. W końcu rzadko kto pamięta, żeby oryginalne grodziskie w ogóle wędzonością zalatywało. Craft jednak rządzi się swoimi prawami jak widać. Patrząc jak pies niszczy ogórki na działce zacząłem pić i... zdziwiłem się trochę. Piotrek okazał się delikatny w smaku czego w ogóle nie zapowiadał aromat. Średnio intensywna wędzonka, tym razem bardziej przypominająca dymione, dogasające drewno. Do tego bardzo nijaka słodowość, zamulająca w pewien sposób całe piwo. Nie ma tutaj nut pszenicznych, tak się zastanawiam po co ten słód pilzneński w zasypie. Goryczka na chwilę ratuje sytuacje bo może i nie jest wysoka (to dobrze w tym stylu) ale jest wyraźna i po prostu robi swoje. Profil ma trawiasto-glebowy i w pewnym stopniu budzi całość do życia. Niestety finisz jest pusty i w dodatku dość wodnisty. Wysycenie jest dość wysokie więc jak najbardziej w porządku, szkoda, że całość jest bardziej muląca niżeli orzeźwiająca. Mimo tego pije się, powiedzmy że okej. Na pewno trafi do większej rzeszy Januszy, którzy nie oczekują od piwa jakichś super duper doznań. Dla mnie... wydaje się po prostu tanie, nudne i na pewno nie orzeźwia.
Oj będzie ostro w tym wydaniu Brodacza Miesięcznego, lajki na fejsie spadną jak notowania złotego pod koniec miesiąca. Nie należę jednak do ludzi, którzy zmieniają swoje poglądy pod publikę (ekhem, politycy, ekhem) dlatego jedziemy z tym koksem. Na początek jednak coś lżejszego.
Jestem osobą, która lubi gdy rzeczy martwe działają jak powinny. Komputer zawsze składam sam, mogę śmiało napisać, że znam się na tym i wiem jak go schłodzić żeby nawet w taki upał nie mieć z nim problemów. Niestety... w sobotę zaczął się maraton resetów i zwiech. Jak coś co ma średnią temperaturę podzespołów w granicach 35'C może się samoczynnie resetować?
Zacząłem wyciągać i sprawdzać elementy ze środka, moim zdaniem głównym winowajcą były kości RAM. Co prawda jedna z nich miała jakieś minimalne problemy z obsługą danych ale problem pozostał nawet gdy wyeliminowałem wadliwą kość. Zaczął się mecz Polska vs USA a ja dalej nie znalazłem rozwiązania… olałem temat. Chwyciłem pierwsze piwo z półki i poszedłem przed TV. Dopiero w niedzielę okazało się, że prawdopodobnie nie była to wada sprzętu ale... softu. Chrome. Używam tej przeglądarki od samego początku i nigdy nie miałem z nią problemów. Google ostatnio zmieniło w niej parę rzeczy i z tego co widzę to ona była źródłem wszelakiego zła. Trochę szkoda... witaj Firefoxie.
Zacząłem wyciągać i sprawdzać elementy ze środka, moim zdaniem głównym winowajcą były kości RAM. Co prawda jedna z nich miała jakieś minimalne problemy z obsługą danych ale problem pozostał nawet gdy wyeliminowałem wadliwą kość. Zaczął się mecz Polska vs USA a ja dalej nie znalazłem rozwiązania… olałem temat. Chwyciłem pierwsze piwo z półki i poszedłem przed TV. Dopiero w niedzielę okazało się, że prawdopodobnie nie była to wada sprzętu ale... softu. Chrome. Używam tej przeglądarki od samego początku i nigdy nie miałem z nią problemów. Google ostatnio zmieniło w niej parę rzeczy i z tego co widzę to ona była źródłem wszelakiego zła. Trochę szkoda... witaj Firefoxie.
Czemu ja o tym? To nie jedyna rzecz, która zawiodła mnie tego wieczoru... ale o tym za chwilę. Spójrzmy lepiej na nowe etykiety Piwoteki. Załoga zrezygnowała z wcześniejszych, dość tanich czasami pomysłów i postanowiła ujednolicić szablon. Trzeba przyznać, że wyszło im to fajnie. Krótkie teksty wmieszane w białe sylwetki przypadły mi do gustu, nie śmierdzą za bardzo typowymi (i zazwyczaj tandetnymi) "morskimi opowieściami". Niektórym jednak cały obrazek może się wydawać dość zagmatwany... mi się jednak podoba. Piwo ma kolor złota i jest prawie że klarowne. Ma dość duży problem z pianą, tworzy się cholernie niska i znika całkowicie po chwili.
Pierwszy niuch i jakoś się wybitnie ziołowo nie poczułem... Zacznijmy jednak od początku, intensywności tutaj brakuje tak samo jak brakowało chęci naszym siatkarzom w drugim meczu z USA (głównie przez dwa pierwsze sety). Najbardziej wyczuwalna szałwia (dodana z resztą przez browar) wspomagana dodatkowo przez lekki pieprz. Nic więcej... trochę szkoda, liczyłem na potężne ziołowe uderzenie. Żeby nie być jednostronnym muszę wspomnieć, że mimo daty przydatności do końca sierpnia nie jest ono pite "świeże" (chyba, że to druga warka o której nie wiedziałem). Aromat ziół mógł mocno się zredukować. W smaku jest o wiele bardziej wyraźne ale zacząłem się powoli zastanawiać czy to jednak duża zaleta (w tym momencie set dla Polski). Lekka słodowa słodycz wręcz przygnieciona przyprawami. Jest pieprzowo (według mnie nawet trochę za mocno jak na saison) i ziołowo (tutaj najbardziej wyczuwalny rozmaryn). Goryczka ledwo co wyczuwalna i bardzo krótka, nie ma siły się przebić przez to całe zielsko. Finisz wytrawny, tutaj znowu dominuje pieprz. Jak bardzo lubię belgijską przyprawowość w piwach tak tutaj nie bardzo mi się podoba. Przyprawy zjadły całą resztę smaków na śniadanie, nie dzieląc się z nikim w dodatku. Brakowało mi owoców (głównie cytrusów) czy choćby nawet lekkiej kwaskowatości. Mimo tego piwo jest pijalne, dobrze nagazowane i orzeźwiające... no chyba, że za bardzo się Wam ogrzeje, jak mi. Wtedy ta cała przyprawowość robi się po prostu mdła i człowiek się zwyczajnie męczy spijając je do końca. Podsumowując da się je wypić i to nawet z przyprowową przyjemnością (jeżeli jesteś szybki/a przy tej pogodzie) ale mam nieodparte wrażenie, że coś po prostu nie pykło podczas warzenia. Tak samo jak nie pykła nam przewaga w czwartym secie i przewaliliśmy go przegrywając cały mecz 1:3. Dobrze, że nie ma to znaczenia po piątkowej wygranej.
Odezwał się ostatnio do mnie właściciel nowego sklepu internetowego zajmującego się sprzedażą wysyłkową piwa rzemieślniczego. Jako, że dopiero co otworzył swój biznes chciał się jakoś wypromować, pomóc w tym miałem mu ja. Wychodzę z założenia, że im więcej internetowych sklepów piwnych tym lepiej. Dobrze wiecie, że to główne źródło craftu dla takich ludzi jak ja, mieszkających w totalnych zadupcach piwnych.
Piwna Przystań dopiero co otworzyła wrota ale z tego co widzę zapełnia się już powoli craftem nie tylko polskim ale i zagranicznym. Co przykuło moją uwagę to bardzo nowoczesny wygląd strony. Może i miałem małe zastrzeżenia co do szablonu ale całość jest jak najbardziej na propsie. W ramach współpracy wybrałem parę piw, które będziemy sobie degustować w najbliższym czasie. Pierwsze piwo (wybrane przez Was na facebooku) pochodzi z browaru, który wypuścił tak bardzo zachwalanego przez mnie stouta. Czy ich mix IPA z black IPA będzie równie wyśmienity?
Etykiety z Buxton należą (według mnie) do grona tych najładniejszych, wliczając wszystkie, które moje oczęta widziały. Nie są kontrowersyjne, nie są też dziełami sztuki malowanej palcami lewej stopy. Są po prostu cholernie dobrze zaprojektowane, jak minimalistyczne mieszkanie typu loft, które się każdemu z nas marzy. Wymiarowo bardzo dobrze pasują do małych butelek. Piwo nie odbiega swoim wyglądem i także zachwyca. Piękna czapa piany, drobnopęcherzykowa i wysoka. Trzyma się nader długo i pozostawia bardzo ładny lacing. Kolor to przyciemniony rubin, bardzo przyjemnie się prezentuje. Zmętnione ale wydaje mi się, że głównie przez podróż w plecaku. Wcześniej przez butelkę wydawało mi się dość klarowne z osadem na spodzie. Zaczarowało mnie to piwo, szczególnie w tym szkle. Magia teku działa.
W sumie to nie wiem do jakiej kategorii przypisać Axe Rocks. Jakby nie patrzeć IPA + Black IPA = Black IPA ale sam Buxton nazywa to połączenie „black and tan” które w skrócie oznacza po prostu mix jasnego piwa typu ale z ciemnym (powszechna praktyka na wyspach bodajże od siedemnastego wieku). Pierwszy niuch i jakoś nieszczególnie czułem się zachwycony. Zdawało mi się, że wyczuwam po prostu średnio intensywne tropiki, nic więcej. "Piana głupcze" - odezwał się mój wewnętrzny diabeł. Rzeczywiście, dawno nie degustowałem piwa, którego piana tak długo się utrzymywała, i to tak wysoka w dodatku. Szybki łyk, spora ilość białej czapy została na wąsach. Kolejny niuch i... jeeest. Wyraźny aromat cytrusów wraz z tropikami (mango, bodajże ananas, grapefruit). Gdy chciałem już się zapytać w myślach gdzie ten "black" jak na zawołanie pojawiła się żywica z dużą ilością ziemi, w dodatku podbite lekkimi palonymi słodami. Oho, będzie inne podejście do tematu widzę. Po lekkim ogrzaniu wychodzą też nuty iglaste. W smaku jest totalny pogrom i las zbliżający się do murów (kto odgadnie do czego to odniesienie?). Początek wydaje się trochę słodki (tropiki) lecz bardzo szybko władzę przejmuję żywica. Ta też nie ma lekko i staje się ofiarą potężnie intensywnej goryczki, która wraz z czarnoziemem klasy supreme zachwyciłaby nawet najbardziej przechmielonych piwoszy. Do tego dochodzą sosenki, ba, cały las sosen. Człowiek aż czuje igły w przełyku. Najlepsze jest jednak to, jak dobrze wszystkie te doznania współgrają ze sobą. Mój wewnętrzny masochista cieszy się niezmiernie. Goryczka w ogóle nie zalega a jej miejsce na finiszu przejmuje żywica z delikatną palonością. Wysycenie średnio do wysokiego, idealne wręcz. Treściwe ale broń Boże nie jest zapychające. Nie pokusiłbym się raczej o dokładkę, intensywność smaków jest tak wysoka. Piwo, którym należy się po prostu delektować. Bardzo dobry przykład na to, że czarna IPA nie musi być wyłącznie palona.
WWW
PS: po przeczytaniu paru recenzji na RateBeer zdziwiłem się mocno. Gdzie w tym ludzie wyczuli głównie wysoką paloność i cytrusy w smaku? Nie wiem, o wiele bardziej pasują mi moje, ziemiste doznania.