Z racji tego, że browar Birbant obchodził ostatnio swoje drugie urodziny (ah, jak ten czas leci) postanowiłem jakoś to uczcić w swoim zaciszu domowym. Traf chciał, że od jakiegoś czasu zalega mi w piwnicy ich ciemna IPA, żytnia w dodatku. Szczerze nie mam zielonego pojęcia dlaczego wcześniej jej nie otworzyłem.
Przez długi czas zastanawiałem się, dlaczego styl tego piwa nie nazywa się Black Rye IPA. Gdy w końcu przezwyciężyłem swoją głupotę uświadomiłem sobie, że ma to ścisły związek z nazwą samego piwa... Oj głupiś Brodacz, głupiś.
Etykieta wykonana przez FLOW jak zwykle przyciąga oko. Może i nie jest tak wymyślna i śmieszkowa jak przy Saison Curry Wurst, ale i tak daje radę. Jest po prostu bardzo ładna i daje nadzieję, że piwo będzie tak samo szalone jak doktorek z obrazka. W dodatku jest to chyba pierwsza butelka w tym roku, która nie ma bąbli pod papierem. Samo piwo wygląda na klarowne i ma ciemnobrązowy kolor. Widać to szczególnie dobrze w hamburgowym "cycku" na spodzie. Lekko beżowa piana urosła na wysokość dwóch palców, ale nie była jakoś szczególnie zbita i szybko opadła. Pozostawiła po sobie za to całkiem ładny lacing na szkle.
Podobno mocno chmielone piwa tracą znacznie na aromacie z czasem. Dr IPA stał trochę w mojej piwnicy, ale zapaszki wydobywające się ze szkła prawie rozwaliły mi nos. Dziwne, ale pozytywne zaskoczenie. Na przedzie kroczy Citra ze swoimi specyficznymi tropikami, liczi i mango. Do tego iglaki, trochę żywicy i na samym końcu delikatny słonecznik. Całość mocna, wyrazista i utrzymująca się praktycznie do całkowitego opróżnienia szkła. Piękna sprawa.
Smakowo też nie zawodzi. Już po pierwszym łyku człowiek dostaje po gębie (w kolejności intensywności): miksem gorzkiej czekolady z kawą, mocarną żywicą, dopełniającym, lekko prażonym słonecznikiem i oczywiście cytrusami, które jakoś magicznie wyewoluowały z tropików w aromacie. Goryczka też się pojawia, jest wyraźna i stanowcza, ale nie powiedziałbym, że ma te 120 IBU. Profil ma łodygowy z lekkim zacięciem żywicznym. Finisz podoba mi się jednak najbardziej. Czyste połączenie wyraźnej żywicy i prażonego słonecznika, które delikatnie zalega. Piwo wydaje się być pełne, ale też cholernie pijalne zarazem. Na pewno jest gładkie i oleiste, żyto bardzo dobrze zadziałało w tym przypadku. Średnie wysycenie dobrane w punkt, pasuje idealnie. Dr IPA to najlepszy przykład na to, że polscy rzemieślnicy w końcu zrozumieli, że dominujące, nowofalowe chmiele w piwie to nie wszystko. Birbant kolejny raz w formie, oby już nigdy nie przytrafiły im się wpadki jak na przykład przy pierwszej warce 10 Hops. Wszystkiego najlepszego chłopaki!
----------
Styl: Dark Rye IPA
Alk: 6,5% Obj.
Ekstrakt: 15,5°
IBU: 120
Skład: słód (pale ale, monachijski, żytni, czekoladowy, karmelowy), chmiel (Mosaic, Cascade, Citra), drożdże US-05.
Do spożycia: 03.06.2016
Wpadł mi ostatnio do głowy pomysł połączenia dwóch pasji: alkoholizmu z grami komputerowymi. W końcu lubię grać, robię to praktycznie codziennie zamiast oglądać bzdurne seriale w TV. Opisałem już Wam kiedyś swoje zdanie na temat tej rozrywki w poście Będę grał w grę. Łączenie alkoholizmu z różnymi rzeczami dobrze mi wychodzi co widać po wyświetleniach cyklu Pijany Rowerzysta, dlaczego więc nie spróbować czegoś nowego?
Ostatnie dwa miesiące to istny wysyp porterów bałtyckich. Nie żebym marudził, tak powinno być. Problem miałem tylko z jedną rzeczą, mianowicie wiele browarów postanowiło uwarzyć ten piwowarski skarb narodowy w tandemie ze śliwką (w jakiejkolwiek formie). Rozumiem, że jest to idealne połączenie, ale trochę zróżnicowania też by się przydało.
Podobnie musieli myśleć w browarze Kingpin bo nie dość, że uwarzyli angielskiego portera (czyli lżejszego pod każdym względem) to jeszcze dorzucili do niego orzechy, wbrew obowiązującym teraz trendom. Lubię orzechy, są jedną z tych rzeczy do których nie znam umiaru niestety. Można się przyczepić, że tak słaby porter nie nadaję się na zimowe wieczory, ale... zobaczmy.
Tym razem kingpinowa świnia przybrała kolor brązu i założyła afro. Do tego ciemne okulary i szeroki kołnierzyk, klimaty Starskiego i Hutcha normalnie. Jak zwykle pierwsza piwowarska świnia Polski podoba mi się bardzo i nawet mój wewnętrzny rasista siedzi cicho. Kapsel firmowy, prosty i schludny. Piwo w szkle jest czarne, nie ma prześwitów i wydawało się być dość klarowne. Jasnobeżowa piana ładnie urosła, ale już na samym początku było widać sporej wielkości bąble. Opadła szybko na mrozie pozostawiając jednak jakąś tam koronkę na szkle.
Intensywnością w aromacie nasz czarny koleżka nie grzeszy niestety. Szkoda bo jest co wąchać. Czekolada, bliższa tej gorzkiej niżeli mlecznej. Do tego trochę przypieczonej skórki od chleba i wręcz zajebisty zapaszek orzechów laskowych. Za mało jest orzechowych, ciemnych piw na naszym craftowym rynku. Jakoś prawie wszyscy poszli w ciemne owoce w tym sezonie...
Pamiętając, że jest to porter angielski nastawiłem się na średnio sycący trunek. Już po pierwszym łyku byłem mocno zdziwiony bo piwo okazało się być dość gęste jak na te parametry, może to zasługa słodu żytniego. Niskie wysycenie pomaga się wbić w tą oleistą czerń i spokojnie się nią nacieszyć aczkolwiek trzeba przyhamować bo jak się szybko okazało, piwo jest cholernie pijalne. Pierwsze skrzypce grają palone nuty. Delikatnie gorzkawa czekolada, lekki biszkopt i oczywiście orzechy. Nie ma problemu z intensywnością, wszystko jest wyraźne i w punkt. Do tego niska, krótka, ale wyraźna goryczka o lekko ziemistym profilu. Finisz wprowadza kontrolowane spustoszenie i okazuje się być idealnym zakończeniem każdego łyku. Czekoladę zastępuje kawa, dość mocna i pozostająca na języku przez jakiś czas. Do tego mamy taką lekką kwaskowatość na samym końcu, zapewne od żyta. Co tu dużo pisać, Diggler jest bardzo dobrym słodowym porterem angielskim z orzechowym profilem, do którego nie wtrącają się niepotrzebnie chmielowe akcenty. Piłbym litrami, w końcu to moje klimaty.
----------
Styl: Hazelnut Porter / Brown Porter
Alk: 5,1% Obj.
Ekstrakt: 13,1°
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienny: pale ale, special b, Biscuit, czekoladowy, barwiący; żytni), chmiel (Admiral, Columbus, East Kent Goldings, Citra), orzechy laskowe, drożdże S-04.
Do spożycia: 02.07.2016
Ej zostaw to piwo!
|
Ostatnimi czasy mało sypiam. Chodzę regularne spać, ale krzątają mi się po głowie różne myśli nad którymi trzeba się dobrze zastanowić przed snem. Jedni w takich przypadkach prowadzą wewnętrzne monologi na temat globalnego ocieplenia a ja... jak to prawdziwy alkoholik rozmyślam co takiego mogło się stać z browarem Kormoran. Panowie tak jakby... przysnęli ostatnio.
Ich najlepsza seria "Podróże Kormorana" ledwo co ciągnie a i ma całkiem poważne wpadki jakościowe. Browarze z Olsztyna... nie idź tą drogą! Dlaczego taki wstęp? Ano dlatego, że moim skromnym zdaniem to właśnie Jan Olbracht skorzystał najbardziej na drzemce Kormorana. Nowe etykiety zwiastujące poprawione receptury, seria piw "Piotrek z Bagien" i konkurs Kuźnia Piwowarów. Wszystko wyegzekwowane poprawnie i z sukcesem. Dzisiaj sprawdzimy sobie czy ich dobra passa dalej się utrzymuje na przykładzie ostatniej nowości, belgijskiego Tripla.
Piotrkowa etykieta była przeze mnie opisywana już nie raz. Jak zawsze różni się ona tylko kolorem. Chciałem jednak poruszyć kwestię, która mnie dręczy od jakiegoś czasu. Ostatnio prawie, że każda etykieta wydaje się być przyklejona na odwal. Tej zimy zdarzyło się to już paru browarom i niestety Jan Olbracht nie jest wyjątkiem. Za mała ilość kleju lub popsuta maszyneria i mamy pełno bąbli pod papierem. Jako zbieracz butelkowy jestem zażenowany tą sytuacją. Piwo wygląda po części ładnie. Ma ciemnozłoty kolor, lekko zamglony. Niestety piana tylko przez chwilę była kremowa i wysoka. Bardzo szybko zaczęła pękać i pozostał po niej wyłącznie marny kożuch.
Nasz Piotruś pachnie całkiem przyzwoicie. Jest w 2/3 przyprawowy i w 1/3 orzeźwiająco cytrusowy. Mamy tu wszystko od imbiru i pieprzu (jakiś goździk też się znajdzie) po delikatne, ale wyraźne zacięcie chmielowe w postaci cytrusów i żywicy. Najwyraźniej to Simcoe przebił się najbardziej. Mam też niebywałe skojarzenia z końską derką i stajnią przy okazji letnich upałów. Co do samego aframonu wydaje mi się, że podbił on po prostu moje odczucia innych przypraw (tylko nie swoje własne).
Po pierwszym łyku zacząłem się dziwić jak dziecko, które przyłapało rodziców w sypialni. Po takim woltażu spodziewałem się ciężkiego przyprawowego uderzenia, ale go nie dostałem. Początek okazał się być lekko słodki, tak w granicach przyjemności. Owa słodycz zostaje praktycznie przez cały czas, ale dochodzą do niej różnorakie smakowite elementy. Zacznijmy od przypraw, które owszem są dość mocne, ale starają się nie wgnieść pijącego zbytnio w podłogę. Jest korzennie, imbirowo, goździkowo i po części pieprznie. Do tego bardzo przyjemna, trafiająca idealnie w punkt goryczka o jakimś takim zielonkawym zacięciu. Można rzec, że podchodzi pod ziołową. Finisz mógłby być wyraźniejszy za to. Przyjemny, goździkowo-cytrynowy posmak jest za słaby aby się nim w pełni nacieszyć. Co jest jednak najbardziej zaskakujące w tym piwie to to, że przez prawie cały czas na końcu języka pojawia się właśnie takie lekkie skubanie cytryny. Zadziwiające. Piotrkowy Tripel jest sycący, nie ma co do tego wątpliwości. Niskie wysycenie tylko potęguje to uczucie, ale o dziwo pije się go bez zahamowań. Może to zasługa płatków ryżowych? Wpasowuje się on idealnie w powolne, wieczorne sączenie w te zimowe dni a i bardzo dobrze ukryty alkohol ładnie rozgrzewa.
----------
Styl: Tripel
Alk: 8,5%Obj.
Ekstrakt: 18,5% Wag.
IBU: 30
Skład: słody (jęczmienny - pilzneński, pale ale, carapils), płatki owsiane, płatki ryżowe, chmiel (Iunga, Calypso, Simcoe), aframon madagaskarski, drożdże FM 21.
Do spożycia: 11.06.2016
Zapiszcie sobie nowe, jakże ważne święto w swoich kalendarzach. Obok Dnia Stoutu czy też IPA Day pojawiło nam się jeszcze Święto Porteru Bałtyckiego. Styl nazywany przez wielu piwowarskim skarbem Polski nie był według mnie traktowany z należytym szacunkiem... do teraz. Jakoś tak u nas w kraju jest, że kochamy przyjmować tradycje zza wielkiej wody (IPA Day), ale zapominamy o własnych skarbach.
Polska jest potęgą jeżeli chodzi o portery bałtyckie. Aż dziw, że nikt wcześniej nie pomyślał o takiej inicjatywie. Takie samo zdanie miał prawdopodobnie Mason czyli Marcin Chmielarz, pomysłodawca nowo powstałego święta. Wiele browarów uwarzyło swoje własne porterowe wynalazki, które miały premierę właśnie 16 stycznia tego roku. Jednym z nich był Imperium Prunum z browaru Kormoran, na którego cały czas poluję z resztą. Ja to święto postanowiłem ukoronować dość skromnie, od taki leżakowany porter z Żywca. Z tego co pamiętam akurat ta warka była bardzo smaczna na świeżo. Jak będzie teraz?
Etykieta stara, jeszcze sprzed czasów ujednolicenia produktów Grupy Żywiec. Te nowe nie są złe, ale jakoś bardziej podoba mi się właśnie ta. Złote zdobienia pasują jak ulał do medalu, który zwykł wygrywać przedstawiciel tego stylu pochodzący z naszego kraju. Jeżeli mnie pamięć nie myli żywiecki porter żadnego konkursu międzynarodowego nie wygrał jednak. Kapsel firmowy. Nie wiem czy to wina czcionki, ale wygląda dość staro. Piwo w szkle jest czarne, nieprzejrzyste. Bardzo ciężko jest wymusić rubinowe refleksy, klarowne. Beżowa piana nie chciała się zbytnio utworzyć. Bardzo szybko zaczęła pękać i po parunastu sekundach pozostała po niej wyłącznie obrączka.
Byliśmy wcześniej na burgerze w nowo otwartym przybytku, na który każdy szanujący się wegetarianin nawet nie spojrzy. Zacny był to kawał mięsa więc byłem przekonany, że już nic mi dzisiaj nie popsuje humoru. Zacząłem wątpić w swój optymizm już przy pierwszym niuchu. Śliwka, wiśnia w czekoladzie, odrobina paloności, ale przede wszystkim... rozpuszczalnik. Nie spodziewałem się tego po tak starym piwie i jestem na 99% pewny, że ta warka nie miała nut rozpuszczalnikowych gdy była świeża.
W smaku nie jest jakoś szczególnie lepiej. Pierwsze co daje się we znaki to brak ciała. Mówiąc wprost początek jest zwyczajnie wodnisty. Potem mamy trochę owoców (tutaj znowu góruje śliwka i może odrobina rodzynek), nieprzyjemny, gryzący alkohol (w mniejszym stężeniu niż w aromacie, ale dalej dominujący) i taką dziwna paloność bliską popiołowi. Goryczka wyraźna, niestety nie należy do tych przyjemnych. Skumplowała się niepotrzebnie z tym beznadziejnym alkoholem. Na finiszu coś się zaczęło dziać bo do głosu doszły nuty gorzkiej czekolady połączone z likierem wiśniowym. Czekolada zalegała nawet lekko co mi się osobiście bardzo spodobało. Nie licząc dziwnej wodnistości na początku piwo wydawało się być w miarę pełne z dobrze dobranym, niskim wysyceniem. Niestety całość jest chaotyczna, nieułożona i niepotrzebnie alkoholowa. Żeby to jeszcze były takie przyjemnie rozgrzewające procenty... Aż dziw, że świeżynka bardziej przypadła mi do gustu. Wychodzi na to, że nie ma co sobie głowy zawracać leżakowaniem żywieckiego porteru.
----------
Styl: Porter
Alk: 9,5% Obj.
Ekstrakt: 22% Blg
IBU: b/d
Skład: b/d
Do spożycia: 07.12.2014
Alk: 9,5% Obj.
Ekstrakt: 22% Blg
IBU: b/d
Skład: b/d
Do spożycia: 07.12.2014
Grudzień jest z reguły pozytywnym miesiącem. Okres świąt jakoś tak wpływa na ludzi, że nie chce im się po prostu tworzyć nowych afer czy też innych hejtów. Niestety tym razem tak nie było... zaczniemy jednak od pewnej wypowiedzi pewnego pana na początku stycznia. Za bardzo mnie ona wkurzyła żebym mógł ją zostawić tak o.
Jakoś nie bardzo mi się chciało dobierać do tego piwa. Jest zimno, ciemno, śnieg wszędzie no i wieje strasznie ostatnio. Kto o zdrowych zmysłach pije jasne, rzekomo orzeźwiające piwa teraz? Chyba tylko jacyś hopheadowi zapaleńcy. Coś mnie jednak tknęło przy okazji wczorajszego meczu naszych siatkarzy z Niemcami.
Nie dało się tego oglądać na trzeźwo. Kibicuje chłopakom z całego serca (jak zawsze), ale jak to Bartek zauważył, awans na Igrzyska w Rio to ich zasrany obowiązek (nawet biorąc pod uwagę zmienione reguły kwalifikacji). Znowu nie wyszło i teraz będziemy musieli się męczyć w Tokio a przecież mecz z Francuzami był do ugrania. Jako, że nie miałem akurat ochoty na ciężkie RiSy (nawet alkoholikom się to zdarza) a śnieg zaczął się powoli topić chwyciłem za piwo, które przez wielu jest ostatnio uważane za jedno z lepszych na lato... w zimie.
Nie dało się tego oglądać na trzeźwo. Kibicuje chłopakom z całego serca (jak zawsze), ale jak to Bartek zauważył, awans na Igrzyska w Rio to ich zasrany obowiązek (nawet biorąc pod uwagę zmienione reguły kwalifikacji). Znowu nie wyszło i teraz będziemy musieli się męczyć w Tokio a przecież mecz z Francuzami był do ugrania. Jako, że nie miałem akurat ochoty na ciężkie RiSy (nawet alkoholikom się to zdarza) a śnieg zaczął się powoli topić chwyciłem za piwo, które przez wielu jest ostatnio uważane za jedno z lepszych na lato... w zimie.
Wygląd etykiety skomentowałem przy okazji ich stoutu i moje zdanie o niej się nie zmieniło. Browar ma bardzo fajne logo (wilk czy tam inny husky) więc dlaczego nie uwydatnią go jakoś bardziej? Na przykład tak jak to robi browar Kingpin. Piwo za to wygląda wręcz zajebiście. Mieniące się, opalizujące złoto przypomina istny zachód słońca a bielutka piana rośnie wysoko. Może i szybko robi się dziurawa, ale za to pozostawia piękny i trwały lacing na szkle.
"Ojejciu jak to ładnie pachnie" powiedziałaby zapewne moja córka... gdybym miał takową (i gdybym dawał jej piwo do powąchania). Tropiki, tropiki i jeszcze raz... cytrusy (a to ci zaskoczenie). Jest słodko od tych pierwszych i orzeźwiająco od tych drugich. Na myśl przychodzą mi mango, brzoskwinka i trochę świeżej skórki pomarańczy. Do tego idealnie wpasowany zapaszek zbożowy z lekkim zacięciem chlebowym. Cholernie przyjemny aromat i co także ważne utrzymujący się.
Smak nie ustępuje zapachowi i też daje popalić. Podstawą jest pszenica, dość specyficznie gładka. Prawdopodobnie to jej prażona cześć wraz z płatkami jęczmiennymi daje taki efekt. Oprócz tego, przez dosłownie chwilę, da się wyczuć słodkawe tropiki. Odnoszę jednak wrażenie, że pojawiły się tylko po to aby mogły je zastąpić już nie tak słodkie cytrusy, i to ze zdwojoną siłą. Znowu mamy skórkę pomarańczy, trochę cytryny i grapefruita. Goryczka szybka, powiedzmy, że tych wyższych lotów i w dodatku niezalegająca. Profil ma cytrusowo-żywiczny dzięki czemu bardzo dobrze komponuje się z resztą. Finisz bardzo specyficzny, coś pokroju żywicznego chleba z cytrusowym posmakiem. Ciężko będzie to sobie wyobrazić dlatego trzeba po prostu tego piwa spróbować. Jest orzeźwiające i cholernie pijalne jak na te parametry. Z początku myślałem, że zbyt niskie jak na ten styl (średnie) wysycenie będzie problemem, ale jednak nie. Trzeba przyznać, że oba piwa (wliczając hopkinsowy stout) składają się na bardzo udany debiut tego nowego kontraktowca, oby tak dalej.
----------
Styl: Wheat AIPA
Alk: 6,4%
Ekstrakt: 15,5% BLG
IBU: 65
Skład: słód (pale ale, pszeniczny, karmelowy pszeniczny), płatki jęczmienne, pszenica prażona, chmiel (mosaic, citra, columbus, simcoe), drożdże US-05.
Do spożycia: 18.03.2016
Czy to możliwe? Czyżby na blogu pojawiło się nowe piwo z browaru Ursa Maior? A może to tylko złośliwy żart noworoczny? Oj nie, Ursa powraca. Najwyraźniej przeszedł im foch na praktycznie każdą hurtownie w kraju. W sumie to już nawet nie pamiętam o co dokładnie poszło, ale jeżeli mnie pamięć nie myli ktoś się na kogoś zwyczajnie obraził i ursowe piwa znikły z pubów i sklepów. Do teraz.
No Guru nie jest zwykłym RiSem bo (podobno) ma belgijskie korzenie. W świetle ostatniej afery związanej z tak zwanymi "słabymi Rosjanami" ten wydaje się wpisywać w ramówki stylu. Tylko w sumie... przecie to jest jakaś przyprawowa wariacja piwowara więc nie ma co go wpychać w tabelki. Polecam Wam przeczytać opis piwa na stronie browaru (link macie na dole). Komuś chyba jednak foch tak do końca nie przeszedł.
Jednym z powodów przez który brakowało mi Ursy są ich etykiety. W dzisiejszych czasach rzadko widuje się kredowy papier na butelkach. Do tego wyśmienita jakość wydruku i bardzo ładne grafiki powodowały, że piwo z Bieszczad wyróżniało się na półkach. Muszę jednak przyznać, że akurat ta etykieta podoba mi się najmniej ze wszystkich. Jest jakaś taka bez wyrazu i sensu. Piwo w szkle zachowuje się z początku bardzo dobrze. Brązowa (kawowa wręcz) piana rośnie aż miło popatrzeć. Wydawała się być zbita dlatego zdziwiłem się mocno gdy zaczęła opadać z tempem Veyrona. Kolor trunku czarny z bardzo wymuszonymi rubinowymi refleksami przy "cycku" Hamburga. Lekko mętne (odstało swoje w piwnicy).
Gdy pytałem się Was na facebooku o sens leżakowania tego piwa prawie każdy polecił mi je zamknąć na jakiś czas w piwnicy. Tęsknota wygrała jednak i teraz tego żałuję. Już w aromacie czuć, że No Guru przydałby się odpoczynek. Owszem jest trochę czekolady, ciemnych owoców (najwięcej śliwek) i dosłownie odrobina przypraw, ale całość zakrywa młody, udający likier alkohol. Nie jest to jeszcze rozpuszczalnik, ale dużo mu nie brakuje. Jak na złość dochodzi jeszcze dawno przeze mnie nie wąchany diacetyl (masełko).
Smak już do końca taki nie jest. Już przy pierwszym łyku daje o sobie znać szeroko pojęta moc, nie tyle co alkoholowa a bardziej owocowa. Śliwki, rodzynki i o dziwo wiśnie przychodzą mi na myśl. Zaraz po nich alkohol, znowu bardzo chaotyczny, nieułożony i psujący całą koncepcję (a wydawała się to być słuszna koncepcja). Likier czy koniak to to nie jest. Paloność też się pojawia, ale jakaś taka schowana. Niby robi za tło, ale według mnie powinna grać w pierwszym rzędzie, w końcu to ma być stout do cholery. Goryczka (może i przyprawowa) wydaje się być na miejscu, ale ciężko jest ją wyczuć bo ciągle wtrąca się ten alkohol. Finisz ratuje trochę sytuację bo pałeczkę przejmują... delikatnie opalone ziarna kawy! W dodatku wspomagane ciemnymi owocami. Nawet procenty schowały się gdzieś za nimi. Ciągle nurtuje mnie jednak jedno pytanie: gdzie w tym całym zamieszaniu jest Belgia? Ta garstka przypraw w aromacie jakoś mnie nie usatysfakcjonowała. Ciało wydaje się być w porządku, jest w co "wgryźć zęby" a i wysycenie jest dość niskie. Problem w tym, że to piwo definitywnie potrzebuje czasu. Nie pijcie go teraz, niech moja ofiara nie pójdzie na marne. Dajcie mu tak z 6 miesięcy... a może i nawet rok.
----------
Styl: Belgian Imperial Stout
Alk: 9,0% Obj.
Ekstrakt: 22% wag.
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienny, pszeniczny), chmiel, drożdże.
Do spożycia: 29.02.2016
Taka ładna zima BYŁA. |
Wiecie po czym poznać tego lepszego, hipsterskiego (czy tam jak kto woli bogatszego) alkoholika? Po tym, że wyjeżdżając na parę dni do znajomych pociągiem zabiera ze sobą butelkę piwa zamiast bardziej potrzebnych rzeczy jak na przykład... ręcznik. Wiedziałem, że na przedmieściach Wrocławia będzie problem z craftem zaraz po zabawie sylwestrowej dlatego wziąłem ze sobą coś z własnych zbiorów.
HopKins to nowy browar kontraktowy warzący w browarze Kościerzyna. Jeden z członków browaru Brodacz postanowił sam spróbować szczęścia w naszym światku piwnym, który ostatnio zaczyna coraz to mocniej buzować i kipieć. Mowa tu o Marcinie, dzielny człowiek trzeba mu przyznać. Wysłał mi on bowiem swoje dwa nowe piwa do oceny. Sprawdźmy więc, jak mu wyszło.
Etykieta średnio mi się podoba. Ładny papier, wydruk też wysokiej jakości. Niestety sam szablon wydaje mi się trochę taki jakiś... nijaki. Poszczególne piwa różnią się kolorem tła, ale nic się na samej etykiecie nie wyróżnia zbytnio. Propsy za dużą ilość informacji. Piwo za to prezentuję się całkiem zacnie. Jest czarne, nieprzejrzyste i tylko trochę zmętnione. Beżowa i wysoka z początku piana szybko zaczęła pękać i się redukować. Pozostawiła za sobą bardzo ładną koronkę na szkle i dość sporawy kożuch. Taki artystyczny nieład, który może się podobać.
Aromat zaskoczył mnie trochę. Po pierwsze jest bardzo intensywny, z łatwością go wyczuwam przy zakatarzonym/skacowanym nosie. Po drugie nie spodziewałem się, że płatki czereśni i gruszy trzymane w whisky tak mocno wpłyną na tego stouta. Podstawą są jęczmień prażony i słód czekoladowy dające lekko palony i czekoladowy aromat. Do tego czereśnie w delikatnej alkoholowej otoczce i nuty wanilii. Skojarzenia z drewnem też jakieś są, jak przy barrel aged. Bardzo ciekawe, ale momentami wydaję się być jednak trochę za bardzo stonowane.
W smaku jest jeszcze bardziej ugrzecznione. Co prawda konsystencja jest mega przyjemna, wręcz aksamitna (a i wysycenie niskie, bardzo pasujące), ale spodziewałem się mocniejszego uderzenia na samym początku. Dostałem za to majaczące palono-czekoladowe nuty, które na szczęście dość szybko przybierają na sile, i to znacznie. Może i za bardzo schłodzone było na początku? Najbardziej zyskuje prażony jęczmień. Do tego cały czas gdzieś z tyłu czai się czereśnia (gruszki nie wyczuwam). Jeżeli dobrze kojarzę chodzi o płatki z drzew tych owoców więc dominująca czereśnia nie powinna dziwić. W dodatku samo drewno nie wprowadza cierpkości czy kwaskowatości, która zapewne by się pojawiła przy użyciu owoców. Bardzo delikatna wanilia też się znajdzie. Goryczka średnia, ale stanowcza i wyraźna. Według mnie brytyjskie chmiele zrobiły swoje. Finisz wydaje mi się trochę pustawy, prażony jęczmień i nic więcej. Alkohol za to bardzo dobrze ukryty. Podsumowując mamy małą powtórkę ze stouta od browaru Amber. Piwowar miał dobry pomysł, bo kompozycja smaków i aromatów wydaje się grać idealnie ze sobą, ale piwo zostało uwarzone "na bezpiecznie" że się tak wyrażę. Tak, żeby nie zrazić zbytnio normalnych piwoszy. Mimo to, warte spróbowania i co najważniejsze udane piwo premierowe nowego kontraktowca.
----------
Styl: Whisked Cherry & Pear Foreign Extra Stout
Alk: 7,2%
Ekstrakt: 17 BLG
IBU: 40
Skład: słód (pale ale, monachijski, pszeniczny, czekoladowy jasny, caraspecjal), płatki jęczmienne, jęczmień prażony, chmiel (challenger, EKG), płatki czereśni i gruszy, drożdże S-04.
Do spożycia: 18.03.2016
Byłem ostatnio we Wrocławiu przy okazji corocznego upijania się, potocznie zwanego Sylwestrem. Miałem wielkie plany związane z paroma multitapami wrocławskimi (i nie tylko), ale niestety, jak to bywa w życiu, zwyczajnie nie wyszło. Przez lenistwo niektórych ludzi liczba miejsc, które odwiedziliśmy okazała się być mało zadowalająca... tylko dwa przybytki z lanym piwem? Serio?