Śledź mnie na:

Każdy ma jakieś miłe wspomnienia z dawnych lat. Dla wielu takim wspomnieniem jest piwo EB, produkowane głównie w browarze w Elblągu. Najlepiej sprzedający się lager lat 90 znikł w 2003 z naszych półek. Osobiście nie czuje jakiegoś specjalnego sentymentu do EBka, bardziej pamiętam 10,5. Nie można im jednak odmówić dobrych, jak na tamte lata reklam.

Do niedawna nie wiedziałem nawet, że jest ono dalej produkowane. Dopiero znajomy, który systematycznie przywozi sobie z Niemiec 2 zgrzewki, uświadomił mi, że produkcja tego piwa tak naprawdę się nie zatrzymała. Jest ono eksportowane między innymi do Niemiec, USA, Kanady, Wielkiej Brytanii i Rosji. Warzone przez Grupę Żywiec w tym samym browarze co dawniej.


Etykieta aż bucha od słów premium, quality, original, rich etc. Trzeba im jednak przyznać, że wszystko się ładnie prezentuje, pomimo dość prostej etykiety. W sumie to nawet można powiedzieć, że bije taką polskością eksportową. Gorzej już jest z samym wyglądem piwa. Jest dość wyblakłe a piana trzyma się nader krótko i pozostawia kożuszek w kształcie półksiężyca. No ale czego oczekiwać od typowego eurolagera.


Piany już nie ma więc spokojnie wciągamy aromaty... słodowo, dość słodko. Nie ma jednak o dziwo tego dziwnego zapaszku, niby mokrej szmaty, którego spotkać można w prawie każdym innym koncerniaku w Polsce. Chwytam więc mocno kufel i zaczynam pić jak Reno z reklamy, niestety mojego wąsa żadna piana nie oblepi. Dwa łyki i jedno wiem na pewno, średnia słodowość zakrapiana jest dość sporą ilością słodyczy, nawet jak na eurolager. Nie ma tu jednak nic co by mogło zaskoczyć, taka o sobie woda ze słodem. W dodatku tak mocno nagazowana, że aż szczypie w język. Aaa i właśnie, gorycz... albo jej brak. W sumie to można ją wymusić płucząc sobie tym piwem usta. Wtedy jednak mogą nastąpić niewskazane następstwa... a może lepiej jednak tą stroną? Czytałem, że czasami można je u nas dostać, sprowadzone do kraju w cenie powiedzmy takiego Rowing Jacka. Ja na szczęście dostałem je w prezencie od znajomego z pracy, nie wyobrażam sobie kupna lagera odrobinkę lepszego od naszych (koncernowych) w takiej cenie. Nie będę oryginalny i napiszę jak Bartek: Czas na EB... już się skończył!


Po traumatycznych przeżyciach związanych ze stoutem z Ciechanowa postanowiłem jakoś uleczyć moją rozerwaną na strzępy duszę. Wyboru za dużego nie miałem, Guinness albo Sweet Cow. Patrząc na wąsatego pana z piegami stwierdziłem, że nie mogę mu odmówić. Do tego z głośników leci Freddie, no nie może być źle.

Pierwsze moje spotkanie z wąsatą krową było mega przyjemne. Mogę nawet śmiało napisać, że otworzyło mi do końca oczy na to, że życie jest zbyt krótkie aby pić cały czas Lecha z puszki. Najlepsze jednak były lamenty ludzi, którzy kpili że upijam się kawą z mlekiem. Oj jak bardzo się mylili, wtedy jednak jeszcze nie miałem w sobie ani chęci ani czasu na jakiekolwiek polemiki o tym, że piwo to nie tylko eurolager. 


Czym jest więc ten różowy heros ze stajni AleBrowaru? Ano pięknie pachnącym milk stout'em. Lekko palony, kawowy. Niektórzy mówią, że pachnie wręcz jak kawa z mlekiem i dwoma łyżkami cukru. Dla mnie ten specyficzny zapaszek bardziej przypomina moment, gdy w dzieciństwie człowiek dostawał kubek dopiero co podgrzanego mleka, prosto z garnka... tyle, że z dodatkiem palonych ziaren kawy. Kolor zacny, wcale nie przypominający mleka. Czarna dziura, praktycznie bez refleksów. Piana też piękna, może nie utrzymuje się tak długo jak w puszkowym Guinnessie ale i tak czepia się wąsów przez dość długi okres.


Przechylam powoli szklanice. Taaak, to jest to. Ta aksamitność, wręcz puszystość. Nie da się dokładnie opisać konsystencji tego piwa. Niby wydaje się lepkie i lekkie jak dobrze rozbełtany kogel-mogel ale praktycznie nic nie pozostaje, nic nie zalega po wypiciu każdego łyku. Sam smak jest tak samo specyficzny jak aromat. Jest dość słodki trzeba przyznać ale w bardzo przyjemny sposób. Paloność kontruje słodycz na finiszu całkiem zacnie, choć mogłaby być odrobinę większa. Kawa też krząta się gdzieś po kątach. No i ten posmak mleka z kubka... albo jeszcze lepiej, spienionej części mleka (niby pianka, ale nie do końca), która zawsze unosiła się na powierzchni. Gdzieś na końcu czai się nawet goryczka, bardzo niska i lekko popiołowa. Ahh! Kocham i zawsze będę. Przy ostatnich wojenkach na blogach i browarach stwierdzam, że ludzie za mało piją takich, uspokajających piw.


Takie niespodzianki to ja lubię. Ostatni raz piłem ciechanowego stouta rok temu. Potem znikł nagle z półek sklepowych, chwilę później z ich strony... zacząłem się obawiać, że kompletnie usunęli go ze swojej oferty. Jak dobrze wiecie lubię browar w Ciechanowie. W sumie to nawet nie jestem pewien jak ich stout smakował, złe wspomnienia bym pamiętał raczej.

Ucieszyłem się więc gdy wraz z drugą (trzecią) warką Grand Prix, do zaprzyjaźnionego sklepu obok ratusza trafił mój ulubiony styl piwny. Może taka polityka Pana Jakubiaka, ciemnie piwa wypuszczać zimą. Osobiście nie mam nic przeciwko piciu stout'a latem. Cieszmy się jednak tym co mamy, jedna butelka wylądowała w piwnicy a druga... pssstryk!


Chwyciłem szklankę jak najbardziej odpowiednią, guinnessową i zacząłem lać. Leję, leję... i coś się piana nie tworzy. Pomagam jej trochę lejąc piwo praktycznie pionowo. Efekt macie na zdjęciu ale ostrzegam, utrzymuję się zaledwie parę sekund. Kożuszek niby jakiś zostaje i nawet ładnie oblepia szkło, jest jednak tak samo nietrwały i po wypiciu 1/3 piwa całkowicie znika. Jestem tylko trochę zawiedziony, wypiłem za dużo Ciechanów w swoim życiu żeby się martwić ich pianą (oj mają z nią problem, nie tylko w stoucie). Kolor jest jednak zacny, czarny jak węgiel, z leciuteńkimi refleksami (mocno wymuszonymi).


Wącham i... pustka. Podobną rzecz można zaobserwować w baku mojego Golfa pod koniec miesiąca. Nie no... co jest?! Dopiero przy ostrym zaciągnięciu nosem (i wessaniu chyba wszystkiego w promilu paru metrów) da się wyczuć lekką paloność. Niestety towarzyszy jej dziwny aromat chemii, coś jakby proszek do prania? Zdecydowanie nie takiego czegoś oczekiwałem... Z nadzieją przechylam szkło, może smak ocali ten twór. Gulp, gulp... dry stout? Niee... najbardziej wyczuwalna jest na pewno kawa. Gdzieś w alejce czają się też palone słody. Wszystko jest jednak jakieś takie mało wyraźne, może nie mocno wodniste (ale zawsze wodniste) ale za to... chore. Jakby mu brakowało sił, jakby dotknęła go jakaś wysysająca energię choroba. Nie powiem, piłem gorsze. Od Ciechana oczekuje jednak już jakiegoś standardu w jakości piwa. 


Większość ludzi zna moje zdanie co do browaru w Witnicy. Zbyt pozytywnie się o nim nie wypowiadam i dlatego lekko się zdziwiłem gdy usłyszałem nowinę, że ktoś chce tam warzyć kontraktowo swoje piwo. Jadąc wczoraj do Kapsla z zamiarem zakupu Grand Prix i Stout'a z Ciechanowa nie spodziewałem się nawet, że będzie można już kupić Birbanta. Pomyślałem sobie: co mi szkodzi? Przeca nie może być gorzej niż przy pierwszej warce Porteru Bałtyckiego.

Birbant to tak naprawdę dwóch jegomości: Jarek Sosnowski i Krzysiek Kula. Za samo wybranie browaru powinni dostać medal za odwagę (taki tam kolejny osobisty hejt). No ale my nie o Witnicy tylko o Brownie, którego etykietę wielbię ponad życie (oh ah ciekawe dlaczego?). Kapsel czarny, ale panowie dopiero zaczynają przecie. Dziś premiera więc ze spokojnie wyszedłem na ogród zabierając psa, który tak na marginesie ma bzika na punkcie śniegu. Powiedziałbym, że pogoda aż sprzyja chłodnym ocenom.


Niewzruszony chwytam za otwieracz i otwieram piwo. Zboczenie zmusza mnie do szybkiego niucha z butelki, ooo będzie fajnie. Tak w ogóle to powinienem przestać tak robić bo już nie raz mi wybuchło w nos prawie topiąc mnie w pianie. Nalewam szybko do pintowego szkła, piana jakaś się tam niby tworzy, dość drobna ale szybko opada. Pozostawia jednak kożuszek ochronny, jakby się bała, że trunek zmarznie czy coś. Kolor to coś pięknego, klarowny ciemny brąz, jak dla mnie miłość od pierwszego wejrzenia.


Wącham ze szkła, jest nawet lepiej niż z butelki. Mocny słodowy aromat, przyjemnie słodki, karmelowy. Oprócz tego dobra dawka chmielowości cytrusowej. Wącham i wącham, nawet nie przeszkadza mi to, że wąs mi zamarza. Pijemy! Jest słodowość, jest karmel, niby słodkie człowiek by pomyślał... BAM! Wchodzi gorycz. Zgadzam się w stu procentach co do 60 IBU dumnie napisanym na etykiecie. Niby stylowo powinna być mniejsza ale niech ręka boska broni panów z Birbantu. Taka ma być i basta. Po prostu wchodzi bez ceregieli pomiędzy słody i karmel i mówi: "Teraz moja kolej, won!" Piwo mocno pijalne, znika w zastraszającym tempie. Żałuję, że kupiłem tylko jedną butelkę. Aż łezka się kręci w oku, jednak z Witnicy może wyjść coś pysznego (oprócz Black Boss'a). Jako Lubuszanin wołam: Rodacy, łączmy się i idźmy do pubów na premierę!


Są takie dni, takie momenty, których człowiek żałuje. Zacznijmy może od początku, za parę minut grają nasi ze Szwecją. Postanowiłem się przygotować do meczu otwierając ostatnie, po Triplu i Redzie, piwo z Chimay'a. Dodatkowym impulsem było dostarczenie przez kuriera garnka emaliowanego 30l, idealnego do zacierania. I jak tu nie uczcić tak pięknego dnia?

No właśnie. Ostatni raz otworzyłem piwo bez przeczytania o nim wcześniej. Dlaczego? Ano:
The Chimay Blue Cap, "baptized' "Grande Reserve" in 750 ml bottles is a dark Trappist beer with a powerful aroma, the complex flavour of which improves across the years. It was first brewed as a Christmas beer, explaining the presence of a "vintage".
Czyli staje się o wiele lepsze po leżakowaniu. Myślę sobie: przecie ostatnie ich piwa były fenomenalne więc to, nawet młode, powinno być co najmniej dobre. Kapsel już niestety poleciał więc lejemy.


Piana syczy jak wzburzona Cola. Niby rośnie ale bardzo szybko znika pozostawiając małą wyspę na środku tafli. Mój wewnętrzny diabeł zaczyna się śmiać. Kolor ciemnej miedzi, mętny, daje nadzieję. Ale czy na długo? Wącham. Ciągnę nosem... wsysam i wsysam... i kurde nic. No może nie tak do końca, da się wyczuć bardzo nikłe oznaki ciemnych owoców, śliwka i troszeczkę pieprzu. Wszystko wymieszane w lekko wyczuwalnym alkoholu.


6 - 8 dla Szwedów, oj znowu będzie palpitacja serca pod koniec meczu coś czuję. Niebieski Chimek mi nie pomaga niestety i skończy się na oiomie chyba. Łykam... i jest podobnie jak w aromacie, ciężko jest wyczuć coś oprócz ciemnego chleba z rodzynkami, a i to jest słabo wyczuwalne. Bardzo fajny smak, przyjemnie cierpki, ale jest go po prostu za mało. Gdzieś tam pojawia się pieprzowa goryczka, niestety w ilościach uwłaszczających nawet zapełnieniu studenckiej lodówki. Czuć, że to piwo jest po prostu za młode. Czytam opisy na internetach i powoli się załamuje. Gdzie ta mnogość ciemnych owoców? Gdzie trufle? Gdzie karmel? Cholera... Nie wybaczę sobie, muszę gdzieś go ponownie dorwać i schować w najdalszych odmętach piwnicy, ocenić je jednak muszę. W końcu brak leżakowania piwa już zabutelkowanego nie może być pretekstem do braku oceny.

WWW

PS: Po spojrzeniu na etykietę okazało się, że ma ono już prawie 3 lata... może rzeczywiście jest takie średnie?

Jezusicku jak dzisiaj jest zimno, i w dodatku wieje. Szczególnie gdy się stoi na polu i próbuje nakręcić 30 sekundowy film na konkurs. Ale co my tam... a właśnie, porter. Czyż nie idealna rzecz po takich eskapadach? Na moje nieszczęście mam tylko "mocno dojrzałego", limitowanego (?) porterka z Okocimia.

Jak dotąd Okocim bardzo słabo wypadał, ich pszeniczne to żart a świąteczne to mix sztucznych dodatków. Pewien jegomość napisał mi jednak, że porter jest całkiem spoko. Tylko w sumie co to znaczy spoko?


Spoko to na pewno jest wygląd. Piana wysoka, trochę dziurawa ale utrzymuje się dość długo. Ładnie oblepia szkło i pozostawia kożuch. Kolor czarny, z mocno wymuszonymi, brunatnymi refleksami. Pierwszy niuch i jest atak. Bardzo wyraźny aromat wiśni/cherry, taki jak w tych czekoladkach, które każdy podkradał (takie w różowym opakowaniu). Trochę daję po nosie ale w sumie nie ma w tym nic nieprzyjemnego, wręcz przeciwnie. Jest też trochę paloności i jakby sobie mocno zasugerować... czekolady.


A na dworze zaczyna padać deszcz ze śniegiem... statystyki wpisów o depresji rosną na facebooku. Ja chwytam za pokal i piję, co się będę przejmował. Pierwsza myśl: jest dość słodki. Zaraz potem jednak uderza dość mocne cherry... cherry lady... HE HE. Szybko stawia na nogi i pokazuje miejsce w szeregu innym smakom. A jest ich trochę, np taki karmel który wydaje się być idealną spoiną. Wtóruje mu lekka paloność i razem przygotowują na to, co nadejdzie... gorycz. Dość mocna jak na porter, taka surowa, barbarzyńska nawet. Alkohol bardzo dobrze ukryty, w sumie to jedynie wyczuwalny przy tej wisience. Pełny i wypychający (ale bez przesady). Nie powiem, bardzo się zdziwiłem i to pozytywnie. Osobiście wolę mniej słodkie portery ale trzeba przyznać browarowi z Okocimia, że wykonał kawał dobrej roboty.


Z okazji zmiany i nieustającej walki z layoutem bloga postanowiłem otworzyć kolejne piwo trapistów z Chimay'a. Pierwsze, czyli Triple było po prost mega. Dodatkowo pozbyłem się schematu zdjęć, co zapewne widać po tym poście ;) Napiszcie mi co myślicie o zmianach. No ale, do piwa!

Tym razem niosłem butelkę bardzo powoli i delikatnie, schodów mam trochę po drodze z piwnicy więc troszku się zmętnienia podniosło z dna butelki. Jest go jednak o wiele mniej niż poprzednio. Patrze właśnie na filmik promocyjny na stronie Chimay'a i dziwie się jak oni tak frywolnie nalewają te swoje piwa bez wszechobecnych farfocli.


A trzeba przyznać, że leję się zacnie. Tak jakoś majestatycznie. Piana robi się niska ale pozostaje taka do końca, zadziwiło mnie to bardzo. Jest zbita, wręcz kremowa. A jak pięknie wszystko się prezentuje w firmowym pokalu... zakochałem się. Ta mętna miedź wchodząca w ciemny brąz...


A zapach? O jezu. Może nie jest tak hipnotyzujący jak w żółtym ale ustępuje mu tylko troszeczkę. Karmel i przyprawiony, wypieczony w domu chleb (głównie pieprzem). Wszystko lekko urozmaicone chmielami i bardzo mocno wyczuwalne, nawet z tak szerokiego szkła. Chwytam więc pokal stylem like a sir i zaczynam pić. Tutaj zdziwienie, spodziewałem się ponownego uderzenia pieprzowego a zastałem... aksamitność. Wszystko jest takie... kojące. Leciuteńko wyczuwalne przyprawy robią za tło dla niskiej goryczki która, o dziwo, dla takiego masochisty wysokich lotów jak ja wcale nie przeszkadza. Główny prym wiedzie tutaj jednak słód wraz z suszonymi owocami. Wszystko kojarzy mi się z zimowy wieczorem u babci, gdy kładło się skórki od owoców na piecu kaflowym i rozmawiało o bzdetach jedząc chleb z masłem. Normalnie powiedziałbym, że jest ono trochę płaskie ale aksamitność tak uspokaja, że nie chciałbym w tym momencie żadnego ataku jakiegokolwiek smaku znienacka.


Jakież to zdziwienie ogarnęło moją przerośniętą brodę gdy zobaczyłem to piwo w lodówce zaprzyjaźnionego sklepu monopolowego. No popatrzcie na tą etykietę. Aż przyjemnie się ogląda i każdy sikacz smakuje lepiej gdy się spogląda na tak pocieszny obrazek.

Najdziwniejsze jest jednak to, że piwo to pochodzi z czeskiego browaru Opat (w sumie to Broumov). Zadziwili mnie swoim Absinthem i całkiem przyjemnym czekoladowym, w sumie to muszę dorwać więcej Opatów w tym roku. Wracając do pasiastego pana w czapce, jest to dziesiąteczka czyli nie ma się co spodziewać szczególnych doznań smakowych. A może jednak?

Leje się spokojnie, piana rośnie do sporych rozmiarów. Niestety, szybko się redukuje ale pozostawia przyjemny kożuszek (trochę wielkości wąsa z etykiety) do samego końca picia. Kolor mocno wyblakły, jasny złoty. Pierwsza myśl: będzie wodniste jak cholera. Szybki niuch i od razu zmieniam zdanie. Aromat dość wyraźny, słodowy, trawiasty, trochę hmm... mokrych chmieli?


W smaku jest... lepsze niż niejedna 10' którą zdarzyło mi się pić to tu, to tam. Mocno słodowe, wbrew pozorom nie za słodkie. Pełne i zarazem orzeźwiające. Nagazowanie średnie, według mnie idealne. Goryczka pojawia się na końcu ale jest trochę za słaba jak na mój gust, a nawet jak na pilsnera. Jest dość krótka, trawiasta. Na początku myślałem, że będzie po prostu wodniste, nic z tych rzeczy. Nie jest tworem wybitnym, nad którym można snuć wykłady piwne godzinami ale jeżeli dobrze pamiętam, kosztowało mnie coś koło 3zł... spokojnie można nim zastąpić każdego z naszych koncerniaków.


Idąc sobie alejką AA w osiedlowym Marche zauważyłem dziwny pakunek w kolorze czerwonym. Stał sobie, odwrócony tyłem do klienta, na miejscu "tych lepszych piw". Chwyciłem go więc i odwracając zauważyłem, że są to 3 piwa w bączkach plus pokal. "Trappist beer" hmm, gdzieś to słyszałem...

Przygarnąłem pakunek, szczególnie dlatego, że kosztował 35zł, na internetach chodzi po około 50zł więc dlaczego nie? Minęło parę dni i w sumie z braku laku wyciągnąłem żółtego Chimaya (czyli tripelka) z piwniczki. Pierwszy błąd, nie zważyłem czy jest syf na spodzie. W efekcie miałem coś takiego:


No to co, do lodóweczki i czekamy. Poczytałem w międzyczasie o co dokładnie chodzi z trapistami. Wyobraźcie sobie, że trapiści to po prostu mnisi z zakonów, które warzą piwo. Style głownie znane jako tripel, dubbel itd. Co najlepsze takich zakonów jest tylko 10 na całym świecie, głównie w Belgii.

No nic, wyciągnąłem żółtaka i powoooli nalałem do całkiem przyjemnie wyglądającego pokala. Mimo tego, zmętnienie pozostało. Kolor złociszcza. Piana z początku fajna szybko się redukuje ale pozostawia bardzo ładną cieniutką koronkę. Pierwszy niuch i bam! Mogę szczerze napisać, że nic takiego nie wąchałem od dawna. Mocne przyprawy, głównie pieprz, który ostro atakuje nos. Wtórują mu cytrusy, a może nawet bardziej skórka od pomarańczy. Wszystko uzupełnia lekka chlebowość i bardzo przyjemny, leciuteńki alkohol.

Chlip, piękne.


Pijem bo nie wytrzymam. W smaku bardzo podobnie jak w aromacie. Pieprzowo-cytrusowa armia ostro atakuje pod sztandarem pomarańczy i... cytryny! Alkohol bardzo delikatny i przyjemny, dość słodki nawet. Goryczka średnia i krótka, według mnie idealnie pasuję do tego piwa. Całość wytrawna i cholernie pijalna. Szczerze mówiąc tego się nie spodziewałem. Myślałem, że to będzie kolejny lager o posmaku pszenicy (w sumie to nawet nie wiem dlaczego) a okazało się, że jest to pieprzowa rozkosz.


Drugie picie 07.01.2014:

Taa, nie spodziewałem się, że ponownie podejdę do kasy z tym piwem w ręce. Jednak dziś znajomy z pracy stwierdził, że pił go na święta i smakował jak Black Boss. Jak można tak zbesztać całkiem przyjemnego Boss'a? Sprawdźmy.

"Pij tylko gatunkowe piwa z manufaktury" ohohoho. Bardzo śmiały... rozkaz na kapslu. Normalnie wyśmiałbym takie teksty ale okej, w końcu to stout więc nie trzeba mnie jakoś szczególnie namawiać. Pamiętajmy jednak, że kij ma dwa końce...

Zacznijmy może od moich oczekiwań co do stouta, no przynajmniej wyglądu. Gęsta, zbita jak kark dresa piana i ciemna otchłań w kolorze. Co dostarczyła mi Manufaktura? Dziwny ciemny bursztyn, który prześwituje jak cholera refleksami, jak na jakiejś techno imprezie. Piana niby zbita, z małymi brakami. Utrzymuje się do końca picia. Najdziwniejsze jednak były bąbelki zaraz pod nią, cholera wie czemu coś takiego się utworzyło (szklanka czysta była). Aromat niestety zapowiada zuo i zażenowanie, które przyjdzie przy piciu. Jest słaby, słodowo-maślany (prześladuje mnie to masło ostatnio) z lekko wyczuwalnym karmelem.


Pierwsze co uderza po przechyleniu szklanki to alkohol. Lekko wyczuwalny ale dla mnie mocno nieprzyjemny i przeszkadzający w piciu. Nie wiem po co go tyle. Gdzieś za nim pojawia się lekka paloność z kwaskiem w parze. Główny prym wiodą jednak słody ale całość jest tak wodnista, że szybko zapomniałbym co piłem gdyby nie ten nieprzyjemny alkohol. Gdzie ten karmel? Nawet kapka, którą dało się wyczuć w aromacie, proszę! Kiedyś narzekałem na dry stouty, widzę jednak, że może być gorzej. W sumie to bardziej takie zwykłe ciemne a nie stout.

Nie wiem gdzie jest ten Belfast, którego większość ludzi chwaliła ze 2 lata temu. Mam dziwne wrażenie jakby to była próba zrobienia ze stouta takiego koncerniaka dla każdego, co by się dało tym nawalić bez większych grymasów...

www.jablonowo.pl / Gdzie wypijesz?

Prawie wyrzuciłem tego bączka do śmieci wraz z kartonem. Zamówiłem parę piw ze sklepu internetowego, między innymi limitowanego Promka i kompletnie o nim zapomniałem. Wielkość butelki zrobiła swoje i już miał polecieć gdyby nie pieseł, który pociągnął za karton. Butelczyna wypadła a ja zacząłem się zastanawiać czy moja psina nie jest przypadkiem alkoholikiem jak jej pan. Eee, no.


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com