Trzecie picie (leżakowany):
Z wielką nadzieją oczekiwałem dnia, w którym w końcu będę mógł otworzyć komesowego portera bałtyckiego. W końcu złoty medal European Beer Star zobowiązuje a wersja świeża nie za bardzo pod miejsce na podium mi pasowała. Okazje do wypicia są dwie, kupiłem jakiś czas temu komesowego portera w edycji limitowanej (z korkiem) więc to on teraz leżakuje w piwnicy. Drugim bodźcem jest pogoda, chłodno się zrobiło ostatnio a jak wszyscy piwosze wiedzą na rozgrzanie najlepsze czarne złoto.
No i po prezydenckiej szopce. Jedni twierdzą, że dokonali ważnego wyboru w drugiej turze a inni (w tym ja), że takowego wyboru nie było. Nie lubię PiSu (PO po tych latach opierdzielania się też z resztą) ale jak słyszę, że teraz młodzi będą uciekać z kraju bo Kaczyński i Macierewicz wyjdą z ukrycia to mnie aż krew zalewa. A wcześniej to nie wyjeżdżali przez np. rosnące podatki? Wszyscy sobie musimy uświadomić także, że prawdziwe wybory dopiero jesienią i to wtedy nasz głos będzie miał prawdziwe znaczenie.
Czemu ja o tym? Ano tak mi się skojarzyło przy okazji dzisiejszego gościa na blogu. Fine Tuned Brewery to browar kontraktowy Pawła Kubinskiego, nazywany pierwszym polskim browarem na wyspach. Nie żebym coś sugerował, z tego co czytałem owy naczelny piwowar już tam mieszka ładnych parę lat więc POPiS go do emigracji nie zmusił. Piwo zakupiłem przy okazji ostatniego WFDP, podobno ma trafić (lub już trafiło) do sklepów w całej Polsce.
Etykieta jest... dziwna. Z jednej strony mamy całkiem fajne logo nawiązujące do nazwy browaru i polskich korzeni. Z drugiej jednak mamy nazwę piwa zrobioną w cliparcie z Worda 97. Gryzie się to ze sobą jak cholera. W musztardówce piwo też wygląda średniawo. Jest przyjemny dla oka kolor, prawie że nieprzejrzysta czerń (jakieś rubinowe refleksy pojawiają się przy nóżce) ale za to piana marna i bez chęci utrzymania się chodź chwilę dłużej.
Z początku nic nie wskazywało na to, że jest to coś innego niżeli zwykły stout. Dopiero gdy człowiek przeczytał skład zaczął się zastanawiać nad tym, czego może się spodziewać. Mamy żyto (co prawda wymienione jako ostatnie) i już zaczęło mi się wydawać, że rzeczywiście pod kątem 37,5 stopni przy odpowiednim oświetleniu naturalnym piwo dostało lekkiego odcieniu brązu. Mamy amerykańskie chmiele (Chinook, Cascade, Citra) wraz z angielskimi... coś mi tu śmierdzi american stoutem i nie bardzo mi się to podoba. Zacząłem więc wąchać co by się szybko przekonać o słuszności swoich obaw. Po amerykańskim chmielu ani śladu, jest trochę gorzkiej czekolady, dość wyraźna paloność w stylu dogasającego ogniska i niestety lekka nuta rozpuszczalnikowa. Nie można owego aromatu zaliczyć do intensywnych więc nie ma się co nad nim pastwić. W smaku jest... o wiele lepiej. Od razu daje o sobie znać bardzo fajna konsystencja, jest takie aksamitne i lepkie zarazem (możliwe, że przez żyto). Niskie wysycenie i idealna treściwość tylko wspomaga owe odczucie. Całość dość wytrawna, wyraźna gorzka czekolada wspomagana palonymi ziarnami kawy i ogólnym spopieleniem. Z tej całej bandy chmieli tylko na początku da się wyczuć delikatniusią nutę cytrusów. Są one tak słabe, że nawet mi, pewnego rodzaju puryście stoutowemu nie przeszkadzają. Goryczka też bardzo delikatna, żywiczna. Finisz spokojny, kawowy, nic nie zalega ani nie uprzykrza życia. Ktoś kogoś okłamał jeżeli chodzi o te 60 IBU ale mi to w ogóle nie przeszkadza. Właśnie na takiego wytrawnego, ze spopieloną czekoladą stouta miałem ochotę (po tych wszystkich ostatnich cytrusach-fajfusach i ipach-sripach).
Powoli przechodzi mi wielki hejt na pewną sieć hipermarketów. Ileż w końcu można się gniewać na ludzką niekompetencję? Będąc ostatnio na zakupach (w sumie to tylko po nerkowce byłem) zauważyłem, że osławiona już lodóweczka z kraftem została zaktualizowana. Oprócz stałych bywalców takich jak Pinta czy Gościszewo pojawił się nowy browar, i to taki, którego się w ogóle nie spodziewałem.
Z browarem Krafwerk spotkałem się już raz, na grillu. Ich Rogaty, czyli chocolate chili milk stout bardzo mi wtedy podszedł i żałowałem trochę, że byłem zbyt leniwy aby zrobić zdjęcia i zapisać jakiekolwiek notatki. Przyznam się, że wolałbym coś pokroju stoutu ale z american pale ale też mogę zawalczyć (mimo ostatniego przepicia się amerykańskim chmielem). Podobno dzisiejsze piwo ma coś wspólnego z rapem czy tam innym hip-hopem ale przyznam się szczerze, że nie jest to mój... ulubiony styl muzyczny więc nie będę sobie tym faktem zaprzątał głowy.
Za cholerę nie mogłem się domyśleć co ma oznaczać ta etykieta. Dopiero po wymuszeniu na sobie chęci wyszukania w internetach kim (lub czym) jest Pokahontaz wszystko stało się dla mnie jasne. Całość etykiety to po prostu okładka najnowszego albumu tej hip-hopowej grupy. Niby ładnie to wygląda, trochę przypomina płytę winylową. Jakoś tak jednak... nie mogę się zdecydować na ocenę dlatego zostawiam ją Wam. Piwo w szkle wygląda jak bursztyn, na zdjęciach dość mętne ale miałem okazję wypić także sztukę odstaną i było o wiele klarowniejsze (ale nadal opalizujące). Piana za bardzo żyć nie chcę, super wysoka nie jest a i szybko opada. Resztki na ściankach także zostawia znikome.
Aromat cholernie intensywny, przesadziłem z tak mocnym niuchem. Uderzenie ala gołoten machen tyle że prosto w twarz. Jest tu wszystko: cytrusy z pomarańczą na czele (tyle że nie za słodką), tropiki i bodajże mango, spora dawka gumy balonowej i na samym końcu, odrobina żywicy. Jest też, o dziwo, zupełnie niezrozumiały zapaszek alkoholowy, który ni za cholerę nie pomaga. W smaku od samego początku mocny nacisk na amerykańskie chmiele, głównie ich cytrusowe nuty. Wytrawne pełną gębą. Głównym graczem jest tutaj grapefruit, który przeistacza się w nabitą testosteronem (jak na ten styl) goryczkę. Ta niepotrzebnie zalega i wraz z lekko rozpuszczalnikowym finiszem nie tworzy zbyt przyjemnych doznań smakowych. Brak jakiejkolwiek słodowości, która by chociaż udawała kontrę dla tych cytrusów też nie pomaga. Wysycenie niskie, podpasowało mi. Piwo dość treściwe jak na ten ekstrakt i brak wyczuwalnych słodów. Jak dla mnie jest to dość nieudana, chaotyczna APA z wadami... niestety. Zmęczyłem do końca ale na pewno po nie nie wrócę.
Jak pewnie wiecie dopiero co premierę swoją miała najnowsza cześć Wiedźmina od polskiego studia CD Projekt. Jako nałogowy gracz (to już drugi mój problem zaraz przy alkoholowym) nie mogłem sobie odpuścić tak zacnego kąska. Każdy, kto grał w poprzednie części wie, że nie jest to kolejny CoD czy tam inne pustkowie fabularne tylko historia pełna intryg, polityki i co najważniejsze, nie dzieli świata na czerń i biel.
Wchodząc kolejny raz do piwnicy stanąłem znowu przed wielkim wyzwaniem jakim jest wybór piwa do wypicia. To właśnie przez najnowszego Wiedźka wybrałem najnowszy wypust panów z browaru Kingpin. Dlaczego? Po pierwsze nie zapomniałem jeszcze, że podczas pub crawlingu we Wrocławiu to właśnie Mandarin był jednym z nielicznych piw, które mi smakowało. Po drugie…
... nie mówcie mi że świnia z etykiety chociaż trochę Wam owego Geralta z Rivii nie przypomina?! Tak wiem, że jest stylizowana na azjatycką odmianę chodzącego jeszcze bekonu ale ja wiem swoje. Piwo ma kolor złotawy, wchodzący w zachodzące słońce (jedna z pierwszych scen w nowym Wiedźminie). Dość mętne, za bardzo jak na AIPA. Wybaczam jednak bo łatwo nie miało w plecaku podczas podróży na działkę. Piana rośnie wysoka, bielutka i nawet dość zbita. Niestety szybko zaczyna opadać zostawiając na szczęście dość ładny lacing.
Kupując Mandarina nie zwróciłem uwagi na to, co tym razem chłopaki z Kingpina wrzucili do kotła. Dopiero w domu przeczytałem, że dodali jakiegoś zielska. Sencha to rodzaj japońskiej zielonej herbaty, która jeżeli wierzyć opisom jest mocniejsza niż znane nam liptony/sagi. Aromat to intensywność w czystej formie. Cytrusy, owoce tropikalne; grapefruit, mango, mandarynki. Głównie słodkawe zapaszki momentami kontrowane przez gorzkawy aromat liści herbaty. Osobiście skojarzył mi się bardziej z typową, ciemną angielską herbatą a nie zieloną (ale co ja się tam znam, w końcu nałogowo piję tylko kawę... i piwo). Gra ona jednak rolę drugoplanową i słodkawe owoce wygrywają dość łatwo każde starcie (każdy niuch). W smaku wydaje się z początku podobne, jest jednak większy nacisk na wytrawność, szczególnie przy finiszu. Początek to znane nam cytrusy i tropiki, z przewagą tych drugich. Przeistaczają się one w trawiasto-ziołowy posmaczek, który rośnie w siłę aż przemienia się w intensywną (ale nie zabójczą) goryczkę. Ta ma dość intrygujący profil, z początku wydawało mi się, że żywiczny. Ostatecznie jednak stawiam na mocno ziołowy charakter herbaciany. Owa liściasta Sencha utrzymuje się do końca lekko zalegając. Gorzka herbata bez cukru, ze świeżych liści jak nic. Wysycenie średnie, treściwość na dobrym poziomie, nie zapycha i nie męczy. Dość dobrze orzeźwia i bardzo szybko znika ze szkła. Przyjemna i wyróżniająca się wytrawność to chyba główny atut tego piwa. Trzeba jednak uważać, woltaż do najniższych nie należy. Idealnie zastąpiło mi herbatę w ten pięknie zachmurzony, majowy wieczór.
Często zamawiam piwa przez internet. Jest to łatwy i przyjemny sposób zakupienia dobrych piw w miejscach, gdzie religia Ducha Kraftu jeszcze nie dotarła. Oczywiście, płacimy dodatkowo za przesyłkę ale dla mnie jest to połowa kosztów jakie musiałbym wydać na paliwo jadąc do najbliższego sklepu z lepszym piwem. Za każdym razem, gdy robiłem zamówienie intrygowała mnie informacja o najczęściej zamawianych piwach. W jednym ze sklepów na pierwszym miejscu cały czas utrzymywało się piwo bez lepku.
Szczerze to nie sądziłem, że mamy tylu bezglutenowców w kraju. Z tego co mi jest wiadomo żaden z naszych browarów nie produkuje tego trunku więc pozostaje takim osobom tylko importowane piwo, głównie z Czech. Zawartość glutenu w tytułowym leżaku to mniej niż 5 ppm/100 ml co według ludzi obytych w temacie jest bardzo dobrym wynikiem.
Wygląd piwa niczym nie zaskakuje. Jest idealnie klarowne, kolor czystego złota. Piana jak w większości eurolagerów szybko opada ale przynajmniej zostawia po sobie ładny kożuszek. O jakiejkolwiek koronce zapomnijcie. Etykieta... jest prosta ale wyróżnia się na półce białym tłem i dość dużą, także białą krawatką. Człowiek sobie myśli: "O właśnie, bezglutenowe, czyste piwo jak ta etykieta". Ma to jakiś sens.
Nie ma co się oszukiwać, że doznania smakowe wbiją nas w ziemię. To jest zwykły, lekki lager i nawet producent tego nie ukrywa. Czesi chcą się po prostu podzielić czystym, lagerowym smakiem z ludźmi, którzy wcześniej omijali nasz ulubiony trunek szerokim łukiem. Czy im wyszło? Powiedzmy, że tak ale po czesku. Od początku jednak, aromat. Typowo czeski, słodowy z maślanym zacięciem. Mi to nie przeszkadza bo uwielbiałem kiedyś piwa od naszych sąsiadów. Jak się dobrze wczuć to nawet da się wywąchać chmielową, ziołową nutę. Całość na średnim poziomie intensywności. Plusem też jest fakt, że aromat nie jest tak słodkawy jak w większości eurolagerów. W smaku znowu typowy, czeski lager (i tak lepszy od naszych koncerniaków). Jest słodowo, wyróżniają się lekkie biszkopty z tak samo lekkim masełkiem. Dość słodkie, coś jak nektar kwiatowy. Minimalna, ziołowa goryczka subtelnie prowadzi pijącego do lekko ziemistego finiszu. Nagazowanie średnie, treściwość też. Lager jest nudny, nie ma co się oszukiwać. Jeżeli jednak jesteś bezglutenowcem i nie możesz czerpać z kraftowej rewolucji mogę spokojnie polecić Ci Celię. Wbija się idealnie w styl czeskiego lagera i na pewno zasmakuje Ci bardziej niż nasze koncerniaki. Jest nawet lepsza od niektórych, zwykłych, pełnych złego glutenu czeskich lagerów.
Kwasówki nie są polską specjalnością. Mówiąc szczerze to rzadko który browar porywa się w ogóle na ten styl. Mieliśmy lekko oszukanego John Cherry od chłopaków z AleBrowaru ale nie był to czysty sour ale. Lubię kwaskowatość w piwie co łatwo można wywnioskować z mojej miłości do piw żytnich dlatego z chęcią zobaczyłbym ich więcej na naszym rynku.
Browar Pinta znany był jako ten bardziej tradycyjny i wstrzemięźliwy jeżeli chodzi o dawną Piwną Trójcę (Pinta, AleBrowar i Artezan). W roku 2015 chłopaki postanowili zmienić lekko swój wizerunek choćby przez akcję Pinta Miesiąca, w której co miesiąc warzą inne piwo (w dodatku lekko zakręcone). Niestety dostępność butelek pozostawia wiele do życzenia. Zbawieniem dla wielu, w tym także dla mnie, była kooperacja z duńskim browarem TO ØL (którego First Frontier czeka cierpliwie na degustacje). Kwaśność w piwie pochodzi tylko i wyłącznie od bakterii kwasu mlekowego (Lactobacillus Helveticus). Więcej informacji możecie znaleźć na stronie Pinty. Mniejszy woltaż (4,3%) aż się prosił o zabranie na krótką przejażdżkę nad jezioro.
Szybkie 12 kilometrów i już można się cieszyć piwem w odpowiednich warunkach. Jedynym minusem było robactwo, którego przez słabą zimę namnożyło się jak cholera. No i łabędź, który zaczął się puszyć gdy zobaczył, że nie ma dla niego darmowego żarcia. Pierwszy raz użyłem szkła z Beer Geek Madness czyli dziwacznego Tumblera (nie, nie rzuciłem nim w łabędzia). Muszę przyznać, że całkiem fajnie się z niego pije. Piwo ma kolorek złotawy, dość mocno kontrastowy. Z tego co widziałem z beczki było jaśniejsze, trzeba też pamiętać, że poturbowało się trochę w plecaku więc zmętnienie było znaczne i przypominało trochę typowe żytnie. Piana, mimo ostrzeżeń na stronie Pinty, trzymała się dzielnie. Jakoś super zbita nie była ale pozostawiała bardzo przyjemną koronkę.
Spodziewałem się istnego kwasu mlekowego w aromacie z żytnim podbiciem ale niestety lekko się zawiodłem. Z początku jest dość słodkawo, czuć kwiatowe zacięcie chmielu nowozelandzkiego. Żyto też dość silne ale w ostateczności przegrywa delikatnie walkę z tą iście nektarową słodyczą. Nie jest to zły aromat, ba, jest nawet dość przyjemny. Po prostu nie do końca tego się spodziewałem. W smaku jest już zupełnie inaczej. Porządny, proper wręcz kwas uderza człowieka od razu. Orzeźwia, dodaje energii i prosi się o kolejny łyk. Broń Boże nie jest to jakieś odstraszające kwas-monstrum (nie jest to w końcu lambic), tego po prostu trzeba spróbować i przekonać się na własnej skórze, co te maluteńkie bakterie potrafią zdziałać (stanowczo ale nieinwazyjnie zarazem). Miejsca nie ustępuje też żyto, które bardzo dobrze robi za ciało i dodaje ten specyficzny, zbożowy posmaczek. Chmiele wyczuwalne bardziej w domyśle niż na języku. Kwiatów jak na lekarstwo, musiały się utopić i rozpuścić w tym całym kwasie (nie żeby mi to akurat przeszkadzało). Że tak również zażartuje całość jest "bez zbędnej goryczki". Wysycenie średnie do wysokiego, pasuje idealnie. Orzeźwiające, rześkie, niezapychające, sesyjne wręcz. Piłbym codziennie do obiadu, grilla czy nawet lekkiej kolacji. Delektując się Alfą nad jeziorem zapomniałem nawet o wściekle wbijającym się w moje łydki robactwie lotnym.
Jednym z piw, które koniecznie chciałem zakupić na Wrocławskim Festiwalu Dobrego Piwa był Lunatic z browaru Kingpin. Dorwać ich produkty to jakiś zasrany koszmar muszę Wam przyznać a piwa robią wybitnie dobre. Z dodatkami, które zazwyczaj rzeczywiście wnoszą coś do piwa a nie tylko ładnie wyglądają na etykiecie. Drugim atutem jest to, że nie sypią do kotła ton tylko nowofalowych chmieli, które podobno wnoszą nową rześkość w piwa a tak naprawdę (w większości przypadków) są tylko chwytem marketingowym.
Tak, będę na to narzekał bo mam takie prawo (jak i obowiązek) na łamach własnego bloga. Wystarczy spojrzeć co się ostatnio dzieje z pomysłami Doctor Brew, Saxy Berry i Azacca były tak wadliwe i beznadziejne, że nie mam nawet sił i chęci poświęcać im chodź odrobinę czasu na oddzielne wpisy. Przejdźmy jednak do przyjemniejszych rzeczy, orzeźwiającego witbiera i uprawy chmielu. Jak niektórzy wiedzą zamówiłem sobie jakiś czas temu sadzonki chmielu Sybilla na działeczkę. Narazie tylko cztery, chciałem zobaczyć czy w ogóle się przyjmą i będą rosły na tej dość glinie nazywanej przez działkowiczów żartobliwie ziemią. Rosną (odpukać) zdrowo więc może już w lipcu zobaczę własne, świeżutkie szyszki.
Będzie przy czym zdjęcia robić kolejnych piw (o ile do tego czasu nam bracia Rosjanie nie wjadą z pozdrowieniami na chaty). Jak wygląda butelka na tle tych ziółek? Wyśmienicie, jak każda Kingpina z resztą. Ktoś tu się musiał ostro tabsów nałykać bo świat aż tak kolorowy nie jest. W dodatku świnia jest ruda... no jak tak można! (żarciki, żarciki). Tak na serio chylę czoła grafikowi bo znowu odwalił kawał dobrej roboty. Czytam opis witbiera i ni za cholerę nie widzę go w tym szkle. Kolor się nie zgadza, jest ciemniejszy zapewne przez naturalny sok z granatu. Taka miedź wchodząca w złoto. Trochę się też poturbował w plecaku i jest dość mętny ale to nie wada przecie. Powiedziałbym nawet, że wygląda dość przyjemnie, zmętnienie jest gładkie, czyste jak kto woli. Bez farfocli itp. Piana jest jedynym minusem, nie za bardzo chciała rosnąć i dość szybko zaczęła znikać pozostawiając pustkę w moim sercu.
Aromat jest dość przyjemny i rześki ale nie bez wad. Cytrusowy, głównie kojarzy mi się z pomarańczami i cytryną. Dość specyficzny bo lekko słodkawy (może to ta grillowana cytryna właśnie) ze szczyptą kolendry i niestety odrobiną masełka gdzieś w tle. Intensywnością nie grzeszy ale powiedzmy, że jest wystarczający. Ogólne wrażenie jednak mocno na plus.
Pierwszy łyk ze szkła i poczułem się trochę jak ta świnia na LSD. Problem braku mocy zniknął jak przy wymianie leciwego już rozrusznika w aucie. Jest intensywnie, rześko, orzeźwiająco. Słodki z początku Lunatic (taki lekko miodowy, coś jak domowe cukierki miodowe z patelni) robi się bardzo szybko cytrusowy do granic możliwości. Podbite w mocy cytryna i pomarańcz tak dają czadu, że człowiek czuje się jakby wgryzał się w owe, soczyste do granic owoce. Goryczka też niczego sobie. Wyraźna, żywiczna i krótka, wychodzi szybko z imprezy bo przecież to nie ona jest gościem wieczoru. Finisz to mocny duet cytryny z granatem, delikatnie zalegający i w jakiś sposób przyjemnie kojący. Przez całość picia gdzieś w tle utrzymuje się też lekki posmaczek zbożowy z delikatnymi przyprawami (te akurat w granicach autosugestii). Trzeba przecież pijącemu przypomnieć, że ma do czynienia z witbierem. Wysycenie dość wysokie, treściwość średnia. Bardzo pijalne, kwaskowate i mocno orzeźwiające piwo (chyba najbardziej ze wszystkich piw jakie dotąd piłem). Brawo Kingpin, brawo świnia na LSD!
Pierwszy łyk ze szkła i poczułem się trochę jak ta świnia na LSD. Problem braku mocy zniknął jak przy wymianie leciwego już rozrusznika w aucie. Jest intensywnie, rześko, orzeźwiająco. Słodki z początku Lunatic (taki lekko miodowy, coś jak domowe cukierki miodowe z patelni) robi się bardzo szybko cytrusowy do granic możliwości. Podbite w mocy cytryna i pomarańcz tak dają czadu, że człowiek czuje się jakby wgryzał się w owe, soczyste do granic owoce. Goryczka też niczego sobie. Wyraźna, żywiczna i krótka, wychodzi szybko z imprezy bo przecież to nie ona jest gościem wieczoru. Finisz to mocny duet cytryny z granatem, delikatnie zalegający i w jakiś sposób przyjemnie kojący. Przez całość picia gdzieś w tle utrzymuje się też lekki posmaczek zbożowy z delikatnymi przyprawami (te akurat w granicach autosugestii). Trzeba przecież pijącemu przypomnieć, że ma do czynienia z witbierem. Wysycenie dość wysokie, treściwość średnia. Bardzo pijalne, kwaskowate i mocno orzeźwiające piwo (chyba najbardziej ze wszystkich piw jakie dotąd piłem). Brawo Kingpin, brawo świnia na LSD!
Festiwal Dobrego Piwa we Wrocławiu już za nami. Jedną z głównym atrakcji miał być triumfalny powrót oryginalnego piwa grodziskiego z Grodziska Wielkopolskiego. Im więcej różnorakich przedstawicieli tego polskiego stylu na rynku tym lepiej więc nie sądzę aby ktokolwiek narzekał na powrót pierwowzoru.
Problem jednak pojawił się, jak to zwykle bywa, w ploteczkach. Podobno piwo dostępne na festiwalu nie było uwarzone w reaktywowanym browarze w Grodzisku lecz w bliżej nieokreślonej placówce Fortuny (której należy podziękować za inicjatywę owego zmartwychwstania). Ile w tym prawdy? Cholera wie, bardziej zastanawia mnie sama nazwa. Dlaczego nie Piwo Grodziskie (jak to było kiedyś) tylko Piwo z Grodziska? Podobno ma być też sprzedawane w Żabce za 2,99zł wraz z innymi wytworami browaru (jak Bernardyńskie i Naturalne z czerwoną porzeczką lub kwiatem czarnego bzu). Tyle pytań a tak mało odpowiedzi...
Jak możemy przeczytać na etykiecie (stylizowanej na tę oryginalną) przy produkcji piwa zostały uwarzone samodzielnie wyhodowane drożdże o lakonicznej nazwie "grodziskie". Butelka stylizowana specjalnie pod piwa z Grodziska. Co mnie trapi to informacja, że jest to "jedyny polski styl piwa"... a porter bałtycki to co? Sam trunek wygląda raczej poprawnie, choć są tacy, którzy zarzucą mi brak odstania i za duże zmętnienie. Jest to w końcu piwo pszeniczne po przejściach do cholery! Najnowszy wpis w poradniku BJCP mówi jednak o pełnej klarowności. Słomkowy kolor i lekka opalizacja pasuje jednak jak ulał według mnie, do tego mamy piękne, szampańskie wręcz bąbelki, które były jednym z atutów piwa w dawnych czasach. Piana wysoka, w większości drobnopęcherzykowa ze średnim żywotem (ładnie za to oblepia ścianki). Szkła oryginalnego nie mam, tylko wybrani dostali je na WFDP, mam jednak dziwne przeczucie, że będzie ono szeroko dostępne. W końcu o sprzedaży piwa w dużej sieci sklepów też nie było z początku mowy.
Po nalaniu zobaczyłem dziwną rzecz na etykiecie, mianowicie datę przydatności. Piwo nie dość że jest pszeniczne to jeszcze niepasteryzowane a według producenta powinno wytrzymać do stycznia 2016 roku. Oczywiście były przypadki, że oryginalne grodziskie, pite po parunastu latach było nadal dobre ale jednak... no nie wiem. Zajmijmy się jednak w końcu degustacją. Mimo ostrzeżenia na etykiecie (i braku ostrożności z mojej strony) wcale nie wybuchło i nie zaczęło się wylewać z butelki. Aromat jest dość... dziwny. Na pewno inny niż w ostatnio pitym Grodziskim 4.0 od Pinty. Jest wręcz taki... czysty, lagerowy z bardzo delikatnym zacięciem ziołowym. Jakiegokolwiek zadymienia czy wędzonki nie wyczuwam. Ba, po trzech łykach całość robi się tak znikoma, że można stwierdzić kompletny brak aromatu.
W ustach pierwsze co człowiek wyczuwa to wysokie nagazowanie, które (nawet dla mnie) jest dość przyjemne. Wędzonki jest jednak jak na lekarstwo, momentami zastanawiam się czy sobie jej nie wmówiłem po prostu. Całość jest za to mocno ziemista, glebowa wręcz z lekkimi niedojrzałymi orzechami włoskimi (wada, aldehyd octowy). Dorzućmy do tego trochę igieł sosny i naprawdę delikatny posmak zbożowy i mamy cały obrazek. No dobra, może nie do końca. Gdzieś tak mniej więcej w połowie picia pojawia się dość nieprzyjemny (chociaż niektórym może się spodobać) smaczek na finiszu. Popiół, takie lekko ostygnięte już resztki z grilla. Wyobraźcie sobie sytuacje, gdy ostatni kawałek karkówki wpadł w palenisko a Wy macie taką gastrofazę, że nie możecie mu odpuścić. Właśnie taki rodzaj spalenizny pojawia się na finiszu. Mimo tego całość jest zaskakująco delikatna w odbiorze i nawet dość pijalna (ekstrakt robi swoje). Jeżeli tak smakował oryginał to ja jednak wolę nowsze podejście do stylu, choćby to chłopaków z Pinty. Warto jednak wydać te trzy złocisze w Żabojadzie i ocenić samemu.
W ustach pierwsze co człowiek wyczuwa to wysokie nagazowanie, które (nawet dla mnie) jest dość przyjemne. Wędzonki jest jednak jak na lekarstwo, momentami zastanawiam się czy sobie jej nie wmówiłem po prostu. Całość jest za to mocno ziemista, glebowa wręcz z lekkimi niedojrzałymi orzechami włoskimi (wada, aldehyd octowy). Dorzućmy do tego trochę igieł sosny i naprawdę delikatny posmak zbożowy i mamy cały obrazek. No dobra, może nie do końca. Gdzieś tak mniej więcej w połowie picia pojawia się dość nieprzyjemny (chociaż niektórym może się spodobać) smaczek na finiszu. Popiół, takie lekko ostygnięte już resztki z grilla. Wyobraźcie sobie sytuacje, gdy ostatni kawałek karkówki wpadł w palenisko a Wy macie taką gastrofazę, że nie możecie mu odpuścić. Właśnie taki rodzaj spalenizny pojawia się na finiszu. Mimo tego całość jest zaskakująco delikatna w odbiorze i nawet dość pijalna (ekstrakt robi swoje). Jeżeli tak smakował oryginał to ja jednak wolę nowsze podejście do stylu, choćby to chłopaków z Pinty. Warto jednak wydać te trzy złocisze w Żabojadzie i ocenić samemu.
I znowu mamy ten czas w roku gdy festiwali jak mrówków i człowiek nie wie, na który wydać swoje ciężko zarobione pieniądze. U mnie sytuacja jest zazwyczaj bardzo prosta, najbliżej i chyba najlepiej jest mi we Wrocławiu. Mam u kogo się zatrzymać a i samo miasto jest dość przyjazne kraftowcom. Dzisiaj jednak nie będzie rozmawiali o WFDP bowiem przed wypiciem hektolitrów piwa trzeba trochę kalorii spalić.