Śledź mnie na:

Dawno temu, jakoś pod koniec dziewiętnastego wieku w mieście Schwiebus powstał sporych rozmiarów Browar Zamkowy. Założony przez rodzinę Lotterów miał być konkurencją dla istniejącego już browaru przy ratuszu. Wyobrażacie to sobie? W moim mieście, przed wojną, konkurowały ze sobą aż dwa browary! Po moim wpisie sprzed trzech lat wiecie jednak, jak to się skończyło...

Tak jak jakiś czas temu nie przeszkadzały mi wszelakie wariacje na temat mojego ulubionego stylu tak w tym roku... jakoś tak, nie wiem. Może się starzeję i robię się kapryśny? Można też do tego doliczyć mój wewnętrzny hejt na dodawanie do każdego piwa chmieli amerykańskich i mamy brodatego hejtera roku.

Widząc zatem na półce sklepowej tropikalną wersję FESa od Pinty lekko się zagotowałem... Głównie przez to, że było to nowe piwo dla mnie (nie piłem go premierowo podczas akcji Pinta Miesiąca). Coś mnie jednak tknęło i spojrzałem na skład... a tam chmiele brytyjskie. Tropiki (chodzi głównie o Kubę) reprezentuje rum i brązowy cukier. Ciekawe...



Tak jak odechciewa mi się zazwyczaj opisywać etykiety Pinty tak tutaj widać, że jakaś tam inspiracja była jeżeli chodzi o grafikę. Kształty (a dokładniej wygięta litera H) nie wiedzieć czemu kojarzą mi się z kubańskim klimatem. Samo piwo jest ciemne, a dokładniej brązowe pod światło i dość klarowne. Piana tworzy się wysoka i zbita. Opada jednak szybko pozostawiając trwały kożuch.


Jak to mówią na osiedlu... "dupy nie urywa panie". Tylko, że ławkowi koneserzy opisują tak beczułkę za piątaka, a nie piwo za dychę. Aromat kawy zbożowej dominuje nozdrza i tylko raz na ruski rok wyłaniają się skrawki tytoniu i lukrecji. O dziwo raz, góra dwa razy poczułem też jakieś jeżyny. Niestety całość jest za słaba aby można się było mocniej wgłębić. Szkoda, mogło być ciekawie.

Na szczęście w smaku już tak słabo nie jest. Zadziwiające połączenie muszę przyznać już na samym początku. No bo ciałko ma to piwo fajne, takie na granicy sesyjności, ale jest też niesamowicie aksamitne. W dodatku smaczki są takie jakieś... ostre, agresywne można rzec. Od samego początku czuć kawę zbożową, ciemne owoce (głównie jeżyny i borówki przychodzą mi na myśl) i gorzką czekoladę. W tle lekka spalenizna. Goryczka spora jak na stout, taka palono-ziołowa. Trochę zalega nieprzyjemnie. Finisz przypomina kawowy coldbrew z tą różnicą, że pałętają się gdzieniegdzie nuty drewniane i delikatny alkohol. Jeżeli mam być szczery nie czuję w tym piwie jakichkolwiek oznak rumu. Nie oznacza to jednak, że nie jest ono godne uwagi. W smaku jest naprawdę ciekawe i zaskakująco wyraźne pod każdym względem. Czuć też bardzo wyraźnie walkę słodyczy z wytrawnością. Ta druga wygrywa w mojej skromnej opinii. 

----------

Styl: Tropical Foreign Extra Stout
Alk: 6,6% Obj.
Ekstrakt: 16,5°
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienny Weyermann, Thomas Fawcett, pale alem, Maris Otter​,​ red crystal, dark crystal, black), palony jęczmień, cukier Muscovado, melasa, ​chmiel (Flyer​, ​East Kent Golding, Fuggle), ​płatki dębowe macerowane w rumie, drożdże Safale S-04.
Do spożycia: 14.12.2017


W końcu udało mi się dorwać (czyt. otworzyć) piwo od Absztyfikanta, i nie mówię tutaj o żadnej kooperacji z istniejącym już browarem. Łukasza wiele ludzi zna jako piwowara domowego, który na swoim fanpage'u inspirował innych do eksperymentowania ze składnikami. W końcu zaczął warzyć w prawdziwym browarze, na przykład w takim Olimpie. Nikt chyba jednak nie myślał, że Łukasz spocznie na laurach i przyjmie ciepłą posadkę jako piwowar w obcym browarze.

I tak już od jakiegoś czasu siedzi sobie na warzelni Czarnej Owcy (no bo kto by tam chciał spędzać czas w domu) pod własnym szyldem i wymyśla różniaste receptury. Tak więc gdy zobaczyłem jego piwo na półce sklepowej musiałem wyciągnąć plastik z portfela. Akurat udało się zakupić trunek w stylu, który jak wiecie uwielbiam. Trochę zmartwiło mnie mango... boję się o to, że może zamulić Mobiusa.


Etykieta wektorowa, zgrabna i schludna. Mi osobiście kojarząca się z latami 70-80. Można zaprojektować grafikę z dużym tekstem i kreseczkami tak aby całość ładnie wyglądała? Jak widać można. Piwo też nie odbiega wyglądem, ma piękny pomarańczowy kolor i jest równiutko zmętnione, co tylko dodaje całości uroku w tym świetle. Piana praktycznie nieistniejąca chociaż równy po całości kożuch pozostaje praktycznie do końca picia.


Aha, nie jest to piwo dla nowicjuszy craftu to na pewno. No bo kto niewtajemniczony pomyślałby, że piwo może pachnieć jak przesolona do granic możliwości woda gazowana? Tak jest bowiem w tym przypadku. Gdzieś w tle pojawiają się nuty mango, ale to sól daje po nosie aż miło. Trochę brakuje mi tu pszenicy, ale damy radę.

Oho, już na wstępie powiem Wam, że bardziej solonego piwa nie piłem chyba. Owszem, głównymi składnikami gose są sól i kolendra, ale w Mobiusie ta pierwsza dominuje nad wszystkim. Tak do końca nie jestem przekonany czy mi się to podoba, aczkolwiek pewnego rodzaju efekt wow jest. Pszenica ledwo co się wybija, a mango praktycznie nie istnieje na początku niestety. Wychodzi dopiero po lekkim ogrzaniu, ale tego stylu nie powinno się pić zbyt ciepłego... Goryczki żadnej, pojawia się za to kwasek, który umacnia się na finiszu wraz z przebijającą się kolendrą. Mimo tej przytłaczającej solanki i dość niskiego jak na gose wysycenia całość jest cholernie pijalna i sesyjna. Po ostatnim łyku miałem ochotę na więcej... tak, mam mały fetysz jeżeli chodzi o sól w piwie i najwyraźniej szybko się do tej sporej dawki przyzwyczaiłem. Szkoda tylko, że reszta smaczków nie była choć trochę bardziej intensywniejsza. 

----------

Styl: Gose
Alk: 4,8% Obj.
Ekstrakt: 12°
IBU: 10
Skład: słód (jęczmienny, pszeniczny), amchur mango, sól, ziarna kolendry, chmiel Marynka, bakterie lactobacillus plantarum, drożdże fermentis safale us-05.
Do spożycia: 17.07.2017


Patrząc na piwną mapę Polski można stwierdzić, że Lubuskie to rzeczywiście zadupie jeżeli chodzi o craft. Już pomijam fakt zaopatrzenia się w butelki jakiekolwiek, bardziej chodzi mi o same browary. No bo co my tu mamy? Witnicę, EDIego i Hausta. Z czego tylko ten ostatni nadaje się do polecenia znajomym. 

Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu pojawił się w tym roku kolejny, i to w bliskim sąsiedztwie Witnicy. Czy klątwa "lubuskiego jasnego" dosięgła ten mały, pałacykowy browar? Sprawdźmy. Mam nadzieję, że nie. 


Zacznijmy może od pozytywów, bardzo podoba mi się logo browaru. Co innego z grafiką na etykiecie... krecik łudząco podobny do tego z ulubionej bajki z dzieciństwa w pozycji T. Jakby ktoś zapomniał mu nadać normalną sylwetkę... Widać, że coś tu poszło mocno nie tak. Samo piwo ma ciemnobrunatny kolor. Jest mętne i trzeba szczególnie uważać na syf na spodzie butelki. Piana wysoka, trochę dziurawa, ale o dziwo dość trwała. 


Już w aromacie czuć prostotę, ale taką pozytywną muszę zaznaczyć. Średnio intensywny zapach pozwala się rozluźnić, bez potrzeby doszukiwania się ukrytych znaczeń i orgazmów craftowych. Jest paloność, dopełniająca kawa zbożowa i delikatny karmel gdzieś z tyłu. Czego chcieć więcej od FESa?

W smaku nie jest inaczej, aczkolwiek jedna rzecz wychodzi przed szereg. Od początku jednak, przy takim ekstrakcie spodziewałem się trochę więcej ciała... Krecik jest bowiem dość lekki, ale za to gładki i aksamitny, zapewne dzięki płatkom jęczmiennym. Średnie do niskiego wysycenie pasuje jak ulał, nie lubię przegazowanych stoutów. Na pierwszym planie palone zboże, zaraz za nim wyraźna kawa zbożowa. Ta rośnie w siłę wraz z ogrzaniem się piwa co mi osobiście bardzo się spodobało. Goryczka niska, lekko popiołowa. Finisz zgrabnie przechodzi z kawy w czekoladę, dzięki czemu nabiera trochę mniej wytrawnego profilu. Cały czas jednak utrzymuje się popiół. Fajne piwo muszę przyznać. Proste, bez udziwnień i ostrych smaczków. Całość wydaje się być dobrze zrównoważona i co najważniejsze... po prostu przyjemnie się tego Krecika pije. Co dotarło do mnie dopiero pod koniec to to, że przy tej całej paloności stout z Łąkomina nie jest ani trochę kwaskowaty.

----------

Styl: Foreign Extra Stout
Alk: 6,9% Obj.
Ekstrakt: 16°
IBU: 36
Skład: słód (pale ale, monachijski I, czekoladowy, karmelowy), jęczmień palony, płatki jęczmienne, chmiel Marynka, drożdże Safale S-04.
Do spożycia: 07.2017


Wiosna Panie i Panowie. W sumie, to nawet lato momentami. Jeszcze we wtorek mieliśmy 7'C, a w czwartek objechaliśmy ze znajomymi trasę maratonu przy ponad 20'C bodajże. Mam cichą nadzieję, że przymrozki nie wrócą już... Pogodo, daj żyć!

Wraz z ociepleniem większość craftopijców przesiada się na lżejsze i bardziej orzeźwiające trunki. Portery i inne RiSy lądują w piwnicach i zapadają w sen letni nabierając powoli walorów... smakowych oczywiście. Już się pukacie w głowę? Dobrze, przecież każdy wie, że nawet w środku lata taki ciemniak potrafi wejść jak złoto w leniwy wieczór nad jeziorem. Dziś jednak chciałem uczcić pozytywną zmianę pogody czymś lekkim i w dodatku premierowym. Oto najnowsza pszenica z browaru Piwojad, z malinami w dodatku.


Lubię te przezroczyste etykiety Piwojada, jakoś wydają się pasować do browaru (sam nie wiem dokładnie dlaczego). Podobają mi się nawet te dziwacznie wklejone owoce w samej nazwie. Nie wyobrażacie sobie jednak jak ciężko jest takiej pustej już butelce zrobić zdjęcie... W szkle mamy piwo o pomarańczowej barwie z lekkim różowym zacięciem od malin. Mętne jak na pszenice przystało. Niestety piana nie rośnie zbytnio i szybko opada, pozostawiając słaby kożuszek przy ściankach.  


Pachnie to ładnie choć przy pierwszym niuchu miałem małe wątpliwości. Granica pomiędzy kanalizą a typową pszenicą jest czasami cholernie cienka. Tutaj na szczęście dominują maliny i delikatne zbożowe nuty. Gdzieś w oddali pojawia się też poxilina, ale z tego co wiem tylko ja ją wyczuwam w prawie, że każdym piwie pszenicznym...

W smaku małe zdziwienie. Nie wiem czy to wina malin, ale jak na pszeniczne całość jest dość lekka (muszę jednak zaznaczyć, że na pewno nie wodnista). Orzeźwiające, mocno wysycone i lekko kwaskowate co tylko dodaje specyficznego uroku owocom. Tutaj już też sam posmak zbożowy zdaje się być o wiele mocniejszy niż w aromacie. Gdzieś w tle pojawiają się nuty bananowe, ale dalej głównodowodzącym są maliny. Goryczki praktycznie żadnej, bo nie o nią tutaj chodzi. Można powiedzieć, że kwaśność ją trochę zastępuje. Finisz taki jak reszta. Powiem tak: nie jest to piwo wielowymiarowe, złożone czy tez sztosowe jak kto woli. Jest to po prostu bardzo lekka, ale zarazem orzeźwiająca pszenica, której głównym składnikiem okazały się być maliny i wiecie co? Jakoś mi to nie przeszkadza.

----------

Styl: Hefeweizen
Alk: 5,4% Obj.
Ekstrakt: 12°
IBU: b/d
Skład: słód (pszeniczny, jęczmienny), maliny, chmiel, drożdże.
Do spożycia: 28.10.2017


Miło jest patrzeć na sukcesy naszych browarów rzemieślniczych. Nie, nie chodzi mi o nagrody w różnorakich konkursach. Wszyscy wiemy, że medale to nawet Tyskie wykupuje... ups, przepraszam. Dostaje. Chodzi mi o sukces, do którego dąży, chyba, każdy: warzenie na swoim. Do tego zacnego grona dołączył jakiś czas temu AleBrowar.

Panowie mieli niedawno oficjalne otwarcie w Lęborku i patrząc na zdjęcia muszę przyznać, że ładnie się ich browar prezentuje. Dlatego będąc ostatnio w większym mieście zakupiłem ich dziewicze piwo, uwarzone w kooperacji z greckim Σολο. 



Przyczepię się, bo mam taką naturę. Etykieciarka w nowym miejscu musi przejść mały przegląd, bo papier jest bardzo niechlujnie naklejony. Każda butelka w sklepie tak wyglądała (około 10szt). Inna sprawa, że sam papier wydaje się być gorszej jakości. Szkoda też, że chłopaki nie pokusili się o kolejną postać do swojej kolekcji. Przecież nazwa piwa sama się prosi o personę obok której Kopyr na pewno nie przeszedłby obojętnie (pamiętacie aferę z Monkiem?). Piwo za to prezentuje się przepięknie w shakerze. Ma ładny brązowy kolor, średnio zmętniony. Do tego niska, ale zbita i trwała piana, która w dodatku ładnie lepi się do ścianki szkła. 


Tak wiem, shaker ma tyle wspólnego ze szkłem degustacyjnym co ja z baletem, ale nie zmienia to faktu, że aromat jest naprawdę słaby. W sensie, że ledwo wyczuwalny. Trochę szkoda, bo profil słodowy tego piwa wydaję się być naprawdę ciekawy. Orzechy, prażynki i średnio intensywny karmel. Do tego bardzo delikatne muśnięcie gorzkiej czekolady. 

Na pierwszy rzut oka piwo wydaje się być gęste i sycące. Po skończeniu butelki stwierdziłem jednak, że zapychające to ono nie jest o dziwo. Spokojnie bym się napił kolejnego. Na pewno pomaga też średnie wysycenie, które nie przeszkadza zbytnio. Jeżeli miałbym ten dziewiczy wypust z Lęborka nazwać jednym słowem to do głowy przychodzi mi tylko... drapieżnik. Przyciąga ofiarę delikatną słodową słodyczą na samym początku tylko po to, aby zaatakować czekoladowo-prażonym miksem, który ciągnie się już do końca. Gdzieś w oddali czuć też karmel i lekkie cytrusy. Nie ma jednak czasu na zastanowienie się jakie to owoce, bo do ataku wkracza mocna i lekko zalegająca goryczka o dziwnym, popiołowo-grapefruitowym profilu. Resztki z ogniska pozostają na finiszu łącząc siły z gorzką czekoladą. Po ogrzaniu wychodzi też żywica. Alkohol ukryty mistrzowsko. Przyznam się szczerze, że trochę dziwne to piwo. Drapieżne, może trochę jednowymiarowe (prażynka/popiół za bardzo dominują według mnie), ale nie wydaje się być wadliwe. Na pewno znajdzie swoich sympatyków. No i jakoś pasuje mi ta cała zadziorność do AleBrowaru. 

----------

Styl: Imperial Brown Ale
Alk: 7,2% Obj.
Ekstrakt: 18% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (pale ale, munich typ II, caramunich III, caraaroma, cara special typ III, chocolate, melaidin, wheat, acidulated), chmiel (Chinook, Simcoe, Willamette, Columbus), drożdże US-05.
Do spożycia: 24.09.2017


Przyglądając się rynkowi piw rzemieślniczych łatwo można zauważyć, że sesyjne odmiany IPA, APA itp. stały się cholernie popularne na całym świecie. Dało mi to trochę do myślenia... no bo czym tak naprawdę jest "session [tutaj wklej swój ulubiony styl piwa]"? Na chłopski rozum jest to lżejsza odmiana danego stylu, ale wszyscy wiemy jak się kończy takie rozumowanie... Pamiętacie ból dupy o pojęcie "pijalności" piwa? No właśnie.

Wpisując w Google nazwę stylu znalazłem zabawny artykuł, którego tytuł idealnie pasuje do sytuacji: What the hell is a Session IPA? W skrócie: lekkie, SESYJNE piwo do 4% alkoholu (według purystów, normalnie to bardziej do 5%). Popijane głównie przez pracowników fizycznych podczas przerw, stąd niższa niż zazwyczaj ilość alkoholu. Dla mnie osobiście najważniejsza będzie lekkość trunku i po części orzeźwienie. 


Na etykiecie tytułowa bandyciara (słowotwórstwo level podstawówka) czyli Belle Starr, Królowa Bandytów z czasów dzikiego zachodu. Zdziwiło mnie trochę, że browar wybrał zdjęcie z uśmiechniętą Belle, ale co mi do tego. Piwo ma kolor miedziany i jest lekko przymglone. Piana niska i niestety szybko zanika. Na szczęście pozostawia średniej wielkości lacing na ściankach. 


Oho, aromacik bardzo przyjemny trzeba przyznać. Spodziewałem się czegoś gryzącego i zadziornego (pewnie przez nazwę piwa) a dostałem wyraźnie cytrusowe zapaszki. Pomarańcza, pomelo te klimaty. Trochę szybko zanika, no ale nic z tym nie zrobimy przecie. Ważne, że wad nie ma.

Łykłem sobie porządnie, w końcu to miało być sesyjne piwo. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu trochę morda mi się wykrzywiła. Nie zrozumcie mnie źle, całość jest dość lekka i Belle pije się szybko, mimo mocnego wysycenia (za mocnego jak dla mnie). Sęk w tym, że jest też dość wytrawne. Ale czy to na pewno taki wielki problem? Od początku atakują nas cytrusy, głównie grapefruit i pomelo. W oddali mamrocze jakaś karmelowo-słodowa podbudowa, ale czuć wyraźnie, że nie daje rady. Już nie mówię tu o dorównaniu mocą chmielowej części, a bardziej o podjęciu jakiejkolwiek walki. Goryczka wyraźna, ale kłująca trochę. Wyraźne albedo, w dodatku to mocniejsze, od pomelo. Do tego momentu można było uważać te "walory" za pewnego rodzaju orzeźwiający fetysz, jak dla mnie pasujący do karkóweczki z grilla. Niestety finisz psuje odbiór całości, jest taki jakiś... drętwy, łodygowy i niepotrzebne zalegający. Na pewno jest to piwo "do wypicia", ale większość craftopijców w naszym kraju zacznie narzekać zamiast spokojnie je wypić do grilla. 

----------

Styl: Session American Pale Ale
Alk: 4,7%
Ekstrakt: 12,1%
IBU: 35
Skład: słód (pilzneński, pszeniczny, carahell, carabelge), chmiel (Centennial, Citra, Chinook, Equinox, Mosaic), drożdże US-05.
Do spożycia: 28.12.2017


Nawet nie wiem kiedy ten kwiecień przeleciał... Trochę choroby, dwa wesela, praca w korpo i człowiek nie wie gdzie ręce włożyć. Piw też zaskakująco mało wypiłem, aczkolwiek mam parę w kopiach roboczych. Dlatego koniec z tym, trzeba znowu ożywić bloga.

Zaczniemy sobie od specyficznego superbohatera ze stajni Birbanta. Niby reprezentuję zamuloną vermont IPA... ale chłopaki nie byliby sobą gdyby nie spróbowali czegoś nowego. Do warzenia użyli pudru lupulinowego (taki wymrażany proszek z chmielu). Czy mamy do czynienia z czymś więcej niż tylko z oczywistym chwytem marketingowym? Sprawdźmy.



Sylwetki postaci na etykietach birbantowych to jeden z lepszych pomysłów graficznych jeżeli chodzi o nasz piwny rynek. Widać, że agencja FLOV ma uzdolnionych grafików, bo nawet ich wzory eventowe (np. przy okazji PiS & Love) dają radę. Dlatego dziwi mnie to, że etykieta do pierwszego piwa z mojego miejskiego browaru jest taka prosta... Ale o tym w innym wpisie może. Wracając do dzisiejszego bohatera... w szkle wygląda wyśmienicie, to mu trzeba przyznać. Złoty kolor, lekko przyciemniony i dość mocno (ale też równo) zmętniony. Na pewno nie tak jak wcześniej wypite przeze mnie piwa reprezentujące ten styl. Śnieżnobiała, wysoka piana zanika w średnim tempie i mimo średniej wielkości pęcherzy bardzo ładnie się prezentuje. Lacing jest zabójczy, ślicznie oblepia ścianki.


Nie wiedzieć czemu aromat Powder Mana wydaje mi się być jakiś taki... ciepły. W sensie przytulny, kojarzący się z ogniskiem w kominku. Dziwne, przecież to piwo jasne i to w dodatku IPA. Pomijając ten fakt można stwierdzić, że jest tak jak być powinno. Na pierwszym planie wyraźne tropiki, bardziej miks niż jakiś szczególny owoc. Do tego trochę nafty w tle, która fajnie się wpasowała w resztę. Całość nie jest jakaś wybuchowa jeżeli chodzi o intensywność, ale za to utrzymuje się praktycznie do końca.

No no, nie będzie to lekki vermoncik. Już na samym początku czuć ciałko, które zdaje się być ciut za wysokie jak na IPA, ale zarazem idealnie odzwierciedlające wygląd tego piwa. Wysokie nagazowanie dodaje trochę rześkości i dzięki temu Powder Mana piję się całkiem przyjemnie, chociaż nie wiem czy bym dał radę wypić więcej niż dwa przy jednym posiedzeniu. Smakowo za to jest bardzo proper. Mamy moc cytrusów wymieszaną z tropikami. Liczi, mango, melon, pomarańcze... jakaś limonka też się znajdzie. To wszystko pokryte bardzo delikatną posypką ziołową na fajnej podbudowie pszenicznej. Goryczka wyraźna, ale punktowa z takim posmakiem albedo grapefruita. Fajnie wprowadza w dość wytrawny finisz (w sumie to całość leży bardziej po tej wytrawnej stronie). Tutaj już tylko kwaskowate cytrusy (głównie grapefruit) i żywica. Gdzieś w oddali trawiaste nuty się nawet pojawiają. No i co? Całkiem przyjemna IPA panom z Birbanta wyszła. Trochę nie do końca wiem co miały te zmrożone chmiele w proszku dodać, ale kto by się tym przejmował?

----------

Styl: Vermont Cryo IPA
Alk: 6,5% Obj.
Ekstrakt: 15,5°
IBU: 25
Skład: słód (pale ale, pszenica), płatki owsiane, chmiel (Mosaic, Simcoe, Zeus, Cita Cryo, Simcoe Cryo), drożdże S-04.
Do spożycia: 23.12.2017


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com