Śledź mnie na:

Browar Szpunt wyrósł nam na cichego, ale zacnego kontraktowca. Chłopaki nie wywyższają się zbytnio, nie robią też nie wiadomo jakiego marketingu. Trochę szkoda, bo warzą dobre piwa, czasami dziwne i niezrozumiałe przez wielu, ale nadal dobre. Tutaj najlepszym przykładem może być ich Venom.

Moim ulubionym trunkiem z ich stajni jest jednak Night Wolf, degustację wersji podstawowej możecie przeczytać tutaj. Dziś sprawdzimy sobie wersję extreme, gdzie 83% zasypu stanowił słód wędzony torfem. Czy przebił on swojego starszego brata? Zobaczmy.


Etykieta odnowiona, i nie mam na myśli tylko wersji extreme. Podstawowa też została odświeżona. Jeżeli mam być szczery to nie jestem do końca przekonany do tych zmian. Jakoś wcześniejsze wydawały mi się bardziej czytelne. Samo piwo jest czarne, nieprzejrzyste. Wysoka piana szybko pęka redukując się do całkiem sporego kożucha. 


Aha, w tej wersji nie ma miejsca na poboczne aromaty. To piwo nie bierze jeńców, zapomnijcie o karmelu czy też innych łagodnych zapaszkach. Spalone kable w sali operacyjnej szpitala to jedyny miks jaki poczujecie wąchając Night Wolfa. I to w dodatku narastający z czasem. Jeżeli by się człowiek uparł to wyczułby też delikatną gorzką czekoladę, ale to bardziej na zasadzie pielęgniarki o imieniu Zofia, która podając skalpel zrobiła to ręką ubabraną właśnie czekoladą. Yyy, o czym ja piszę? 

Ok, gładki jak pupa niemowlęcia jest ten stout. Wysycenie też dobrze dopasowanie. Jest niskie więc nie przeszkadza w powolnym sączeniu. To tyle z podobieństw jeżeli chodzi o wersję normalną, bo paradoksalnie wydaje mi się jakby miał on mniej ciała. Czy to źle? Może trochę. Zapomniałem jednak o tym szybko, bo smakowo to tu się dzieją rzeczy magiczne. Torf rządzi, trzyma pijącego za gardło i nie odpuszcza praktycznie do ostatniej kropli. Znowu pojawiają się spalone kable, stare bandaże, asfalt gorący jak ten pierwszy pocałunek i pani Zofia. Tym razem cała w gorzkiej czekoladzie, która robi za całkiem fajną podstawę dla całości. Czekolada, nie pani Zofia... Goryczka wyraźna, ale dość krótka. Taka lekko popiołowa. Na finiszu bandaże w czekoladzie z domieszką kawy zbożowej. Czy jest extreme? W porównaniu z wersją normalną na pewno. Czy jest dobrze? Jak najbardziej. Piłbym litrami najlepiej do jakichś żeberek w sosie BBQ... albo steka.

----------

Styl: Whisky Stout
Alk: 6,3%
Ekstrakt: 16°
IBU: "średnie"
Skład: słód (jęczmienny, whisky, carafa III special, pszeniczny czekoladowy), chmiel Iunga, płatki owsiane, drożdże.
Do spożycia: 09.07.2017


Trzeba szybko robić zdjęcia, bo szkło zaczyna zamarzać.

Dawno nie sprawdzałem co tam się dzieje u ojca polskiej piwnej rewolucji. W końcu nadarzyła się idealna okazja, bo oto browar Ciechan wypuścił na rynek coś nowego i interesującego (a przynajmniej dla mnie). Wędzony pszeniczniak to styl, którym od biedy mogę załagodzić chęć na rauchbocka lub weizenbocka. Jeżeli oczywiście sam browar czegoś nie spieprzy.

Wiadomo jak to jest u nas... chociaż jak się tak zastanowić to jakość piw poprawiła się znacznie ostatnio. Owszem zdarzają się wpadki, ale to bardziej przy eksperymentach. Typowych wad (masło, gotowane warzywa, gwoździe itp) jest coraz mniej. W dodatku piłem niedawno Ciechana Wybornego Export i jak Boga kocham był całkiem smaczny.



Jakiś czas temu browar wprowadził nowe etykiety, które trochę lepiej wpasowują się w dzisiejsze realia. Wzór nadal wydaje się być swojski, ale przynajmniej widać, że grafik starał się wkomponować trochę powiewu świeżości w całość. Piwo ma kolor lekko brudnej pomarańczy, jest cholernie mętne (jak na pszeniczne przystało) i z wysoką czapą gęstej piany. Ta redukuje się dość szybko i pozostawia po sobie równy kożuch aż do końca picia. 


O proszę, całkiem przyjemny okazał się ten aromat. Prym wiedzie wędzonka, ale bardziej drewniana niżeli szynkowa. Czy przypomina osławione ognisko? Ciężko powiedzieć, bo z impetem atakują banany i goździk. Jeżeli mam być szczery, to mocno przypomina mi to najlepsze warki Ciechana Pszenicznego, Boże jak ja go dawno nie piłem.

W smaku jest jak najbardziej poprawnie. Jest gęsto, piwo zdaje się być sycące a nagazowanie wysokie. Mimo tego ostatniego całość jest gładka i mega przyjemna. Tak jak na pszeniczniaka przystało. Pszeniczność pełną gęba pod postacią bananów, przypraw (głównie goździków) i lekkiej zbożowej kwaskowatości. Ognisko przygasło trochę i trzyma się bardziej z tyłu. Goryczki praktycznie żadnej, ale wszyscy wiemy, że nie o nią w tym stylu chodzi. Finisz przechyla się bardziej w tę słodszą stronę. Są banany i lekki kwasek, ale pojawia się też taka typowa słodycz słodowa. Momentami nawet kwiatowa, chyba, że to tylko mi się tak zdawało. Ogólnie bardzo przyjemne piwo pszeniczne. Bez ochów i achów, ale poprawne i z wędzonym zacięciem. Dobre jako wprowadzenie do delikatnie wędzonych piw. 

----------

Styl: Rauchweizen
Alk: 4,8% Obj.
Ekstrakt: 13% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (pszeniczny, jęczmienny, wędzony bukiem, Caraaroma), chmiel, drożdże.
Do spożycia: 28.03.2017


Kontynuujemy wątek piw wymrażanych zapoczątkowany degustacją Eisbocka z Pinty. Temat szeroki jak rzeka, bo jak pokazał Browar Spółdzielczy z łatwością można wymrażać też piwa o których ja sam bym w życiu nie pomyślał. W tym przypadku jest to double IPA. 

RiSa zostawiłem sobie na później, IPA wydawała mi się, o zgrozo, ciekawsza. No bo zastanówmy się po jaką cholerę robić gęstą IPkę? W najlepszym przypadku dostaniemy karmelowy cukierek, który za cholerę nie będzie przypominał tego co hopheadzi lubią najbardziej... Ale czy na pewno? Lepiej usiądź spokojnie człowieku małej wiary i czytaj dalej.


Lodołamacz (jak i Królowa Lodu) pozostaną sztosami, niezależnie od tego jak sam trunek będzie smakował. Wszystko przez etykiety zrobione z materiału i grafice wyhaftowanej na nim srebrną nicią, która mieni się pod światło. Karniak należy się jednak za brak składu. Piwo ma głęboki bursztynowy kolor i jest prawie, że klarowne. Wysoka piana redukuję się dość szybko, ale pozostawia przepiękną koronkę na ściankach. Całkiem spory kożuch trzyma się do końca picia. 


Ożeszty w mordę jeża jaki to ma intensywny aromat. Jest tak cytrusowo i tropikalnie, że człowiek zastanawia się momentami czy go zmysły w konia nie robią. No bo przecież zapachy chmielowe tracą na mocy z czasem a tutaj... istny huragan składający się z pomarańczy, mango i liczi. Wszystko dokładnie zlepione żywicą i karmelem, który o dziwo nie pcha się zbytnio do przodu. Zero alkoholu.

Boże jakie dziwne uczucie pozostawia ten Lodołamacz w ustach... To znaczy "dziwne", bo to piwo jasne, a jest gęste jak grubaśny RiS. Wymrażanie dało czadu i całość smakuje jak jakiś dziwaczny nugat, mocno goryczkowy i średnio wysycony. Słodowa podbudowa na pierwszy rzut oka wydaje się być przytłaczająca, ale bardzo szybko do boju wkraczają amerykańskie chmiele. Mango, pomarańcze i grapefruit tworzą bardzo burzliwą, ale też sprawiedliwą dla obu stron koalicję z karmelem. Mocarna goryczka także nie próżnuje i oczyszcza kubki smakowe swoim żywiczno-grapefruitowym zacięciem. Finisz przypomina już bardziej wieczną walkę karmelu z albedo od grapefruita, koalicja zerwana. Żeby Wam jeszcze lepiej zobrazować ilość karmelu w tym piwie podam przykład: pamiętacie najgorsze warki Ataku Chmielu z Pinty, te przesadnie karmelowe? No właśnie. Tyle, że tutaj mamy tak samo intensywną goryczkę i tropiki/cytrusy. No i ta gęstość... tak samo zadziwiająca przy każdym łyku. Alkohol praktycznie niewyczuwalne, ale mocno rozgrzewający. Kolejny przykład na to, że wymrażanie to strzał w dziesiątkę.

----------

Styl: Iced Double IPA
Alk: 11% Obj.
Ekstrakt: b/d
IBU: b/d
Skład: słody, chmiele, drożdże (serio).
Do spożycia: 14.02.2018

www.browarspoldzielczy.com

Wydawało mi się, że żaden dodatek do piwa mnie nie zmusi do odrzucenia takowego. W końcu Va Banque! ze śledziem bardzo mi smakował. Myliłem się, a przynajmniej po części. Pewnie wielu z Was słyszało, że Birbant uwarzył piwo na słodach wędzonych owczymi odchodami? Nie? No to już wiecie.

Miałem je nawet w rękach, ale średnio chciało mi się wydawać na nie pieniądze w sklepie. Jakaś blokada wewnętrzna zadziałała. W dodatku przypomniałem sobie, że mam w piwnicy pierwszą warkę P.i.S & Love i przydałoby się ją w końcu wypić. To samo z tym drugim RiSem BA...



Etykieta od FLOV jak zwykle na propsie. Taki Święty dla dorosłych, który z chęcią wbiłby się na każdą imprezę... i to w dodatku ze swoim stuffem. Trochę za duża mi się jednak ta etykieta wydaje, szczególnie na mniejszej butelce. Piwo czarne, nieprzejrzyste. Piania znikoma, szybko zredukowała się do dziurawego kożucha. Ten też jakoś nieszczególnie chciał się utrzymać.


Oho, aromaty może i nie należą do tych super duper monstro intensywnych, ale za to wwiercają się w nos jak nowiutkie wiertło widiowe w suporex. Nie będę ukrywał, że mam dość mocne skojarzenia ze Smoky Joe. Na szczęście RiS od panów z Birbanta wyróżnia się na tyle, aby człowiek nie musiał wybierać pomiędzy nim a znanym i lubianym klasykiem ze stajni AleBrowaru. Owszem jest torf, ale pod przykryciem dość specyficznego likieru. Dodajmy do tego suszone owoce (morela i moooże rodzynki) i mamy całkiem słodki zapaszek. Przyjemny i rozgrzewający w dodatku.

Pierwsze co się rzuca na język to to, że ni cholery nie czuć tego ekstraktu. Co prawda piwo jest gładkie i ładnie oblepia przełyk, ale czuć też, że ciała mu trochę brakuje. Na szczęście wysycenie jest na bardzo niskim poziomie i nie potęguje tego odczucia. W smaku królują suszone owoce. Znowu pojawia się morela, ale też śliwka i... żurawina. Leżą sobie ospale na całkiem fajnej czekoladowej podstawie z takim delikatnie palonym zacięciem. Oprócz tego torfowe nuty, które robią za idealny dopełniacz. Goryczki praktycznie żadnej, bardziej odczuwalny jest alkohol. Całkiem fajny muszę zaznaczyć. Nienachalny i przyjemnie rozgrzewający. Ciągnie się przez finisz wraz czerwonymi owocami i lekko zalegającą czekoladą. Nie wiem jak smakowała świeżynka, ale wersja leżakowana okazała się być bardzo fajnie ułożonym, aczkolwiek lekkim RiSem.

----------

Styl: Peated Russian Imperial Stout
Alk: 10,5% Obj.
Ekstrakt: 24,5°
IBU: 78
Skład: słody (Pale Ale, słód whisky, słód czekoladowy, słód melanoidynowy, słód karmelowy), jęczmień palony, cukier, chmiel Magnum, drożdże: S-04.
Do spożycia: 09.12.2016


Nie lubię niespodzianek. Jakoś tak mam, że wolę mieć wszystko poukładane i czuje się dziwnie w sytuacji mi nieznanej i nagłej. Nie obchodzę na przykład urodzin już od paru lat, zwyczajnie nie widzę w tym sensu. To samo tyczy się piw. Nie lubię gdy browar ukrywa skład i potem ze zwykłego stylu wychodzi jakaś wariacja na jego temat.

Jako konsument chcę wiedzieć co kupuję, bo idąc do sklepu z chęcią wypicia saison wkurzyłbym się niezmiernie gdyby okazał się on zakamuflowanych amerykańcem. Dlatego bardzo ważne jest podawanie całego składu na etykiecie, bo niestety niektórzy nie potrafią poprawnie oznakować swojego piwa (styl). ANTYmateria to właśnie taki przypadek... ale na szczęście z happy endem.


Jak na początku mi etykiety Antybrowaru nie przeszkadzały tak teraz zaczynam mieć ich już trochę dosyć. Ta ciągle powtarzająca się grafika jest zbyt nudna, aby choćby na chwilę przyciągnąć oko. Piwo za to wygląda całkiem spoko. Jest czarne, nieprzejrzyste i nie da się na nim wymusić refleksów nawet pod ostre światło. Beżowa piana rośnie ładnie, ale szybko redukuje się do płaskiego kożucha. Na szczęście ten zostaje już do końca picia oblepiając ładnie ścianki szkła przy lekkim poruszeniu.


Mam ostatnio mały problem z katarem, ale jak to mówią pić, przepraszam, degustować trzeba. No i wąchać oczywiście. Tak na marginesie zostało mi ostatnio wypomniane, że już nawet wodę wącham przed wypiciem... takie zboczenie zawodowe. Wracając do piwa, aromat jest na tyle intensywny, że spokojnie przebija się przez ten mój katarek. Jest spora dawka czekolady, śliweczki i kawy gdzieś w tle. Jest też znikome zielone jabłko, ale to chyba przez niski wiek piwa. Co jest jednak najdziwniejsze wyczuć się też da żywicę... nie miałem pojęcia, że browar użył amerykańskiego chmielu do uwarzenia tego RiSa.

Niby "tylko" 22° plato a całość jest zaskakująco gęsta i oleista. Jedyne co mi przeszkadza to ciut za wysokie nagazowanie. Smakowo dzieją się za to baaardzo dziwne rzeczy. Spodziewałem się ataku słodyczy, jak to zazwyczaj bywa w tym stylu, a dostałem dość wyrównaną próbę walki ze strony wytrawności. Owszem mamy gorzką czekoladę, suche kakao i odrobinę kawy zbożowej zlepione pięknie w całość przez suszoną śliwkę... ale pojawia się też zauważona już w aromacie żywica. Tak nieśmiało, co jakiś czas wychyla łeb próbując zwrócić na siebie uwagę. Łatwo jej to przychodzi, bo za cholerę się jej tutaj nie spodziewałem. Goryczka to istne połączenie żywicy i popiołu, w umiarkowanym, ale wyczuwalnym stężeniu. Finisz to już domena spalenizny, nic innego mi do głowy nie przychodzi jak tylko popiół z lekką domieszką gorzkiej czekolady. Co jakiś czas pojawia się też alkohol, momentami zbyt gryzący, ale leżak powinien pomóc jeśli o to chodzi. Podsumowując jest to bardzo intensywny młody RiS, który mimo swego "wieku" daję radę po prostu. Żywica jest czymś dziwnym i szczerze mówiąc do końca nie wiem czy mi podeszła w tym stylu. Na pewno mnie od ANTYmaterii nie odrzuciła, ot taki dziwny dodatek, który na szczęście nie zdominował całego piwa. 

----------

Styl: Russian Imperial Stout
Alk: 9,2% Obj.
Ekstrakt: 22°
IBU: b/d
Skład: słód (pale ale, pilzneński, monachijski, karmelowy, bursztynowy, czekoladowy, palony), cukier, chmiel, drożdże.
Do spożycia: 09.02.2018


W Polsce się... mrozi? Oj tak, powoli wkracza do nas trend wymrażania piw wszelakiego typu. Ciekawe jest to zjawisko i jakże smaczne, co pokazał browar SzałPiw ze swoimi Bubami Extreme. Postanowiłem sprawdzić parę piw leżakowanych w ten sposób. Zaczniemy sobie od starego wygi jakim na pewno jest browar Pinta.

Warto nadmienić, że to piwo zostało uwarzone według receptury zwycięzcy Warszawskiego Konkursu Piw Domowych, Artura Pasiecznego. Na czym zatem polega wyżej wymienione wymrażanie? W skrócie: zamrażasz piwo w tanku i pozbywasz się czystej wody w postaci lodu. Taki zabieg pozwala na zagęszczenie piwa i podbicie prawie każdego aspektu naszego ulubionego trunku. Uprzedzę pytania, tak, możecie sobie z łatwością zrobić to w domu na swoich warkach, które sami uwarzyliście. 



No tego się po Pincie nie spodziewałem. Tematyczna etykieta? Nie może być! Oczywiście dalej w ich stylu, ale przynajmniej mamy jakąś grafikę w tle, która nie została tak o wyssana z palca. Ładnie i zgrabnie się całość prezentuje. Piwo kolorem przypomina płynną wiśnię, naprawdę. Nie jest to rubin, miedź czy też inny kolor kojarzący się z tym stylem. No wiśnia i tyle, w dodatku idealnie klarowna. Piana wysoka, ale dziurawa. Szybko się ulatnia pozostawiając cieniutką obrączkę zaraz przy szkle. 


Ukrywał nie będę, że z grubej rury Pinta nie zaczęła. Aromat nie jest jakiś super intensywny, ale muszę zaznaczyć, że wystarcza w zupełności. Jest słodowo, tak jak powinno być. Lekko przypieczona skórka od chleba, rodzynki, wiśnie i bardzo delikatne śliwki gdzieś w tle. Do tego zrównoważony alkohol, przyjemny. Nie gryzie i nie przypomina rozpuszczalnika.

Gęstość tego piwa widać już przy lekkim poruszeniu szkłem. Lepi się to niemiłosiernie do ścianek. Pierwszy łyk potwierdza to dobitnie... o Jezu jak przyjemnie ten koźlak oblepia usta. Cielisty, oleisty i gęsty jak olej silnikowy w moim Golfie zaraz pod korkiem. Wysycenie na niskim poziomie, tak w pytkę można rzec. A w smaku? Też magia, ale taka trochę chaotyczna na początku. Zacznijmy od niewyobrażalnej ilości słodów: słodkich, przypiekanych i karmelowych. Do tego zadziwiająca ilość suszonych śliwek, winogron i rodzynek. Gdzieś hen daleko w tle orzechy się nawet odzywają, co mnie osobiście bardzo zdziwiło. Obok tego wszystkiego stoi alkohol, duży i potężny, jak Marcinek z Pitbulla. Jest przyjemny, rozgrzewający i zdradliwy. Pierwszy raz spotykam się też z czymś takim jak wyrównanie słodyczy procentami, bo goryczka jest naprawdę na marginalnym poziomie. Całą jej robotę przejął właśnie alkohol. Finisz zmienia trochę profil tego piwa dodając delikatne muśnięcie czekolady i chleba razowego. Słodycz słodowa pozostaje nadal na pierwszym miejscu jednak. Zaskakujące jest to jak skondensowane są te smaki i jak dobrze ze sobą współgrają. Na szczególne wyróżnienie zasługuje alkohol, który po prostu robi robotę (i nie mówię tu o upiciu się do nieprzytomności). Wymrażane piwa? Ależ owszem, dawać mi tego więcej.

----------

Styl: Eisbock
Alk: 11,2% Obj.
Ekstrakt: 27% Wag.
IBU: 31
Skład: słód (Weyermann monachijski typ II, wiedeński, Vikingmalt monachijski typ I, karmelowy 300, Chateau Crystal), chmiel (Marynka, Perle), drożdże Fermentis Saflager W-34/70.
Do spożycia: 30.01.2020


Czy to już wiosna? Raczej nie. Na moje oko zima wróci i ponownie ugryzie nas w dupę mrozem i niezdecydowaniem pod postacią śniegu z deszczem. Nienawidzę takiej pogody, ani to przyjemne, ani pożyteczne. Minimum -15'C i śnieg bym zrozumiał, przynajmniej bez obaw można by było jeździć na rowerze... a tak to co najwyżej kataru można dostać.

Wiecie jakie mam zdanie na temat afery sztosowej. Jeśli nie to zapraszam do ostatniego Brodacza Miesięcznego. Żeby pokazać Wam, czytelnikom, że da się uwarzyć super duper premium piwa bez spekulacji cenowych itp. postanowiłem spróbować paru innych, mniej aferotwórczych wyrobów.

Wiemy już, że leżakowana Lilith z browaru Golem rozwaliła system. Kolejnym piwem, które typowałem do podobnych doznań smakowych była kolaboracja Pinty z włoskim Amarcord. Dlaczego? Nie mam pojęcia w sumie. Ani to leżakowane nie jest, ani z jakimiś szczególnymi dodatkami... 


Co tu dużo mówić, wygląd opakowania to główny powód kupna jeżeli chodzi o moją skromną osobę. Ładna smukła butelka z długą szyjką i etykieta, która nie odrzuca. Trochę się panowie cofnęli w czasie nie podając pełnego składu i ekstraktu, ale tak pewnie oznaczają piwo we Włoszech. Co do samego trunku... jest ciemne, to na pewno. Dość łatwo jednak można wymusić rubinowe refleksy. Raczej klarowne. Piana bardzo apetyczna. Wysoka, delikatnie dziurawa i utrzymująca się przez większość picia. 


Aromat jest średnio intensywny, czasami nawet wydaje się być dość słaby... Trochę gorzkiej czekolady, ciemnych owoców (głównie śliwka i rodzynki), niedojrzałe orzechy włoskie i niestety zielone jabłko, które delikatnie, ale momentami też skutecznie psuje odbiór całości. Po ogrzaniu wychodzi też coś, czego się po żadnym kooperacyjnym porterze nie spodziewałem, mianowicie wzmocniony aldehyd octowy pod postacią farby emulsyjnej. Ogólnie... zawód niestety.

No dobra, ciałem człowieka ten porter na pewno nie powali, jest naprawdę lekko jak na ten styl. Na szczęście okazał się dość gładki w odczuciu i przyjemnie spływa po przełyku. Na początku miałem mały problem z wysyceniem, ale jakoś szybko się unormowało (jest na średnim do niskiego poziomie). Smakowo mamy głównie gorzkawy miks czekolady z kawą wspomagany przez fajnie dopełniającą paloność. Brzmi stoutowo? Owszem, na szczęście po dość stonowanej goryczce wchodzi finisz, który bardziej przypomina styl z etykiety. Nadal króluje paloność z gorzką czekoladą, ale przebijają się też ciemne owoce, głównie śliwka. Niestety piwo jest średnie i nie wyróżnia się praktycznie niczym. Czarny ryż nie wniósł nic do piwa. Po lekkim ogrzaniu zaczyna też zalegać nieprzyjemnie bardzo niedojrzałymi orzechami. Zdarzały mi się portery koncernowe, które były o wiele smaczniejsze i miały więcej do zaoferowania niż ten kooperacyjny "fermentowany i lagerowany w górach u wybrzeży  Adriatyku".

----------

Styl: Porter
Alk: 9% Obj.
Ekstrakt: b/d
IBU: b/d
Skład: słody jęczmienne, chmiel, czarny ryż, cukier trzcinowy, drożdże.
Do spożycia: 09.01.2019


Macie czasami coś takiego, że olewacie piwa craftowe stojące na półce w hipermarkecie zaraz obok żywieckich specjalności? Mi się to niestety zdarza, szczególnie w Tesco zaraz obok. Na pewno ma na to też wpływ fakt, że w owym hipermarkecie nie ma za dużego wyboru...

Miałem tak z Duklą, Faktorią i po części podstawowymi piwami z Pinty. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Może to ukryte gdzieś z tyłu głowy przekonanie, że te piwa są gorszej jakości, bo Illuminati hurr durr sprzedali się marketom itp. Durne myśli, o czym przekonamy się dzisiaj na przykładzie Chinatown z Faktorii. 


Faktoria postanowiła odświeżyć trochę swoje etykiety, efekt widzicie powyżej. O wiele lepiej to teraz wygląda. Wcześniej było trochę... chaotycznie. W dodatku użyli lepszego papieru i chyba etykieciarki. Piwo ma trochę przyciemniony złoty kolor i jest lekko zamglone. Piana wysoka, szybko się ulatnia, ale pozostawia po sobie taki "ukoronowany" kożuch. 


Ożeż ty, to piwo naprawdę zaskakująco pachnie. Jak przystało na APA mamy bardzo soczyste cytrusy: głównie pomarańcze, mandarynki grapefruit i trochę liczi. Niby standard, tyle, że dodatek w postaci cytryńca chińskiego wyciąga z tych owoców coś więcej. Nie wiem jak to opisać... całość ma dodatkowo taką ultra soczystą zieloną nutę... Taki rabarbar tylko bardziej słodki. Ma to w ogóle sens?

W smaku jest jeszcze bardziej zaskakująco. Owszem mamy typową dla tego stylu rześkość i sesyjność z idealnie dopasowanym, średnim wysyceniem, ale całość znowu pozytywnie zaburza ten cytryniec. Zacznijmy może jednak od początku. Każdy łyk przypomina wgryzanie się w soczysty miąższ miksu owocowego, żywcem skopiowanego z aromatu. Trochę psuje to delikatnie muląca karmelowa podbudowa, ale według mnie trzyma się to kupy... i stylu. W tle skrada się cytryniec, pod postacią niby to łodygi czy też trawy... no czegoś zielonego po prostu. Goryczka średnia, taka okej można rzec. Wydaje mi się, że ma lekkie żywiczne zacięcie. Na finiszu cytryniec przejmuje inicjatywę i ten cały "zielony posmak" zaczyna zwyczajnie królować nad resztą, wspomagany przez wcześniej wymienione cytrusy. W końcu skojarzyłem też, co mi on przypomina... zieloną herbatę z limonką. Z pozoru proste piwo, ale z zaskakującym elementem, który dodaje kompletnie nowe doznania smakowe do rozpowszechnionego już u nas stylu. Mała wpadka się jednak zdarzyła, przy drugiej butelce pojawiła się mokra szmata. Co prawda gdzieś w tle, ale zawsze.

----------

Styl: American Pale Ale
Alk: 6,2% Obj.
Ekstrakt: 12,5% Wag.
IBU: 35
Skład: słód (pilzneński, pszeniczny, pale ale, caraamber), płatki pszenne, chmiel (Chinook, Equinox, Mosaic), cytryniec chiński, drożdże US-05.
Do spożycia: 12.06.2017


Każdy browar dąży do tego, aby się stale rozrastać i doskonalić (no chyba, że mówimy o EDIm). Jedni budują własne placówki (jak np. Pinta, AleBrowar i Perun ostatnio), a inni, pozostając w sferze kontraktowca, dzielą produkcję na dwie istniejące już warzelnie. Kingpin właśnie tak postąpił.

To w Niechanowie panowie z Kingpina będą warzyć swoje nowe piwa, które mają trzymać się widełek danego stylu w mniejszym lub większym stopniu. Ich trunki "z dodatkami" pozostają w Zarzeczu. Żeby to jakoś pokazać postanowili stworzyć nową serie "Kingpin Stories", którą dla ułatwienia można porównać do alebrowarowego ortodoxa. 



Nowa seria piw wymaga nowych etykiet. Nie zobaczymy na nich mojej ulubionej świni a specyficzne grafiki Patryka Hardzieja. Przyznać muszę, że podoba mi się ta kreska i kolorystyka. Papier tylko jakiś do dupy, marszczy się i nie trzyma się zbytnio butelki. Kapsel firmowy, ładny mimo tekstu. Piwo ma kolor bardzo ciemnego brązu i jest delikatnie zmętnione. Piana rośnie wysoko, ale redukuje się szybko. Może to wina mrozu? A tak ładnie się zapowiadała mimo pojedynczych dziur tu i ówdzie.


Aromat jakiś szczególnie powalający nie jest. Ot mleczna czekolada i odrobina paloności. Ciekawe rzeczy zaczynają się jednak dziać po lekkim ogrzaniu piwa. Wychodzi taka specyficzna mleczność od laktozy. Zazwyczaj kojarzy mi się ona po prostu z mleczną czekoladą, ale tym razem wyraźnie czuć też samo "mleko". Coś jak zapach wydobywający się z garnka, w którym już za momencik ma wykipieć mleko. Szkoda, że całość nie jest intensywniejsza. 

Każdy, bez wyjątku zauważy już po pierwszym łyku, że Hello Stranger jest bardzo gładkie i łatwe w odbiorze. Dosłownie kremowe można rzec. Niskie wysycenie tylko to odczucie potęguje. Pierwsze zaskoczenie to palone ziarna kawy, które wydają się być podstawą wszystkiego. Moje klimaty muszę przyznać. Do tego mleczna czekolada, ale taka bardzo nieinwazyjna i zboża gdzieś z tyłu. Jakby się uprzeć to może i da się wyczuć bardzo delikatną słodycz karmelową. Goryczka zaznacza swoją obecność, ale jakoś tak bez przekonania. Narastająca paloność ją dosłownie pochłania z każdym łykiem. Finisz wytrawny, głównie palone ziarna z nutą zielonej kawy. Ciemna czekolada na drugim miejscu. Niestety średnio mi się podobają zalegające zbyt długo palone słody. Ogólnie piwo bardzo dobre, w moim guście nawet. Pewnie się będą ludziska czepiać, że mało jest mleka w tym mlecznym stoucie, że za bardzo palony, że im się kury nie niosą itp. Mi smakował, co mnie niezmiernie cieszy po ostatnim wybryku Kingpina

----------

Styl: Milk Stout
Alk: 5,4%
Ekstrakt: 15,0°
IBU: b/d
Skład: słód (pale ale, cafe light, special b, abbey, chocolat, black, pszeniczny jasny), palony jęczmień, chmiel (Amarillo, Fuggles, East Kent Goldings), laktoza, drożdże Safale US-05.
Do spożycia: 11.07.2017


Oho, stało się. Znowu doszliśmy do obślizgłej ściany, jaką jest ludzka chciwość pieczołowicie wypełniona cebulą i januszostwem. Ale przecież wszystko jest OK i cool, bo "hype is good". Nie, nie jest good i nie dajcie sobie tego wmówić. Tematów zebrało się w ostatnich dwóch miesiącach wiele, ale dobrze wiecie o który mi dokładnie chodzi.

Nawet nie wiecie jak mnie korci, aby napisać Wam co sądzę o tej całej #prunumgate... Niestety na moje zdanie będziecie musieli poczekać jeszcze parę dni. Dzisiaj wypijemy sobie piwo, które idealnie wpasowało się w tę całą chorą sytuację "hype is good". Oczywiście jak to bywa z takimi trunkami jest problem z jego dostępnością, ale za to cena nie odstrasza (czyt. nie jest sztucznie zawyżona przez Januszy). 

Wiecie co robi Lilith? Ona odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa. To jest piwo na skalę naszych możliwości. Wiecie, co browar Golem zrobił tym RISem? Otworzył oczy niedowiarkom. Patrzcie - mówią - to nasze, przez nas wykonane i bez spekulacji cenowych. Boże jaki stary zaczynam się czuć...


Limitowane piwo wymaga specjalnej etykiety. Zazwyczaj hejtuje przezroczyste wydruki, ale w tym przypadku pasuje ta technika jak ulał. Nawet po przelaniu piwa do szkła ciemny kolor bączka nie pozwala na zbytnie przenikanie światła (niszcząc w ten sposób efekt). Minimalizm też mi się bardzo podoba, według mnie całość prezentuje się lepiej niż w normalnej wersji. Samo piwo jest czarne, nieprzejrzyste. Piana to dla mnie pewnego rodzaju fenomen. Jeszcze tak ciemnej nie widziałem w życiu. Rośnie wysoka, drobnopęcherzykowa i ma średniej długości żywot. Podczas opadania bardzo ładnie zdobi ścianki szkła.


O matko bosko jak to pięknie i zadziwiająco pachnie. Nie ma powtórki z wersji podstawowej to po pierwsze. Po drugie intensywności wystarczy dla każdego, jakby to Oprah powiedziała... "You get an aroma, and You get an aroma! And...". Paloność została wyparta gdzieś na tyły przez czekoladę, w dodatku taką słodkawą bardziej. Praliny jak nic, z najwyższej półki. Nie zrozumcie mnie jednak źle, palone słody pozostają wyraźne i dzięki temu są idealnym tłem dla reszty. Do tego wanilia, taka dopełniająca i nienachalna. Orzechy też odgrywają znaczącą rolę i wpychają się w każdą lukę. Żeby tego było mało wystarczy całość lekko ogrzać aby wyczuć wiórki kokosowe i rodzynki. I jak to wszystko ze sobą gra, oesu.

Pierwszy łyk martwi mnie niezmiernie. Głównie dlatego, że uświadamiam sobie jak mało tego piwa mam... Jest tak gęste i... piankowe? Nie, inaczej. Puszyste? To już bardziej. W dodatku mocarne jak piorun, ciała mu nie brakuje to na pewno. Wysycenie niskie, takie jak powinno być. Tym razem to paloność zdaje się być głównym aktorem, ale reszta nie pozostaje zbytnio w tyle. Mamy gorzką czekoladę (mocne skojarzenia z Lindt 99%), kawę (z takim jakby lekko zbożowym zacięciem), orzechy, wanilia i dla równowagi ciemne owoce w postaci rodzynek i daktyli. Goryczka nie ustępuje reszcie i też dorzuca swoje trzy grosze. Jest wyraźna i ma lekko popiołowy profil. Finisz wytrawny z bardzo mocno zaznaczoną beczką. Znowu mamy miks gorzkiej czekolady z kawą, ale uwydatnia się też bardzo specyficzna bourbonowa nuta. Drewno, laska wanilii, kokos i delikatny w smaku, ale mocno rozgrzewający alkohol. Wszystko gra tak dobrze ze sobą, że aż po głowie zaczyna mi latać finałowa scena filmu Whiplash. Nie widzę też sensu leżakowania tego piwa. Już teraz jest wręcz idealne.

----------

Styl: Bourbon Barrel Aged Russian Imperial Stout
Alk: 10% Obj.
Ekstrakt: 24°
IBU: b/d 
Skład: słód (pilzneński, karmelowy 600, bursztynowy, czekoladowy 400), jęczmień palony, żyto palone, pszenica palona, chmiel (Polaris, Bramling Cross, Merkur), drożdże US-05.
Do spożycia: 01.2019


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com