Śledź mnie na:

Czuję się trochę jak na jakimś odwyku... same niskoalkoholowe piwa ostatnio pijam. No nie można tak, bo się jeszcze człowiek przyzwyczai za bardzo. Szybka wizyta w piwnicy i mamy zwycięzcę. Kompletnie zapomniałem o ostatniej ankiecie i tym, że wygrał w niej stout z Browar Brodacz. W sumie... to zapomniałem też o Satanislavie. Trzeba będzie nadrobić zaległości.

Wracając do dzisiejszego trunku, mamy w nim do czynienia z pewną "omnipolowością", czyli sposobem warzenia piwa, który wręcz uwielbia browar Omnipollo. Chodzi o dodawanie aromatów, które ciężko (lub w ogóle nie można) uzyskać z naturalnych składników. Brodaczysko postanowiło się pobawić w te gierki, przez wielu tępione jeżeli chodzi o warzenie rzemieślnicze.


Etykieta nie odchodzi wzorcem od rozpoznawalnych już grafik tego browaru. Jedyną nowością jest logo serii "Playground". Dalej czekam na kapsel firmowy... Piwo z początku zdawało się być czarne, nieprzejrzyste. Jak się jemu jednak dobrze człowiek przyjrzy to zauważy brązowe refleksy. Piana od początku niska i nietrwała. O dziwo dobrze się trzymała ścianek za to. 


Nooo... co jak co, ale czuć te aromaty. Na pierwszym planie wafle (takie świeże, jeszcze ciepłe), zaraz po nich syrop klonowy. Wyraźne, w ogóle nie czuć sztuczności o dziwo. Aż mój wewnętrzny hejt omnipolowy nie wie co ze sobą zrobić. Gdzieś w tle pojawia się też czekolada przypominająca trochę Maltesersy. Całość wyraźna, aż po ostatni łyk.

Ino strukturalnie też jest jak być powinno. Ciałko akurat, nie za mało ani nie za dużo. 16% ekstraktu jak nic. Dzięki laktozie i płatkom jęczmiennym jest też dość aksamitne i gładkie. Potwierdza to też średnie do niskiego wysycenie. Smakowo... jest naprawdę dziwnie. Człowiek spodziewał się ułożonego i harmonijnego trunku, a dostał istną wojnę w szkle. Po jednej stronie mamy dość wysoką paloność i gorzką czekoladę, a po drugiej słodycz (chyba) syropu, karmelu i biszkoptową nutę wafli. Trup ściele się gęsto mówię Wam. Goryczka jest za słaba żeby to towarzystwo uspokoić. Jak policjanci z podręcznym pieprzem gazowym na stadionie Legły. W sumie to można ją nawet posądzić o faworyzowanie tej pierwszej strony konfliktu. Finisz wyłania zwycięzce i jest nim... zdecydowanie ta gorzka strona. Wychodzi mocna kawa z dodatkiem czekolady (jak te co nam próbują wcisnąć w automatach korporacyjnych). Jest w niej też trochę słodyczy mlecznej od laktozy, ale to gorzki posmak pozostaje jeszcze przez parę sekund po każdym łyku. Jakby nie patrzeć jest to eksperyment, bo tym jest ta cała seria Playground. Jednym przypadnie do gustu, drugim nie. Mi niestety tak średnio, bo spodziewałem się bardziej deserowych doznań.

----------

Styl: Flavored Milk Stout
Alk: 5,5% Obj.
Ekstrakt: 16,5% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (pale ale, monachijski II, special W, karmelowy, czekoladowy pszeniczny, chocolate dark, carafa II), laktoza, płatki jęczmienne, chmiel Magnum, aromaty, drożdże S-04.
Do spożycia: 10.2018


Kurde... jakoś ostatnimi czasy podróżuje dużo autem. W dodatku nie są to jakieś super dystanse, ot takie 45km w jedną stronę do "większego miasta". Jeździłem tą trasą rowerem bez problemu, tylko teraz jakoś pogoda nie chce się dostosować zbytnio... Dlatego cieszy mnie fakt, że craftowe piwa bezalkoholowe wkraczają na rynek.

Kolejnym w moim bezalkoholowym mini teście będzie Motocyklowe z Browaru na Jurze. Według mnie pomylili się trochę z nazwą, lepsze byłoby "Rowerowe". Cieszy fakt, że sam browar znowu pojawił się na blogu. Jakoś ostatnio cisza o nich była w internetach. Teraz tylko pozostaje pytanie: czy będzie to piwo, czy znowu piwopodobna lemoniada. 



Browar na Jurze lubi te swoje pastelowe kolory. W tym przypadku mamy też dość przejrzystą grafikę, która nawet dobrze się prezentuje na półce sklepowej. Sylwetka motocyklisty wydaje mi się jednak trochę nienaturalna. Kapsel firmowy, ale bez szału. Piwo ma ładny złoty (przechodzący w słomkowy) kolor i jest prawie, że klarowne. Piana maksymalnie na jeden palce dość szybko redukuje się do kożucha. Ten przetrwał prawie do ostatniego łyku.


W aromacie czuć lekkie pociągnięcie słodowe (w piwach tego typu to już sukces), takie typowe dla normalnych piw. To jednak owoce grają główną rolę. I tak: cytrusy, głównie pomarańcze i towarzyszące im cytryny (albo nawet bardziej zest cytrynowy). Jest też nutka grapefruita, która wprowadza trochę zamieszania. Całość dość intensywna i nawet utrzymująca się.

W smaku, jak to przystało już na bezalkoholowe piwa, ciała nie ma za dużo. Nie powiedziałbym jednak, że jest wodniste. Wysycenie też bez przesadyzmów, na średnim, nieinwazyjnym poziomie. Od samego początku towarzyszą nam przyjemne nuty zbożowe i uderzenie chmielu, głównie Citry. CryoHops znowu pokazuje pazury. Soczyste połączenie cytrusów i tropików (głównie limonki i grapefruita) bardzo fajnie orzeźwia. Goryczka też niczego sobie, oczywiście o grapefruitowym profilu. Na finiszu chmiel wrzuca drugi bieg i jeszcze bardziej zaskakuje intensywnością. Dochodzi słodka pomarańcza, zbożowość też zdaje się być wyraźniejsza. Jakby się tak dobrze wgryźć to nawet i lekką ziołowość czuć, ale od chmielu, bo kolendry jako takiej za cholerę nie wyczuwam. Gdyby tak smakowało to piwo od samego początku mocno bym się zastanawiał nad tym, czy nie jest ono lepsze od kormoranowego 1 na 100. To oczywiście nie znaczy, że nie jest dobre. Z chęcią bym je zabrał w podróż gdy po raz kolejny spadnie na mnie "klątwa kierowcy".

----------

Styl: Bezalkoholowe
Alk: poniżej 0,5% Obj.
Ekstrakt: b/d
IBU: b/d
Skład: słód (pilzneński, pszeniczny, Carahell), chmiel (Columbus, CryoHops Citra, Citra, Amarillo), kolendra, drożdże Wyeast 1388 Belgian Strong Ale.
Do spożycia: 


Moja szosa łaknie piw sesyjnych, pod każdym względem. Głównie chodzi jej pewnie o aspekt alkoholowy, no ale. Dzięki Bogu polski craft zaczyna powoli reagować na potrzeby spragnionych cyklistów. Mad Driver Vermont jakoś nie przekonał mnie do końca. Dlatego ich ostatnie piwo, czyli IPA z Rooibosem poczeka sobie jeszcze.

Dzisiaj zdegustujemy sobie szpuntowy wynalazek, a jak wiecie lubię chłopaków z tego browaru (no homo) i smutno by mi było gdyby podpadli akurat przy takim trunku. Z drugiej jednak strony... ciężko jest uwarzyć dobre bezalkoholowe piwo.


Etykieta z serii piw specjalnych, czy też wyjątkowych. Mamy bliżej nieokreślony wzorek, który mieni się jak... dobrze wypolerowane amelinium. Jak widzicie powyżej jest to zmora aparatów, ale dla oka jest to jak najbardziej miły widok. Białe tło kojarzące się z trunkiem bez alko też spoko. Sooo clean. Piwo ma jasnozłoty kolor, prawie, że słomkowy. Jest też wyraźnie (i równo) zmętnione, tak jak przystało na New England IPA. Piana dość niska, ale równa. Po chwili pozostał po niej tylko kożuszek, ale za to trwały.


Aromat nieszczególnie powala na kolana jeżeli chodzi o intensywność. Ot coś tam czuć przy każdym zanurzeniu ust. Głównie cytryna, albo i nawet limonka wraz z delikatną nutą żywicy. Do tego słodowość, jak przy brzeczce podczas domowego warzenia.

Już po pierwszym łyku czuć, że gasić tym można pragnienie o każdej porze i w każdym miejscu. Piwo jest lekkie i orzeźwiające, ale nie zahacza o wodnistość o dziwo. Mocne nagazowanie też jakoś pasuje w tym przypadku. Na delikatnie zbożowej podbudowie mamy potężny filar cytrusowy, głównie limonkowy, który wspierany jest dodatkowo żywicznym zacięciem. Jest też lekki kwasek, jak w jakimś sour ale. Goryczka może i nie przypomina tych ze znanych nam IPA, ale jak na trunek bezalkoholowy jest nad wyraz wyraźna. Ma lekko żywiczny profil. Finisz dość wytrawny i już zdecydowanie żywiczno-ziemisty. Całość jak najbardziej OK. Przyjemnie orzeźwia i rzeczywiście można tym uzupełnić płyny po wysiłku fizycznym. Problem jednak pozostaje... Tak jak w przypadku Mad Drivera tak i tutaj większe skojarzenia mam z lemoniadą chmielową niżeli z pełnoprawnym piwem (ot taki wieczny problem bezalkoholowców). Na pierwszym miejscu nadal pozostaje 1 na 100 z Kormorana, który wygrywa np. ciałkiem. Zeropoint depcze mu jednak po piętach.

----------

Styl: Bezalkoholowe New England IPA
Alk: poniżej 0,5% Obj.
Ekstrakt: b/d
IBU: niskie.
Skład: słód (jęczmienny, żytni), chmiel, drożdże.
Do spożycia: 07.12.2018


Kapslownica w domu to fajna sprawa. Nawet gdy nie masz nic wspólnego z piwowarstwem domowym. Dlaczego? Ano np. możesz sobie ponownie zamknąć ulubione piwo, co by się nie rozgazowało (jest takie słowo w ogóle?). Dziwne? No gdzie, już tłumaczę.

Miałem ostatnio taką sytuację: otworzyłem sobie kawową Wołgę z Artezana, przelałem ładnie do szkła, zrobiłem zdjęcia do wpisu. Usiadłem wygodnie do kompa gotowy do tworzenia jakże ważnej dla całego świata degustacji i... coś mi wyskoczyło. Nie mówię tu o dysku czy też innej części ciała. Po prostu musiałem gdzieś pojechać. Wiedziałem, że na miejscu będę mógł skończyć owe piwo. Dlatego przelałem je do butelki i wysłużoną już Gretą zacisnąłem świeży kapsel (zostało mi jeszcze ich parę z czasów warzenia). Proste? Proste.



Im więcej piję piw Artezana tym większy fetysz odczuwam do ich etykiet. Nie wiem czemu... Doszło już do tego, że zamówiłem sobie ich shakera z tym wzorem. Ich grafik rzucił na mnie jakąś klątwę mówię Wam. Karny pytong pozostaje za brak składu. Co do kapsla... no byłby lepszy bez napisu, zdecydowanie. Piwo ma czarny kolor i wydaje się być nieprzejrzyste. Przy nalewaniu było widać brązowe zmętnienie. Piana z początku wysoka dość szybko zaczęła pękać. Po chwili nie pozostało po niej nic.


No no, tą wersję Wołgi mogliby podawać w testach na sędziego BJCP. Aromat jest zdradliwy jak jasna cholera. Z początku wydaje się dominować mocno palona kawa z delikatnym zbożowym zacięciem. Jednak z każdym kolejnym niuchnięciem coś się zaczyna dziać dziwnego. Momentami wychodzi tytoń, co jakiś czas wszystko przytłacza słodowość pospolita, a raz czy dwa zdarzyło mi się wyczuć coś pokroju gotowanych warzyw. Na szczęście to kawa najdłużej przebywała na scenie, ale niesmak pozostał. Inna sprawa, że w połowie picia aromat kompletnie zanikł.

W ustach na pierwszy rzut języka wszystko wydaje się być OK. Ciałko nie zaskakuje, jest takie jakiego bym się spodziewał po owsianym stoucie. Aksamitne, gładkie, ale niezapychające. Wysycenie niskie, co tylko uwydatnia profil deserowy piwa. W smaku... no niestety coś nie zagrało do końca. Czuć palone słody, czuć specyficzną zbożowość. Jest dość słodko, co potęguje średnio intensywna czekolada. Ta jakaś taka tania się wydaje, jak te biedronkowe z najniższej półki. Kawa (też już jakaś taka zwietrzała) zaraz obok niej i właśnie to mi psuje najbardziej odbiór tego niby kawowego stoutu. Przecież to ten jakże przepyszny czarny napój powinien tutaj grać pierwsze skrzypce, a w moim odczuciu stoi sobie co najwyżej w trzecim rzędzie i gra na... cymbałkach. Goryczka bardzo niska, ledwo co zauważalna. Finisz za to pozytywnie mnie zaskoczył. Jest krótki, ale za to wyraźnie kawowy z przyjemnym kwaskiem w tle. Podsumowując: coś nie pykło. Zanim fanboye Artezana wyciągną pochodnie... nie, przelanie piwa na 15 minut do butelki (zakapslowanej ponownie) nie wpłynęłoby tak na sam trunek. Ojcom polskiego craftu też czasami nie wychodzi.

----------

Styl: Oatmeal Coffee Stout
Alk: 5,5% Obj.
Ekstrakt: b/d
IBU: b/d
Skład: słód jęczmienny, płatki owsiane, chmiel, drożdże, kawa.
Do spożycia: 16.05.2018


Rutyna potrafi człowieka zgubić. Potajemnie zabija w nas miłość do danego hobby w taki sposób, że nawet nie zdążymy się obronić lub/i zmienić cokolwiek. Mnie też dopadła... ale na szczęście uświadomiłem sobie to w dobrym momencie.

Pamiętam, że było kiedyś takie niepisane prawo w środowisku blogerów piwnych, które brzmiało: "Nie będziesz oceniał piwa przedpremierowego nadaremno, bo Duch Craftu przyjdzie w nocy i urwie Ci kuśkę" czy jakoś tak. Chodziło o to, żeby nie psuć premiery nowych piw dopiero co raczkującym rzemieślnikom.

Dzisiaj można to interpretować inaczej. No bo w końcu mamy o wiele więcej browarów i ktoś może powiedzieć, że taką przedwczesną degustacją ratujemy pieniądze (i to czasami znaczne sumki) biednych konsumentów. Szczerze? Sam nie wiem po której jestem stronie. No, ale jak już sam browar wysyła przedpremierowo, to chyba można nie? Dostałem z Bytowa wszystkie 4 warianty ich porteru, ten wygrał w ankiecie.


Etykieta prosta, czwarta z serii. Całość ma utworzyć napis PORTER (ciekawe co dodadzą do "E" i "R"). Dość ładna w tej swojej prostocie. Samo piwo ma czarny kolor i jest nieprzejrzyste. Piana z początku ładna i wysoka szybko zaczęła pękać pozostawiając po sobie dość trwały kożuch. Było też trochę "brudu" na szkle.


Pierwszy raz zdarzyło mi się, że aromat po otwarciu butelki był o wiele słabszy niż po powiedzmy paru minutach ze szkła. Jakoś tak dziwacznie nabrał mocy, jakby musiał zaczerpnąć świeżego powietrza. Co w nim? Ano jedno z najbliższych marcepanowych doświadczeń, jakie udało mi się spotkać w piwie. I to w dodatku prawilnie polanych mleczną czekoladą. Zaskoczeń ciąg dalszy, bo zapachy zmieniają się w trakcie picia. Mniej więcej w połowie wychodzi kawa zbożowa i migdały, a marcepan chowa się gdzieś z tyłu.

W ustach czuć ciałko, jak to przystało na tak gruby porter. Wysycenie jest niskie, takie jakie powinno być, tylko delikatnie szczypie podniebienie. Całość naprawdę przyjemnie spływa do przełyku, jest gęste i aksamitne. Ojj czuć te płatki owsiane czuć. Na pierwszym planie kawa, ale taka nad wyraz kwaskowata. Jeżeli dobrze pamiętam to długo palone ziarna dają taki efekt. Zalatuje to też lekko zieloną kawą. Dalej mamy swoistą walkę pomiędzy "skojarzeniem marcepanu" (bo w smaku już on nie jest tak oczywisty) i migdałów. Do tego całkiem wyraźna paloność w tle. Goryczka średnia do niskiej. Taka trochę w stylu: "ja się nie będę wtrącać, bo jeszcze po mordzie dostanę". Finisz zdaje się być kulminacją kawową, dominuje ona po całości i tylko czasami daje dojść do słowa takim jakimś niedojrzałym orzechom. Kwasek też jest w tym momencie najwyższy. Przez całość ciągnie się też jakaś słodycz, ale pierwszy raz w tym stylu ciężko mi jest ją nazwać. Na pewno nie są to znane z porterów suszone śliwki, rodzynki itp. Bardziej jest to, i to przy takim strzale na oślep trochę, typowa słodowa słodycz z nutką dżemu porzeczkowego. Serio. Bardzo ciekawe piwo, chociaż bliżej mu do stoutu (smakowo) niżeli do porteru.

----------

Styl: Imperial Porter Coffee and Almonds
Alk: 10% Obj.
Ekstrakt: 25% Wag.
IBU: 3/6
Skład: słód (jęczmienne, pszeniczne, jęczmień palony), płatki owsiane, kawa, chmiel, naturalny ekstrakt z migdałów, drożdże.
Do spożycia: 22.03.2020


Nie ma to jak poranna kawka w pracy po dwóch dniach obżarstwa tłustymi kiełbasami, bigosem i jedyną, prawilną sałatką "polską". Co prawda tej ostatniej nie lubię i nie tknę, no ale duch tradycji siedzi głęboko zakorzeniony w większości narodu. Tak samo jak we mnie znajdzie się zawsze chęć na wszelakiej maści kawowe stouty.

Browar Deer Bear to zazwyczaj "bezpieczny wybór". Jakoś im się za często nie zdarzają wpadki. Jak to mawiał klasyk: można ich butelki wrzucać w koszyk bez obawień. Oczywiście nie każdemu podejdzie gałka muszkatołowa w piwie, ale to nie mój problem. Mi to nie przeszkadza, szczególnie jak jest wyraźna, ale też dobrze stonowana.


Etykieta z Misiem tym razem. Fajna komiksowa kreska (jak zawsze zresztą) i ładne kolory. Według mnie powinni się jednak pozbyć nazwy stylu z przodu i walnąć ją gdzieś na kontretykiecie. Za dużo tekstu jest przez nią, szczególnie jeśli sam styl jest materializacją niespełnionych fantazji piwowara. Piwo jest czarne, nieprzejrzyste. Piana z początku wysoka, ale też taka "pustawa". Widać, że szybko zacznie się redukować i tak się właśnie działo. Na plus dość trwały lacing na ściankach. 


Misiek tym razem zawiódł mnie trochę. Aromat był wyraźny może przez parę sekund po otwarciu. Potem jakoś tak... zanikł. Jakby wpadł w sen zimowy. Jest kawa, ale słodka, zbożowa. Jest też wyraźne kakao i wanilia. Do tego delikatna przyprawowość, tak z przymrużeniem oka wychodzi ta gałka muszkatołowa. O dziwo momentami miałem też skojarzenia z orzechami. Deserowość pełną gębą. No, ale co z tego jak po dwóch łykach całość była ledwo wyczuwalna?

W ustach już na szczęście nic nie zanika. Deserek pozostaje, ciałko może i nie jest jakieś szczególnie grube, ale tekstura i gładkość jest na bardzo przyzwoitym poziomie. W sumie jak tak teraz popatrzyłem na ekstrakt to może i za mało trochę tego ciała. Wysycenie niskie, pasuje idealnie. W smaku słodkie, ale nie aż tak jak w aromacie. Jest kawa zbożowa, jest kakao. To one tutaj rządzą. Dalej trochę wanilii, która mocno zyskuje na sile wraz z ogrzewaniem się piwa. Cały czas jest też coś co mi osobiście przypomina orzechy (pewnie ta gałka muszkatołowa). Goryczka zadziwiająco niska... za słaba według mnie nawet jak na tak deserowy trunek. Na finiszu wychodzi stoutowa paloność i delikatny kwasek. Powiem tak... ogólnie piwo dobre. Czuć w nim jednak jakieś takie "niedorobienie". Po ogrzaniu ciałko, o dziwo, jeszcze bardziej zanika i momentami zakrawa to o wodnistość. 

----------

Styl: Coffee Cocoa Vanilla Nutmeg Stout
Alk: 6,5% Obj.
Ekstrakt: 16%
IBU: b/d
Skład: zawiera słód jęczmienny, ziarna kakao, gałkę muszkatołową, wanilię burbońską.
Do spożycia: 18.03.2019


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com