Śledź mnie na:

Napisałem wczoraj krótkiego posta na fejsie o dość zabawnej sytuacji, ale stwierdziłem dzisiaj, że trzeba to też umieścić na blogu. Dla potomności. Dodatkowo zaczniemy tak cykl szortów, którymi będę krótko opisywał różne tematy. Coś na styl Brodacza Miesięcznego, który umarł śmiercią naturalną. 

No więc, o co chodzi? Ano o to, że ktoś definitywnie pomylił epoki i stworzył piękny dokument pod nazwą "Kodeks Dobrego Piwa". Całość możecie sobie przeczytać pod tym linkiem, są to aż dwie strony A4. Sam dokument nie jest jakoś szczególnie zatrważający. "Pozwolili" w nim np. na wymrażanie i po części na warzenie kontraktowe.


Śmiech na sali wywołał za to post browaru Witnica, który widzicie powyżej. Ów browar neguje w nim warzenie kontraktowe i po części swoje własne wymysły (czyli Lubuskie Jasne pod wieloma innymi nazwami jak np. Pils Świebodziński, który nie ma nic wspólnego z moim rodzinnym miastem). No i piękna wzmianka o stabilnej jakości... ŻADEN browar w Polsce, kontraktowy, regionalny czy też koncernowy nie jest w stanie tego wymogu spełnić. A już na pewno nie Witnica. No chyba, że chodzi o stałą, ale też beznadziejną jakość pod postacią warzyw i masła w piwie.

Po części tego nie rozumiem. Wychodzi na to, że sam kodeks ma jeszcze ukryte gwiazdki schowane gdzieś w kodzie dokumentu PDF. Polecam też przeczytać co na ten temat myśli Kuba, o tutaj. Dziwię się Kormoranowi, że należy do tak "zacnego" grona... O dziwo nie ma też w nim grupy BRJ.

Spotkałem się ostatnio z bardzo ciekawą opinią. Otóż jeszcze parę lat temu craft wyśmiewał wszelakie radlery i dolewanie soku do eurolagerów. Wracamy do roku 2017 i co ? Półki sklepowe pełne mango wheatów, owocowych saisonów i innych milkshakeów. Nie żeby mi to przeszkadzało, lubię takie eksperymenty. Szczególnie gdy piwo nie gubi się w tym całym owocowym szaleństwie.

Na lato jak znalazł, chociaż osobiście wolę gose albo grodzisza. Problem jednak w tym, że często takie piwa owocowe są robione na odwal. Dodatki zamiast orzeźwiać zamulają cały trunek, a nie o to spragnionemu człowiekowi chodzi w upalny dzień. Zobaczymy jak będzie tym razem, chociaż przyznam się szczerze, że darzę Piwojada dużym zaufaniem.


Przezroczysta etykieta done right. Już pomijam fakt, że jest to istny koszmar każdego fotografa. Wciąż jednak czekam na kapsle firmowe z sylwetką zwierzaka. Piwo ma ciemny pomarańczowy kolor przechodzący w czerwień, zapewne od truskawki. Mętne, i to bardzo. Piana niska, szybko się ulatnia łapczywie chwytając się ścianek.


Aromat zaskoczył mnie dość mocno. Owszem, było czuć truskawki, ale w jakiejś takiej dziwnej formie... tak jakby jogurtu owocowego. Do tego przyprawy, głównie czarny pieprz i niestety klej do tapet. Tyle dobrze, że nie dominuje on nad resztą i tylko czasami przeszkadza, wywołując mały grymas niechęci na twarzy.

W smaku czuć, że to saison z grubszym ciałkiem. Każdy łyk wydaje się być delikatnie zapychający, ale też gładki w odczuciu. Wysycenie średnie, wydaje się pasować do całości. Już na początku zdaje sobie człowiek sprawę, że ma do czynienia z dość mocno przyprawowym trunkiem. Pieprz pierwszy atakuje, a zaraz po nim owoce. Tutaj niestety truskawka nie pojawia się w ogóle. Zamiast niej mamy miks lekko sfermentowanej już pomarańczy, gruszki i... banana. Na serio, skojarzenia z koźlakiem pszenicznym są silne w tym momencie. Goryczka praktycznie zerowa, zastępuje ją lekka cierpkość i świeżo szpachlowane ściany w nowym mieszkaniu zakupionym za 30-letnie raty. Finisz mocno cierpki, momentami do granic wytrzymałości. Pieprzowo-owocowy z przewagą cytryny, a bardziej jej skórki. Jeżeli mam być szczery to całość wydaje się być trochę niedorobiona. Lubię chłopaków z Piwojada, ale tutaj wyraźnie brakuje skrupulatności za którą ich cenię. Już nawet nie będę wspominał o truskawce, którą jakby nie patrzeć wyraźny saison przykrył kompletnie.

----------

Styl: Strawberry Saison
Alk: 7,1% Obj.
Ekstrakt: 14°
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienne, pszeniczny), chmiel, drożdże, truskawki.
Do spożycia: 14.02.2018


Dużo się ostatnio mówi o jakości. I nie, nie mam na myśli poprawy debaty na Wiejskiej, bo ta nigdy nie nastąpi. Rozchodzi się o jakość naszego ukochanego produktu spożywczego jakim jest piwo. Codziennie czytam w internetach proroctwa rychłego upadku znanych i lubianych browarów. Pinta, AleBrowar, Artezan... wymieniać można bez końca.

Problem jest zawsze ten sam: "Atak Chmielu to nie to co kiedyś, widać masówka im zaszkodziła". Oczywiście w większości przypadków mamy do czynienia ze zwykłym "przecraftowaniem" organizmu. Zapewne dane piwo smakuje tak samo, ale najzwyczajniej w świecie na rynku pojawiło się parę lepszych w tym stylu, a i nasze kubki smakowe się wyrobiły. Nie możemy jednak bagatelizować sprawy. Nie raz natknąłem się na definitywnie spieprzonego klasyka. W moim osobistym rankingu takich wpadek dominuje niestety Pinta, ale Kingpin też się parę razy tam znalazł.



Etykieta z serii Kingpin Stories wygląda wręcz wyśmienicie. Kreska jaką sama grafika została narysowana cholernie przypadła mi do gustu. Pewnie jakoś ten styl się nazywa, ale o to byście musieli zapytać Kacpra. Kapselek firmowy browaru kooperacyjnego, według mnie brzydki jak noc. Francuzi mają dziwny gust muszę przyznać. Piwo prezentuje się za to bardzo ładnie. Złoty kolor, średnio, ale też równo zmętnione. Piana wysoka na dwa palce szybko się redukuje i po trzech minutach nic po niej nie pozostaje.


No no, to się dopiero nazywa "wybuchający aromat". Moglibyście mieć katar i sterczeć na molo w Sopocie, a i tak byście wyczuli co się w tym piwie święci. Jest soczyście, wyraźnie i trochę... drapieżnie. Na pierwszym planie rześki miks mango i cytryny. Nie wiem czemu, ale same owoce przypominają mi mocno sorbet z mango. Czuć też namiastkę kwaśności. Jest jednak jeszcze coś, co mogę opisać jedynie... świeżymi pomidorami/papryczkami (zapewne namiastka tabasco). I to nie w negatywnym znaczeniu.

Już po pierwszym łyku wiedziałem, że mała butelka to za mało jak na takie piwo. I nie chodzi o to, że jest ono jakieś "zwyczajne", oj nie. Po prostu jest tak sesyjne i orzeźwiające, że aż musiałem się powstrzymywać co chwilę, bo nie miałbym czego opisywać... Idealne ciało, wysokie nagazowanie i te smaczki... Zacznijmy od tego, że jest to najlepiej wkomponowane mango w piwie jakie dotychczas piłem. Nie jest mulące, a zwyczajnie w świecie owocowe i słodkie. Do tego wyraźna cytrusowość dodająca specyficznej kwaskowatości. W tym przypadku są to pomarańcze i limonki. Cały czas czuć też pikantność tabasco, które nabiera tempa na finiszu. To właśnie przy końcu zaczyna dominować i czasami pozwala się wybić jedynie delikatnej nutce mango. Goryczki żadnej, pikanteria ją zastępuje. Naprawdę pyszne piwo. Mam dość dużą tolerancję na wszelakie papryczki itp. ale i tak muszę przyznać, że pikantność w Mango Rising bardzo dobrze sobie radzi i nie daje o sobie zapomnieć. Nigdy się też nie spodziewałem, że tak dobrze zadziała z zazwyczaj mulącym mango. Jest jednak jeden problem, kwasku to tutaj jest tyle co kot napłakał niestety.

----------

Styl: Hoppy Sour Ale
Alk: 4,5%
Ekstrakt: 16,6%
IBU: b/d
Skład: słód, chmiel, mango, tabasco, drożdże.
Do spożycia: b/d


Ach tak, browar Bazyliszek. Hipsterstwo craftowe jeżeli chodzi o nasz kraj, głównie przez brak piwa w butelkach. Czasy się jednak zmieniają i bazyl też zaczął lać swoje trunki do szkła. Z własnego doświadczenia ciężko mi jest ich ocenić. Sam browar ma w świadku piwnym renomę podobną do Pracowni Piwa, a przynajmniej według moich spostrzeżeń.

Chodzi głównie o przyklejoną na stałe "etykietę zajebistości" i to, że nie można o nich nic złego powiedzieć. Pracownia podpadła mi już nie raz i nie rozumiem kompletnie tego całego kultu. Ciekawe jak będzie w tym przypadku. Na wstępną ocenę na pewno za dobrze nie wpływają Wasze komentarze, że z kija jest o wiele lepsze niż z butelki...


O etykietach Bazyliszka robi się głośno co jakiś czas. Pamiętam hejty przy Pancernej Brzozie czy też Córce Leśniczego. Dzisiejsza także doprowadzi niektórych do pęknięcia paru żyłek, szczególnie pewnego miłościwie nam panującego Pana na M. Mi osobiście najbardziej podobała się etykieta Kwacha. Piwo wygląda na złote, równo zmętnione. Wysycenie zdaje się być mocne, już dawno nie widziałem takiej ilości bąbli wędrujących w górę. Piana bielutka, wysoka, ale szybko redukująca się. Po chwili nic po niej nie zostało.


Oho, no to mamy problem. Aromat przypomina trochę te wszystkie teorie o zamachu i strzałach w drugiej minucie. Po prostu go nie ma, nie istnieje, chyba że ktoś go sobie wyobrazi w głowie. Raczej nie był to zamierzony efekt browaru... Autosugestia podpowiada mi lekki kefir, ale nie wierzę jej za cholerę.

W smaku jest już lepiej, ale mam dziwne odczucie, że to piwo jest za lekkie nawet jak na sour (a przynajmniej jak na takie parametry). Dodajmy do tego wysokie nagazowanie i momentami czułem się jakbym pił sprite'a. Uwielbiam rześkość, szczególnie w lesie, ale tutaj mamy bardziej do czynienia z typowym określeniem spod budki osiedlowej: "za mało piwa w piwie panie", czyli jednak lekka wodnistość. Na szczęście kwaśność się wyróżnia. Takie połączenie kefiru i agrestu, którego chyba jeszcze w tym stylu nie doświadczyłem. Do tego skórka cytryny gdzieś w tle. Całość wyraźniejsza przy finiszu, ale trochę też jednak jednowymiarowa. Nic się nie zmienia, nic nowego nas nie zaskakuje. Od początku do końca mamy te same odczucia smakowe. Po ogrzaniu wychodzi niestety nieprzyjemna kiszonka. Goryczki praktycznie żadnej, no ale wymagana to ona nie jest w tym stylu. Ogólnie do wypicia, ale tęsknić nie będę.

----------

Styl: Berliner Weisse / Warschauer Weisse
Alk: 4,6%
Ekstrakt: 10,4°
IBU: 12
Skład: słód (pilzneński, pszeniczny), płatki pszenne, chmiel (Citra, Tettnager), skórka cytryny, skórka pomarańczy, kolendra, drożdże WB-06, kultury bakterii mlekowych.
Do spożycia: coś pośrodku 2018 (według dziwnie naciętej etykiety).


Wiosna w pełni (bo latem nie można tego nazwać w 100%), a w kwestii pijackich wypadów rowerowych nic się nie zmieniło od... marca. Biorę się zatem w garść i pomóc ma mi w tym nowe postanowienie. Mianowicie ustawiłem sobie cel na Stravie: 100km na tydzień (minimum). Niby nie dużo, ale przy natłoku innych spraw ciężko jest go czasami osiągnąć.

Powracające piwo to najlepszy pretekst do odkopania starego wpisu zapomnianego gdzieś hen daleko w kopiach roboczych. Tak jest w tym przypadku. Z browaru Birbant ma niedługo wyjechać (albo i już wyjechała) kolejna warka Senseia. Piłem poprzednią, ale nie wiedzieć czemu nie wrzuciłem wpisu na bloga. Trzeba to zmienić.

Pozostaje oczywiście kwestia różnych warek, w końcu ta najnowsza może się diametralnie różnić od poprzedniej. Jestem jednak przekonany, że w tym przypadku nie będzie z tym problemu. Panowie z Birbanta trzymają poziom swoich piw w ryzach i rzadko kiedy miewają wpadki jakościowe.



Etykieta w stylu znanym i lubianym. Sylwetka samuraja i biało czerwone barwy pięknie prezentują się na szkle. Kapsel firmowy także, głównie dzięki zacnemu logo i braku jakichkolwiek napisów. Piwo ma kolor miedziany, jest klarowne i posiada całkiem wysoką pianę. Ta, zbita i gęsta, trzyma się dość długo zanim opadnie do sporawych rozmiarów kożucha. Koronka też się jakaś pojawia momentami.


Z początku aromat nie powalał. W zamkniętym pomieszczeniu człowiek mógł coś wyczuć, ale na dworze przy lekkim wietrze byłby już problem. Zapach żywicy i kwiatów dominuje, ale gdzieś w oddali da się też wyczuć delikatne cytrusy (w tym przypadku skórka od pomarańczy). Co najważniejsze nie ma zieleniny dlatego możemy z entuzjazmem przejść do konsumpcji. 

Ok, na starcie muszę zaznaczyć, że piwo jest nad wyraz lekkie jak na ten ekstrakt. Słodowość nadal dawała czadu, ale w żadnym wypadku nie można było mówić o jakimkolwiek zapchaniu. Pomaga w tym na pewno dość duże wysycenie. Jeżeli chodzi o sam smak to jesteśmy świadkami istnej wojny na polach pszenicy. Po jednej stronie swojska ziołowość, a po drugiej tropikalno-cytrusowe akcenty, które walczą ze sobą nieustannie. Te ostatnie przypominają miks grapefruita, skórki pomarańczy i liczi. To piwo nie jest gładkie, ułożone czy też spokojne. Ono przeżywa wewnętrzny konflikt, który o dziwo składa się w przyjemną całość. Goryczka silna, trochę zalegająca o profilu ziołowym. Finisz wchodzi w lekką wytrawność. Składa się głównie z cytrusów (a może bardziej samych skórek), pszenicy (i delikatnego kwasku od nich), kolendry i zroszonej trawy. Bardzo przyjemne, ale też agresywne piwo. 

----------

Styl: Sorachi White AIPA
Alk: 5,7%
Ekstrakt: 15,5%
IBU: 60
Skład: słód (pale ale, pszeniczny), chmiel (Tomahawk, Centennial, Sorachi Ace, Chinook), drożdże us-05.
Do spożycia: 28.12.2017


Zawsze uważałem, że każdemu browarowi należy dać drugą szansę. Tak wiem, że dla wielu zły koncernowy moloch jakim jest Żywiec nie powinien się nawet znaleźć na blogu craftowym, ale ludzie... piwo to piwo. Czasami człowiek musi się też odmóżdżyć trochę. 

Co prawda nie chcę mi się tracić czasu na koncernowe wynalazki, ale "ten typ z Piwolucji" wrzucił ostatnio na swój fanpage piękną degustacje nowego wypustu z Biedry i jakoś tak mnie wzięło... Ot łatwy do napisania post humorystyczny o tym jakie to piwo koncernowe jest beee i booo



Etykiety nie będę opisywał, bo w sumie nie ma czego. Ten sam wzór co przy wcześniejszych wypustach niby-cratowych. Oczywiście o pełnym składzie możecie zapomnieć. Kapsel firmowy, ale to byłby jawny żart gdyby tak wielkiego browaru nie było na niego stać. Samo piwo za to prezentuje się zadziwiająco ładnie. Żółte, przechodzące w blady pomarańcz i średnio zmętnione. Piana wysoka, ale też dziurawa jak ser szwajcarski. Pozostawia ładny kożuch i mocno czepia się szkła. 


Aromat jest... dziwny. Trochę słodkich tropików i bardzo, ale to bardzo delikatna cytrusowość. Nie ma niestety żadnej pszenicy czy nawet jej pochodnych. Zamiast tego mamy bardzo dziwne połączenie karmelu i chleba. Mało to jednak ważne, bo intensywnością całość nie grzeszy kompletnie.

W smaku wydaje się takie, jakie być powinno. Lekkie, z niezapychającym ciałkiem i dość wysokim nagazowaniem. Problem w tym, że pszenice to to przypomina może w 5%. Amerykańca już bardziej, mamy bowiem jakieś zalążki cytrusów (tutaj głównie cytryna) i tropików (te bardziej w autosugestii jednak). Oprócz tego chlebek, tym razem bez karmelu i prawie, że kompletny brak skojarzeń z pszenicą jako taką. Do tego goryczka w postaci zerowej i dziwacznie cierpki finisz. Mi osobiście kojarzy się z przeterminowaną cytryną. Taką, która już trochę leżała w typowej polskiej kuchni czekając na te ostatnie, zbawcze nawet, wyciśnięcie do herbaty. Meh ten finisz będzie za mną chodził cały dzień teraz... Podsumowując, nie jest aż tak tragicznie, że musiałbym to wylewać do zlewu. Jest najzwyczajniej w świecie nudno i po koncernowemu (czyli na odpierdol).

----------

Styl: American Wheat
Alk: 4,9%
Ekstrakt: 11,5%
IBU: 1,5/4
Skład: słód (pszeniczny, jęczmienny), chmiel.
Do spożycia: 14.12.2017


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com