Śledź mnie na:

Oj działo się trochę w tym miesiącu, zacznijmy może od rzeczy, która mnie chyba najbardziej wkur... no. Koniec jesieni to taki okres, gdzie dużo blogów zrzuca starą skórę jak jakiś gad i wyłania się w nowym lśniącym wdzianku. To samo miało się stać tutaj, niestety okazuje się, że nawet jak za coś zapłacisz możesz to dostać w postaci bajzlu. Zakupiłem ja sobie szablon premium, przekonały mnie zapewnienia o 100% edytowalności i "full premium support". Zrobiłem szybko test na kopii bloga i stwierdziłem, że wszystkie małe krzaki sam spokojnie poprawie z moją wiedzą nowicjusza jeżeli chodzi o HTML itd. Jeden wieczór i mogłem stwierdzić, że wygląda to wręcz zajebiście. Naiwny nie sprawdziłem jednak jednego, kumpel, który używa Firefoxa zwrócił mi uwagę, że blog jest kompletnie nieczytelny. Okazało się, że szablon premium działał poprawnie tylko na Chrome i Safari, pomijając Firefoxa i IE, na których mam większość czytelników. Takie rzeczy się sprawdza na samym początku pisania kodu... oczywiście support to kpina bo dopiero po tygodniu (jak napisałem autorowi, że płatność przez paypall można cofnąć) odpisał mi, że pracuje nad tym (czyt. nie naprawi tego i ma to w dupie). Majątku nie straciłem na tym ale w dzisiejszych czasach trzeba szanować każdą złotówkę, szczególnie, że miałbym za to drugiego Hades Gone Wild np. Uważajcie na takich cwaniaczków i zawsze żądajcie poprawek przed wyciągnięciem ciężko zarobionych złotówek z portfela.

Znacie moje zdanie co do picia pewnych stylów piwnych w poszczególnych porach roku. W skrócie, zima jest zbyt krótka żeby pić piwa, które nadają się głównie na lato. Wszelakie pszeniczniaki są tego najlepszym przykładem. Mi osobiście po prostu nie smakują gdy na dworze temperatura bliska lub poniżej zera, do takich warunków człowiek w swojej wspaniałości odkrył ciemne piwa. Co jednak mam zrobić, gdy dostaje klasykę gatunku za darmo od znajomego z pracy, który przywozi je skrzynkami?

Odpowiedź jest prosta, trzeba wywalić swoje uprzedzenia do kosza (albo przynajmniej na chwilę je schować) i odkapslować butelkę bo piwa pszeniczne nie lubią leżakować, oj nie. Dziwie się, że mój znajomy kupuje całe kraty podczas pobytu w Niemczech (gdzie z resztą często bywa). Trzeba naprawdę lubić ten typ piwa żeby pić go przez cały rok praktycznie.


Etykieta iście niemiecka, jest pan z wąsem, jest też stary budynek browaru. Czcionki toporne, wręcz twarde. Jest też swojego rodzaju korona, nie wiem czemu ale zawsze te elementy mi się kojarzyły z piwami naszych zachodnich sąsiadów. Piana oszukana, z początku wydaje się zbita, gęsta i wysoka, typowe pszeniczne znaczy się. Nic bardziej mylnego, bardzo szybko zaczyna się redukować do kożuszka. Kolorek jest jak najbardziej książkowy, ciemne złociszcze i w dodatku mętne jak cholera.


Pierwszy niuch i od razu rozczarowanie, spodziewałem się wybuchu fenoli i estrów a dostałem średnio intensywne zapaszki, czasami nawet wydawało mi się że jest dość słabo. Da się wyczuć banany, goździki i co jest poprawne dla tego stylu lekką gumę balonową. Jakby się porządnie sztachnąć to da się nawet wyczuć lekką cytrusowość. Problem jednak pozostaje, gdzie ta przytłaczająca intensywność? Coraz bardziej zastanawiam się czy nie wyjąć z piwnicy czegoś grubszego, np takiego odleżakowanego portera. Biorę jednak pierwszego łyka i dziwie się niezmiernie. Banan i goździk łyknęły ładnego steryda bo w ustach są przypakowane i intensywne jak niejeden kark po dniu bica. Gdzieś pod ścianą stoi też chudziutka guma balonowa, chyba nowicjusz w przybytku atlasów i hantli. Jest też trochę posmaku zbożowego, który bardzo fajnie zapełnia luki w smaku. Na finiszu lekka drożdżowość i cierpkość zarazem, delikatnie i przyjemnie szczypie w język. Nagazowanie wysokie ale dzięki temu piwo nie zapycha aż tak mocno jak na pszenice przystało. Ba, to piwo w ogóle nie jest ciężkie. Chmielu i goryczki praktycznie brak ale nie o to chodzi w hefe-weizenie. Całość wydaje się bardziej wytrawna niż słodka. Podsumowując klasyka trochę kuleje w aromacie, nie zmienia to jednak faktu, że chętnie bym po to piwo sięgnął w gorący letni dzień.


Bernard to chyba najbardziej rozpoznawalny browar czeski w Polsce. Osobiście wolę Krakonoša ale tego czasami trzeba szukać jak ze świecą. Bernardzika może człowiek kupić zazwyczaj w tescopodobnym przybytku a w moim mieście nawet w jednym z osiedlowych monopolowych. W sumie jak tak sobie teraz myślę to jeszcze rozpoznawalny jest Primátor… no i Svijany… no i Černá Hora… o Broumovie (czyli Opacie) nie wspomnę. Przy nich jednak też jest problem z dostępnością, przynajmniej w mniejszych miejscowościach.

We Wrocławiu możemy nawet zajść do restauracji firmowej Bernarda (zaraz przy ratuszu), gdzie leją piwo z beczki i gdzie można zjeść zajebistego burgera (aczkolwiek dość drogiego). W dodatku obsługa jest przemiła a i wystrój całkiem przyjemny co możecie zobaczyć we wpisie o lokalach wrocławskich przed WFDP. Uwielbiam ich ciemnego leżaka, jest po prostu idealny tak o na wieczór do kolacji, z beczki smakował jeszcze lepiej. Problem jednak jest jeden, browar bał się lub nie chciał po prostu wejść w trochę bardziej wymagające style piwne, do teraz.


Byłem mocno zdziwiony, gdy w świat poszła informacja o uwarzeniu Bohemian Ale (czyli takie belgian golden strong ale) przez Czechów. Z drugiej jednak strony, skoro Primator może uwarzyć IPA (które według wielu jest beznadziejne) to czemu Bernard nie może się trochę pobawić w craft? Efektem jest bączek, na którego etykiecie widnieje dumny napis "craft beer". Samo wykonanie niczym się nie wyróżnia, jest to standardowy szablon etykiet bernardowskich. Cieszy mnie jednak kapsel, w końcu będę miał coś z ich stajni na tablicy (zazwyczaj mają butelki z porcelanką). Od razu wyjaśnię też scenerię, testowałem akurat nową lampkę na rower (2400 lumenów) i jak widać dała radę nawet w ciemnościach. Samo piwo wygląda bardzo przyjemnie, lekko zamglone ciemne złoto, do bursztynu mu jeszcze trochę brakuję. Piana niska ale jakoś nieszczególnie się starałem żeby ją utworzyć. Jest za to zbita i równiutka z bardzo ładnym lacingiem.


Aromat intensywnością nie zachwyca i to już po wzięciu poprawki na szerokie szkło. Szkoda bo jest w czym wybierać, mamy trochę jabłka, gruszki i perfum połączonych z alkoholem. Nie ma się co bać, to nie jest "zapach" AXE, którego uwielbiają nadmiernie używać hejterzy mycia codziennego myśląc, że jeden psik pod zarośnięte pachy im wystarczy. Jest to po prostu przyjemny alkoholowy aromat o lekkim zabarwieniu delikatnych perfum kobiecych, jak najbardziej poprawny dla tego stylu. W smaku na szczęście bardziej wyraziste, jest owocowo i dość słodko. Znowu gruszki i to co najbardziej lubię w belgach czyli pieprz. Wszystko wsparte lekkim (i przyjemnym) alkoholem i dość wysoką goryczką, która w ogóle nie zalega. Bardzo fajnie wchodzi w harmonie z pieprzem i o dziwo tworzy delikatne (jak na belga) doznania smakowe. Nagazowanie dość wysokie ale w tym przypadku mi to nie przeszkadza. Finisz wytrawny, co dobrze kontrastuje ze słodkim początkiem. Nie zapycha, pije się szybko i przyjemnie. Średnio treściwe ale też na pewno nie wodniste. Wszystko fajnie ale da się wyczuć, że nie jest to taki 100% belg. W sumie można to uznać za jego wadę ale i zaletę. Mógłby być bardziej intensywny ale wydaje mi się, że browar chciał uwarzyć szeroko dostępnego belgian goldena, który nie odpychałby laików tylko wprowadzał ich w tajniki piwa z kraju brukselki i gofrów. Mi to odpowiada, idealne do bujania się w fotelu przy kominku.


Debilizmu na drodze jest pełno, to samo tyczy się ścieżek rowerowych i lasów. Od razu wyprowadzę Was z błędu, nikt mi nie wyskoczył na trasie ani mnie nie potrącił. To ja jestem debilem, który kiedyś wyląduje na wózku jak będzie dalej taki nieostrożny. Zacznijmy może jednak od czegoś milszego, zrobiło się cieplej i słońce wyszło na jeden dzień. Idealna pora na wyjazd, w słuchawkach dalej darcie mordy (trochę lżejsze niż ostatnio) np. takie Epic Rock.

Jak to się mówi w blogerskiej familii jeżeli chcesz mieć istny boom wyświetleń napisz coś o znanym piwie, najlepiej koncernowym i najlepiej zjedź je jak burą s… no. Humorystycznie, z jajem i masz post miesiąca. Przyznam się Wam, że jest to kuszące. Szczególnie gdy człowiek patrzy jak ludzie uwielbiają jechać (lub też czytać pojazd) po koncernach. Dotyczy to głównie tych, którzy uważają Namysłów za craft albo na siłę chcą wszystkim wmówić, że koncern to zło.

Też taki byłem, na szczęście dla mnie przez krótki czas. Teraz staram się szukać (nawet na siłę) pozytywów w każdym koncerniaku, niestety jest to… kłopotliwie. Piwa znanych browarów są robione zazwyczaj na jedno kopyto, w większości przypadków są to aromatyzowane eurolagery. Duże firmy wiedzą po prostu, że taki typowy Janusz bardzo szybko wychwyci nawet najmniejszą zmianę w smaku. Nie chcą go przestraszyć dlatego dają mu tylko namiastkę stylu uważanego za craftowy. Co innego typowi piwosze, którzy harnasiożubrowego Leszka nie uważają nawet za piwo. Wtedy wychodzi właśnie lament i pojazd, taka jest jednak kolej rzeczy. Osobiście było mi trudno przekonać się do spróbowania żywieckiej APA, mimo tych wszystkich pochlebnych recenzji. Nie ma się co dziwić, wcześniejsze specjalności żywieckie nie podeszły mi... mówiąc łagodnie.


Kupiłem dwie butelki, co najlepsze nie można tego piwa dostać w żadnym z dużych sklepów/marketów. Przypadkiem, zaglądając do sklepiku osiedlowego po batona zauważyłem je na półce. Ze zdziwieniem spakowałem je do plecaka i pojechałem rowerem do domu, brzęcząc po drodze. Dlaczego dwie? Pamiętacie Brackiego Championa i te cholernie nierówne jakościowo butelki? No. Nad wyglądem państwo z Żywca się jakoś szczególnie nie zastanawiali. Zielony, czy może bardziej pistacjowy kolor tej samej etykiety jakoś nieszczególnie przykuwa uwagę. Chwyciłem za nowiuśkiego shakera AleBrowaru (pewnie będę się za to smalił w piekle) i przelałem do niego bursztynowy trunek. Piana nieszczególnie chciała się utworzyć. Szybko opadła do kożuszka a i lacing był słaby jak moje nogi po bieganiu. 


Podniosłem shaker do nosa i pomyślałem sobie jaki to ja durny jestem. Chłopie, przecie to piwo koncernowe a ty je wlałeś do najbardziej szerokiego szkła jakie masz. Chcesz coś z tego wywąchać?! Ano chcę i to zrobię. Bardzo wyraźny i mocny aromat uderza moje nozdrza jakby chciał coś udowodnić. Słodki, cytrusowo-nektarowy. Wspomagany lekko biszkoptowym zapaszkiem i trawą, ta jednak pojawia się dopiero po ogrzaniu. No, przyznam się szczerze, że zgłupiałem. Wziąłem pierwszy łyk i... hmm, muszę sobie to jakoś poukładać. Zacznijmy może od goryczki, która jest średnio intensywna ale za to wyraźna i chwyta nas mocnym, przyjacielskim uściskiem. Potem mamy wszechobecne cytrusy i nektarową słodycz z dodatkiem tego przyjemnego biszkopta. Bardzo fajnie kontrują gorycz ale tak bez przemocy i przepychania się. Coś na styl debaty uniwersyteckiej na wyspach. Co prawda gorycz wygrywa poprzez lekkie zaleganie ale ktoś musi być zwycięzcą. Nagazowanie średnie, pasuje. Piwo według mnie mocno pijalne, nie zapycha ani nie jest wodniste. Za 4,45zł (i to w osiedlowym, zazwyczaj droższym sklepie) biorę je w ciemno na każda imprezę/ spotkanie. Wielu zacznie zaraz podnosić widły i pochodnie udając się w moją stronę ale panowie, hola hola złe człowieki. ŻAPA pokazuje dobrą stronę koncernowego przystosowania stylu pod typowego Janusza. Prawdą jest, że każdy kto obcuje z polskim craftem uzna je za średnie i bez szału. Taki typowy Kowalski jednak dostanie szoku kulturowego ale takiego delikatnego, dzięki temu może w późniejszym czasie spróbuje czegoś z mocniejszymi doznaniami smakowymi. Pamiętajcie, małymi kroczkami do celu. W końcu nagły zły dotyk (jakim może być intensywność większości piw rzemieślniczych) może boleć przez całe życie.

PS: ostatnio Docent pił warkę z datą do lipca 2015 i okazała się cebulowa... dziwne, że w tak dużym koncernie nikt z jakości tego nie wyłapał. Więcej pod tym linkiem.


"Święto piwa" to bardzo drażniący temat. Jestem osobą, która nigdy nie była na niemieckiej potańcówce zwanej też Oktoberfest i nie żałuje tego w ogóle. Dlaczego? To święto nie ma nic wspólnego z celebracją piwa, no bo jak, samym marcowym? Mało ludzi wie, że właśnie tylko ten (w sumie nudny) styl piwny jest rozlewany w Monachium podczas tej imprezy. Druga rzecz, że jest to po prostu festyn wiejski zrobiony na dużą skalę. Nie ma tam najnowszych trendów piwnych, stylów, jakichkolwiek wariacji związanych z naszym ulubionym trunkiem. Wpieprzaj pan precla lub golonkę i popijaj tym samym piwem za 10 ojro. O sikaniu pod stół (bo Ci ktoś miejsce może zająć) chyba nie muszę wspominać? Ja wiem, że wielu może mi zarzucić czysty hejt. "No bo przecie tam się jedzie dla klimatu!". Nigga please, taki sam klimat, bez ciasnoty, mogę mieć na pierwszych lepszych dożynkach. "No ale można też zwiedzić kawałek świata, no i w góry blisko!". Osobiście wolałbym pojechać w te góry w innym okresie, gdy ceny hoteli nie są zawyżone pięciokrotnie i nie ma tam kazyliona turystów. "A kobiety? Są piekne!". A co złego jest z naszymi dziewczętami? Panien wprost z teledysku Donatana masz u nas dostatek, jedyny problem, że nie chcą tak ochoczo piwa przynosić... tylko, że tym w Monachium płacą za te uśmiechanie się do klientów. Nie zabraniam nikomu tam jeździć, proszę tylko aby nie nazywać tego świętem piwa bo jest to tak samo idiotyczne jak wypowiedź piwnego znawcy Zdzisława Kantora na temat krajów, do których nie należy jechać po dobre piwo.


Trzecie picie 05.11.2014:

Zachęcony ostatnimi poczynaniami Olimpu łaskawszym okiem spojrzałem na samotnego Prometeusza, który gnieździł się w mojej piwnicy już od jakiegoś czasu. Data przydatności to jeszcze nienarodzony rok 2015 ale sentyment do butelki euro przekonał mnie do reszty. Jest to też pierwsze piwo, które odwiedza blog po raz trzeci. Czy jest czego gratulować? Oj nie...

Dary losu ostatnimi czasy są bardzo obfite a do grudniowych świąt jeszcze trochę tygodni zostało przecie. Jeżeli miałbym ocenić swoim posępnym (i chciwym) okiem to najlepiej wypadają prezenty od Kompanii Piwowarskiej. Na pewno pamiętacie jak wysłali wybranym blogerom paczkę z Książęcymi i bardzo fajnie wydaną książką kucharską. W ostatnim tygodniu zrobili to ponownie, tym razem chwaląc się nowym członkiem książęcej rodziny czyli Chlebowo Miodowym. Szczerze to nie spodziewałem się tej paczki, szczególnie po tym jak potraktowałem ich poprzednie piwa…

Patrzę sobie na „ulubioną” stronę piwnych blogerów (beerlovers.pl) i czytam z uśmiechem na ustach co oni tam wypisali o najnowszym piwie premium ze stajni browarów Tyskie. Temperatura podania 4-7 stopni, hmm. Już wiadomo, że poszli w stronę eurolagerów czyli zabijmy wszystkie niedociągnięcia w aromacie i smaku schłodzeniem piwa do granic. Z czym to się je? Sery, potrawy z grilla, czerwone mięso, przystawki. Piwo uniwersalne najwidoczniej, pasuje do prawie wszystkiego. Najbardziej absurdalną rzeczą jest jednak to, że to piwo zdobyło złoty medal w konkursie Golden Beer Poland 2014 w kategorii piw miodowych… zanim trafiło na półki sklepowe. 


Mimo lekko prześmiewczego tonu muszę im przyznać, że całość zapakowali perfekcyjnie. Wyściełane, chyba welurem, twarde pudełko z wyciętymi miejscami na butelkę i szkło, co by nie latały w środku. Najbardziej podoba mi się szklanka, która na pewno wzorowana była na najnowszym trendzie stout/IPA glass. Butelka typowa z serii książęcych, jak zazwyczaj mi ta koncernowa etykieta nie przeszkadza tak teraz lekko mi oko lata. Wszystko za sprawą tej czerwonej wstęgi, która cholernie psuje ogólne wrażenie i jakoś tak mi się kojarzy z tanimi sikaczami. Piwo jest o dziwo dość ciemne, powiedzmy, że miedziane, klarowne. Piana praktycznie nie istnieje, tworzy się niska i znika bardzo szybko pozostawiając czystą szklankę jak i powierzchnię piwa. Jakoś mnie to nie zdziwiło.


Chciałbym napisać, tak jak nasi koledzy z kochasiów piwnych, że uderzyły mnie w aromacie świeżo co wyjęte z pieca bochenki chleba. Niestety jest trochę inaczej, chleb jest ale lekko wyschnięty i w dodatku posmarowany obfitą porcją masła. Po pierwszym łyku mam tylko jedno w głowie, komuś w KP się chyba receptury pomyliły. Jakiegokolwiek miodu brak, chleba czy przypieczonej skórki od niego też. Jest znana nam wszystkim lagerowość, trochę karmelu i kawałek mokrej szmaty. Wydaje się też lekko metaliczne ale test skórny temu zaprzeczył. Pozostawia dziwny posmak w ustach, taki kredowy. Goryczki praktycznie zero, i to mając na myśli lagerowe standardy. Nagazowanie średnio wysokie ale mnie osobiście dobiło już do końca. Jako takie wodniste nie jest, trochę tego karmelu i ogólnej słodowej pełni jest. To piwo jest po prostu nijakie. Że niby na długie chłodne wieczory? Nigga please. W czasach, gdy piw miodowych mamy mnóstwo (nawet na półkach w marketach) KP wypuszcza eurolagera odrobinę słodszego niż zazwyczaj i nazywa go trunkiem miodowym, który nie ma w sobie ani krzty pszczelego skarbu. No ale za to jest ta ulubiona przez polskiego Janusza mokra szmata, tradycje trzeba podtrzymać. Ktoś tu ostro leci w... kulki. Złoty medal? To tak jakby dać pierwszą nagrodę w konkursie piosenki wiejskiej osobie. która od urodzenia nie potrafi mówić.



Pewnie mnie ktoś posądzi o darmową reklamę browaru ale na serio mam tylko stouty z Olimpu w piwnicy, no i dzisiaj przyszedł jeszcze Hades Gone Wild… Zostawię go sobie chyba na święta jednak. Za drogie to jest żeby wypić tak o sobie dla degustacji tylko, nawet podczas tygodnia stoutowego. Co do Olimpu, mam jeszcze 2 piwa, które czekają w odmętach piwnicznych. Bądźcie więc gotowi.

Hera  i Hades pokazały, że kondycja piw z browaru Olimp poprawiła się, i to bardzo. Nie żeby wcześniej było źle, po prostu ich wyroby były takie… meh, nijakie. Dlatego kompletnie nie rozumie narzekania ludzi i bojkotowania przez niektórych browaru, przyklejając mu etykietę np. mokrej szmaty wciśniętej w butelki. Ja mam kompletnie inne zdanie i nie wiem, czy jest to wina nagonki czy po prostu różnicy w warkach lub nawet poszczególnych butelkach. Wiem za to jedno, mam dość tej amerykanizacji. Jest listopad a browary dalej wpychają mi amerykańskie chmiele, i to nawet w moim najulubieńszym stylu.


Nyks ma ten sam problem co Hera, jej etykieta nachodzi na siebie przez butelkę z mniejszym obwodem. Na Pani Nocy jest to jednak o wiele bardziej widoczne (zdjęcie pod koniec posta). Panowie zróbcie coś z tym proszę bo mnie nerwica strzeli w końcu i wyląduje w psychiatryku. Piwo na szczęście wygląda tak jak powinno. Jest czarne, bez refleksów, jak włosy pierwotnej bogini. Tutaj mam też małe zdziwko bo na sylwetce z etykiety nie zostało to zaznaczone, no nic. Piana zbita i wysoka z początku szybko się niestety ulatnia. Na szczęście zostaje po niej kożuch a i lacing ma całkiem całkiem.


Pierwszy niuch i Nocka ma już jedną poważną przewagę nad Herą. Aromat jest o wiele bardziej intensywny i w dodatku jest co wąchać. Najmocniejsze wydają się zapaszki pochodzące od chmieli czyli owoce, te słodsze. Jeżeli mnie wąsy nie oszukują to mango i możliwe, że brzoskwinia. Mocno otulone są mieszanką prażonego słonecznika, żywicy i odrobiną kawy. Niestety (jak dla stoutowego fanboya) w całości dominuje słodycz cytrusów, trochę szkoda ale źle przecie też nie jest. Jednak to w ustach dzieje się prawdziwa magia. Profil zmienia się, słodkie akcenty z aromatu praktycznie zanikają na języku. Pojawia się silna żywica, grapefruit i łącząca się z nim goryczka pokaźnych rozmiarów jak na stout. Nie zalega, uderza z idealną mocą. W sumie to nie ma jak zalegać bo jej miejsce zajmuje bardzo szybko istny piekielny popiół z bardzo gorzką czekoladą a swoistym łącznikiem obu światów jest lekki prażony słonecznik. Super miks, działa kojąco i uspokajająco mimo wręcz ogromnej intensywności. Powoli i równomiernie zanika z ust gdy człowiek zaczyna się zastanawiać nad sensem istnienia... albo dlaczego nie działa mu ogrzewanie tylnej szyby w Golfie. Możecie się zapytać: jak coś takiego może uspokajać?! Ano może, aż się rozłożyłem w fotelu i leniwie opadłem na oparcie. Po tak słodkim aromacie jest to wielkie zaskoczenie trzeba przyznać. Cieszy mnie to bardzo, tak powinien smakować amerykański stout według mnie, niby nowofalowe chmiele ale jednak natura starego przypalonego dziada zwycięża. Nagazowanie niskie, idealne. Pod koniec picia, po mocnym ogrzaniu popiół staje się jeszcze intensywniejszy. Aż czuć lepiący się syf z ledwo co ugaszonego ogniska. Dziwne uczucie ale ekscytujące zarazem. Sadomaso w smole pełną parą. Minusem jest to, że raczej nikt nie pokusi się o wypicie dwóch w jeden wieczór ale za to będzie przynajmniej celebrował każdy łyk.



6 listopada przypada międzynarodowy Stout Day więc chyba jakoś należy to uczcić nie? Taki stoutoholik jak wasz uniżony bloger nie odpuści sobie takiej okazji, co by ogołocić piwniczkę z tego pięknego stylu. Zaczniemy od małżonki Zeusa, jakże mściwej i zazdrosnej istoty.

Wybrałem się z nią na działkę co by pozbyć się w odmętach płomieni reszty (a raczej większości) gałęzi i innych pochodnych drzew ściętych złowieszczo we wrześniu. Niestety ogień nie chciał się utrzymywać, najwidoczniej nie był tak zawzięty jak Pani Olimpu. Może zmieni swoje nastawienie gdy pozna brodatego amanta wprost z polskich pól?


Chwyciłem więc butelkę z zamiarem pyknięcia kapsla i nagle, bez ostrzeżenia zaczęło mi oko latać. Tik oczno-nerwowy wywołała rzecz dla niektórych trywialna, stali czytacze bloga wiedzą jednak, że mi takie rzeczy przeszkadzają bardzo. Mianowicie etykieta nachodziła na siebie... whooosssaaa i odliczamy w myślach do dziesięciu. Nowa etykieta (zdjęcie starej na końcu postu) była przygotowana długością pod butelki Euro, które tak na marginesie uwielbiam. Panowie z Olimpu postanowili jednak przejść na zwykłe, zapewne przez słabą dostępności tych szerszych. Efektem jest nachodząca na siebie etykieta, zasłaniająca w ten sposób niektóre wyrazy. Szkoda bo nowe etykiety browaru prezentują się fenomenalnie. A co z piwem? Jest czarne, jak myśli bogini powiązane z Kallisto, w której kochał się Pan Olimpu. Piana zbita, na dwa pokaźne palce. Znika w średnim tempie i trzyma się szkła jakby zależało od tego jej życie. 


Zacząłem wąchać ale najwidoczniej mnie bogini nie chciała uwieść. Aromat średni, pokuszę się o stwierdzenie, że momentami nawet słaby. Taki bardziej owsiankowo-mleczny niżeli kawowy. W sumie to kawy nie ma w nim w ogóle. Intensywnością też nie grzeszy. Czyżby powtórka z Dobrego Wieczoru od Pinty? Biorę pierwszy łyk i już wiem, że podczas wąchania musiała myśleć, żem tylko jakiś dziwny natręt i za bardzo sobie mną głowy nie zaprzątała. Gdy człowiek pokazał że he means business wystrzeliła smakami jak z torpedy. Połączenie kawy z mlekiem, bez cukru, w takich proporcjach, że nawet mnie zaskoczył ten niby znany stoutowy smaczek. Nie jest to mieszanka, jak przy praktycznie większości przedstawicieli tego stylu. Smaki świeżo zmielonej kawy i mleka (czy tam laktozy, jak kto woli i jest bardziej uparty) są przedzielone grubą linią, z łatwością można delektować się każdym z osobna. Pasują jednak do siebie jak rozdziały książki tworząc spójną całość. Coś jak podział w Pieśni Lodu i Ognia (Gra o Tron dla mniej rozgarniętych). Co prawda po mocniejszym ogrzaniu kawa przejmuje inicjatywę ale mleczne akcenty i tak pozostają wyraźne. Pojawia się też trochę czekolady, która nie miesza się jednak w sprawy głównych aktorów. Zalegający popiół pod koniec subtelnie dopełnia dzieła. Całość wytrawna, bez nawet szczypty cukru i cholernie aksamitna. Treściwe ale niezapychające. Brak owsianki z aromatu strasznie mnie ucieszył. Goryczka znikoma ale po co ona komu w mleczno-kawowym stoucie? Jedyny problem, maciupeńki, to odrobinkę za wysokie nagazowanie jak na mój gust. Mimo słabego aromatu uważam to za bardzo dobry początek stoutowego tygodnia.


(Stara etykieta)

Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com