Śledź mnie na:

Mieliśmy ostatnio Dzień Św. Patryka który jest też dniem moich imienin. Postanowiłem sobie zrobić dobrze (heheszki) i kupiłem... olejek do brody. Prawda jest taka, że ja tak średnio dbam o swój zarost a w końcu by się przydało... Podobno olejek to pierwszy stopień do brodatej świetności.

Na tym nie poprzestałem. Wyciągnąłem z piwnicy RiSa, którego nie wypiłem premierowo bo dużo osób mówiło, że przyda mu się trochę piwnicznej miłości. Tak to już jest, wolałem nie ryzykować. Choroba Młodych Risów (CMR) pochłonęła w tym roku niejednego craftopijcę. W dodatku dawno Peruna nie było na blogu a w kolejce czeka jeszcze ich najnowsze piwo, to w kolaboracji z Behemothem. 



Mam słabość do etykiet Peruna i nic tego nie zmieni. Dziwaczny styl wpadł mi w oko już przy ich pierwszym trunku i tak zostało. Przy Krainie Welesa zdziwił mnie jednak dobór koloru i jego odcień. Nie wiem, jakoś mi nie pasuje zbytnio. Reszta w jak najlepszym porządku. Tak samo piwo, jest czarne, nieprzejrzyste i bez jakichkolwiek refleksów. Brązowa piana rośnie wysoko i z początku wydaje się być nawet drobnopęcherzykowa. Niestety szybko chwyta ją choroba i zaczyna pękać. Pozostaje po niej za to sporawy kożuch.


Aromat może i nie jest jakoś szczególnie intensywny, ale za to utrzymuje się aż do całkowitego opróżnienia szkła, co do ostatniej kropli. Jest kawa zbożowa, która z każdą chwilą coraz to bardziej poddaje się suszonym śliwkom i delikatnemu alkoholowi. Całości towarzyszy delikatna paloność. Może i nie są to super mocarne zapaszki, ale na pewno należą do tych przyjemnych.

W smaku jest to czego można było się spodziewać po tym mini RiSie. Nie jest jakoś super oblepiający czy też gęsty. Owszem wydaje się być aksamitny i bardzo delikatnie wędruje po przełyku (niskie wysycenie bardzo w tym pomaga), ale czuć jednak tę dolną granice ekstraktu (jak dla tego stylu). Warto na pewno jest poczekać trochę i dać piwu się ogrzać (jak przy większości RiSów). Dopiero wtedy wychodzą wszystkie smaczki. Podstawą są palone słody do których co chwilę dołącza nowy poszukiwacz przygód. Pierwszym jest kawa zbożowa, znana (i lubiana) z aromatu. Towarzyszy jej maluszek w postaci bardzo delikatnej, gorzkiej czekolady. Trochę później pojawia się subtelne ukłucie rodzynek i śliwek. Goryczka wchodzi nieoczekiwanie i posyła nam opalonego kopniaka pod żebra. Gdy człowiek próbuje się podnieść po ciosie przytłacza go finisz. Ten jest najmocniejszą stroną całego piwa. Połączenie ciemnych owoców ze... smołą, która pozostawia długi palony posmak w ustach. Kraina Welesa jest cholernie dobrym piwem, może i ma małe braki stylowe, ale nadrabia je z nawiązką swoim unikalnym, smolistym zacięciem. 

----------

Styl: Russian Imperial Stout
Alk: 8,2% Obj.
Ekstrakt: 19% Wag.
IBU: 70
Skład: słód (pilzneński, monachijski, pszeniczny, karmelowy, jęczmień palony, słód czekoladowy), płatki owsiane, chmiel (Iunga, Sybilla), drożdże S04.
Do spożycia: 07.08.2016


A taki prezent sprawiłem sobie na imieniny.

Lubię jazdę zimową, po śniegu i w mrozie. Przynajmniej jak dobrze dowali poniżej zera to człowiek podczas jazdy tego nie odczuwa tak mocno. Co innego jak temperatura waha się w okolicach zera, wtedy łatwo o chorobę. To jednak też jakoś przeboleje, trzeba się w końcu hartować. 

Kolaboracja, cóż za piękna i czasami nieoczekiwana rzecz. Oczy mi wyszły na wierzch gdy po raz pierwszy przeczytałem informację o wspólnym warzeniu Piwoteki (czyli browaru, który lubię) i Kraftwerka (stojącego po drugiej stronie barykady). W dodatku Double Trouble miał być ostatnim piwem Masona pod sztandarami tego pierwszego, trzeba było ten wynalazek dostać w swoje ręce za wszelką cenę.

Czego to się człowiek naczytał w internetach o tym piwie, o Jezu. Że niby słodkie, że nie da się tego pić, że w drugiej minucie słychać strzały... Jakoś specjalnie się tym nie przejmowałem jednak. Kocham stouty, lubię te mleczne tak samo jak lubię wszelakie eksperymenty (a 5% laktozy to jest eksperyment). Słodkość w piwie też mi jakoś szczególnie nie przeszkadza.


Etykieta w nowym stylu kraftwerkowym (a szkoda, wolałbym tę piwotekową). Mimo tego ładnie się prezentuje a sylwetka "diabeła" całkiem spoko kreską narysowana jest. Co mnie zraziło to umieszczenie logo obu browarów tak jakoś chamsko z przodu, jakby za wszelką cenę chcieli je wepchać na pierwszy plan. Samo piwo też ma pewne problemy z prezencją. Piana praktycznie nieistniejąca. Mocno wymuszona znikła w mgnieniu oka. W dodatku myślałem, że piwo będzie nieprzejrzyście czarne a okazało się klarowne z bardzo widocznymi, rubinowymi refleksami. Jak jakiś schwarzbier.


Dużo Wam o aromacie nie napiszę bo cholernie mało się w nim dzieje. Można nawet rzec, że go prawie nie ma. Niestety pierwsze co wchodzi w nozdrza to rozpuszczalnik i dopiero po nim słabiutkie słodowe nuty, które ciężko rozpoznać. W dodatku nie jestem pewien czy to nie jest zwyczajnie moja chęć doszukania się czegokolwiek.

Ohohoho... tutaj to dopiero będzie problem. Już po pierwszym łyku człowiek odczuwa dziwaczne mrowienie na języku. To prawda, że to piwo jest niewyobrażalnie słodkie, nawet jak na moją dość wysoką tolerancje na cukier w piwie. Niestety przypomina to bardziej spalone na węgiel mleczne ciągutki, zdrapywane kilofem z patelni. Nic więcej mi do głowy nie przychodzi... Goryczka może i jakaś tam się pojawia, ale jest cholernie nieprzyjemna, zalegająca i popiołowa jak z resztą cały finisz. I to nie jest taki delikatny popiół, który może podkreślić paloność stoutu... oj nie. Jest drapiący, agresywny i dziwaczny. Oczywiście cały czas towarzyszą nam te ohydne ciągutki. Double Trouble wydaje się być treściwe, ale w życiu bym nie powiedział, że jest gładkie czy też przyjemne (żeby nie pisać wodniste czasami). Wysycenie dość niskie, czyli poprawne. Niestety, kolaboracja za cholerę się nie udała. To co wydobyło się z butelki to jeden wielki i beznadziejny chaos. 5% laktozy nie wniosło upragnionej mleczności a po lekkim ogrzaniu wychodzi też gryzący alkohol.

----------

Styl: Imperial Milk Stout
Alk: 10% Obj.
Ekstrakt: 25% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienny), laktoza, cukier kandyzowany, chmiel (Columbus), wanilia, drożdże S-04.
Do spożycia: 28.07.2016

Facebook Browaru

PS: przy okazji ostatnio złożonego zamówienia w sklepie Piwna Przystań dostałem gratis drugą butelkę tego stwora. Zobaczymy za parę miesięcy czy leżakowanie ma sens... według mnie nie bardzo.

EDIT 17.03.2017: O dziwo po roku alkohol schował się i już tak nie przeszkadza. Spalenizna nie jest drażniąca i całość naprawdę zaczęło przypominać stout. Taki słodki... do granic możliwości... po którym dostaje się zapaści i przebywa w śpiączce przez kolejny rok z przecukrzenia organizmu.

Dobrze zakorzenioną tradycją na blogu jest wypuszczanie przeze mnie wpisów miesięcznych wedle bardzo chaotycznego grafiku (albo i nawet jego braku). Tak samo jest i tym razem... nie wiem, jakoś tak ostatnio mocno zabiegany jestem. W dodatku nic z tego zabiegania nie wychodzi... Anyway, zaczynajmy!

Dawno na blogu nie było jakiegoś barel ejdża. Średnio to wygląda w kontekście nadchodzącego roku bo wielu ludzi z branży uważa, że w najbliższych dwunastu miesiącach zobaczymy od cholery (i jeszcze ciut ciut) piw leżakowanych w lub/i z wszelakiego rodzaju drewnem. Jakoś się tak złożyło, że wiele browarów postanawia przelać jakąś tam część swoich warek (oczywiście takich stylów, które się do tego nadają) do beczek.

Nie ma w tym nic złego, jeśli mają takie moce przerobowe i miejsce do leżakowania owego piwa przez parę miesięcy to czemu nie? Oczywiście z gówna bata nie ukręcisz jak to mówią, ale wiele browarów pokazało już, że wie jak to robić. Najlepszym przykładem będzie Kingpin ich i Turbo Geezer. Dzisiaj sprawdzimy sobie browar Bednary, którego ciężko dostać w butelkach... szczególnie w mojej okolicy.


Etykieta zrobiona trochę na odwal, bez specjalnej troski o szczegóły. Mamy powiększone logo browaru w kolorystyce pasującej do stylu piwa. Nic szczególnego, ale też nic odpychającego. Sam kolor piwa to już istna czarna dziura, która wsysa wszystko dookoła (łącznie z pianą). Beżowa czapa bardzo szybko zaczęła opadać, w sumie to już podczas nalewania. Syczała brzydko, jak w Coli. 


Znalezienie aromatu w szkle to niestety nie lada wyczyn. Czuć wanilię, trochę czerwonych owoców, ale trzeba się długo naszukać aby odkryć cokolwiek stoutowego. Pojawia się dosłownie odrobina czekolady, która fajnie łączy się z owocami, ale nic poza tym. Zacząłem więc mocno ogrzewać je w rękach (bez podtekstów) i dopiero po jakimś czasie wyszła specyficzna torfowość.

Po pierwszych dwóch łykach piwo wydaje się być identyczne w smaku. Przeważa beczka, wanilia, owoce i dopełniająca czekolada. Z każdym kolejnym łykiem jednak to czekolada zyskuję na sile, zaraz za nią torf, ebonit, trochę drewna. Przy dość mocnym ogrzaniu pojawiają się też nuty porto. Goryczka nie jest wysoka, ale za to stanowcza. Wpada nagle z wyraźnym zamiarem uporządkowania tego wielowymiarowego towarzystwa. Udaje jej się to w 100% bo idealnie oddziela finisz od reszty. Ten jest już bardziej stoutowy. Mieszanka czekolady i kawy, z lekką palonością (tutaj wchodzi też delikatna kwaskowatość) i dopełniającą nutą wędzonki (w dodatku przyjemnie zalegającej). Wysycenie na średnim poziomie, mogłoby być niższe według mnie. W życiu bym nie powiedział, że to coś ma 18% ekstraktu. Niby ciało jest, ale pije się cholernie szybko. Trzeba się pilnować bo szkoda by było wypić tak złożone i cholernie smaczne piwo jak jakąś kolejną ajpe do grilla.

----------

Styl: Smoked Foreign Extra Stout Barrel Aged
Alk: 6,8%
Ekstrakt: 18 Blg.
IBU: 25
Skład: słód (pale ale, wędzony torfem, monachijski, czerwony, jęczmień palony, czekoladowy, barwiący, żytni, owsiany), chmiel (Marynka, Fuggles), drożdże.
Do spożycia: 15.06.2016


Piwa jasne kawowe to dość specyficzny rodzaj trunku. Taki craft, ale nie do końca. Styl olany dość mocno przez naszych krajowych rzemieślników a szkoda. Czasami człowiek ma zwyczajnie ochotę na coś prostego, lagerowego, i taki coffee ale nadałby się wtedy idealnie. A jak ktoś jest jeszcze kawowym nałogowcem (jak ja) to już w ogóle.

Owszem, była kiedyś pewna Kawka z Widawy, ale o niej to już nawet najstarsi górale zapomnieli. Z odsieczą przychodzi browar kontraktowy Rebelia z Ząbkowic Śląskich warzący swoje piwa w Wąsoszu (jak chyba połowa kontraktowców w naszym kraju z resztą). Nie powiem, żebym jakoś specjalnie szukał piw tego browaru. W sklepie przyciągnęła mnie... etykieta.


Grafika prezentuje się bardzo okazale, szczególnie w odcieniach czerni i bieli. Styl w jakim został wykonany obrazek (kojarzący się z piaskowaniem czy też malunkiem kredowym) też robi robotę. Samo piwo ma kolor bursztynowy i jest tylko delikatnie zamglone. Piana z początku wysoka szybko zaczęła pękać i po chwili pozostał po niej wyłącznie marny kożuch. Szkoda.


Aromat okazał się być średnio intensywny, ale za to utrzymujący się aż do ostatniego łyku. Niestety idealnie do niego pasuje stare, korporacyjne powiedzonko, że "fajnie to już było". Początek wydawał się być bardzo ciekawy bo było zwyczajnie czuć dodane ziarna kawy. Bardzo szybko jednak zostały one wypchane z open space przez lagerową słodowość i dość mocno wyczuwalne gotowane warzywa. Co jednak najdziwniejsze... im mocniej się piwo nagrzewało tym bardziej było czuć ponownie kawę. Tak jak w marzeniach każdego korposzczura... dobre czasy muszą wrócić!

Coffee Break od samego początku wydaje się być całkiem pijalne, średnia treściwość i średnie do wysokiego nagazowanie robi robotę. Po gotowanym kalafiorze nie pozostał nawet ślad. Jest za to sporo karmelu i delikatnie cytrusowych nut. Bardzo dobrze wpisały się w to wszystko ziarna kawy, które robią za wystarczającą kawową kontrę do tej całej słodkości. W dodatku nie wprowadzają żadnego wyczuwalnego kwasku do piwa. Niestety goryczki w tym nie ma żadnej co jest akurat dużym zaskoczeniem, w końcu wsypali aż dwa super goryczkowe chmiele. Rebeliancki coffee ale przechodzi od razu do finiszu, który mi osobiście przypomina zieloną kawę. Pozytywne zaskoczenie trzeba przyznać. Wraz z każdym łykiem wspomniana wcześniej cytrusowość wzrasta coraz bardziej przypominając grapefruit (ale do ajp-srajp jeszcze temu piwu dużo brakuje). Według mnie jest to w większości udane coffee ale. Nie jest palone (bo nie o to w tym piwie chodzi) tylko po prostu kawowe na dobrze dobranej bazie słodowej. Piwo codzienne, jeżeli oczywiście nie przeszkadza Wam brak jakiejkolwiek goryczy. 

----------

Styl: Coffee Ale
Alk: 6% Obj.
Ekstrakt: 14% Wag.
IBU: 35
Skład: słód (jęczmienny: pilzneński, monachijski; caramunich II), niesłodowany jęczmień, chmiel (Magnym, Marynka, Ahtanum), kawa w ziarnach, drożdże US-05.
Do spożycia: 13.07.2016


Są takie skarby w polskim piwowarstwie, które człowiek potrafi ignorować przez bardzo długi czas, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Dla jednych jest to żywiecki porter, dla innych może to być ten jeden jedyny single-hop z Doctor Brew. Dla mnie takim nieokiełznanym kryształem w tym całym koncernowym szambie był właśnie Porter Łódzki, do dziś.

Oczywiście ciężko jest Browary Łódzkie nazwać koncernem. Z trzech kompleksów ostał się tylko jeden, który warzy piwa głównie do marketów. Jest w ich portfolio jednak jedno piwo, w dodatku puszkowane, które wychwalane jest przez każdą znaną mi osobę w internetach (nie żartuję), a które ja ignorowałem z jednego powodu: braku dostępności na zachodzie. W końcu postanowiłem je zamówić wraz z craftami-sraftami ze sklepu internetowego.



Jakiś czas temu browar postanowił zmienić szatę graficzną swojego porteru. Muszę przyznać, że wcześniejszy wygląd mi się trochę bardziej podobał. Jest to jednak wybór pomiędzy dwoma mocno koncernowymi grafikami. Te hasła... "premium" czy też informacja o 4 słodach, ale bez ich wyszczególnienia. No trąci to koncernem na odległość. Samo piwo wygląda za to bardzo ładnie. Ciemny, pod światło brunatny kolor bez jakichkolwiek oznak zmętnienia. Brązowa, wysoka piana opada w średnim tempie, niestety nie pozostawia po sobie nic na ściankach. 


To piwo kosztuję coś koło 3,50zł za puszkę a w aromacie dzieje się więcej niż w niejednym craftowym porterze. Karmel i orzechy robią za solidną podstawę a śliwki i wiśnie za idealne dopełnienie. Do tego nuty winne i czekoladowe gdzieś w oddali. Nie obyło się bez wpadek, czasami wychodzi delikatny rozpuszczalnik, ale w bardzo słabym stężeniu. Całość wystarczająco intensywna by można się było nią cieszyć do końca picia.

W smaku też jest niczego sobie aczkolwiek trzeba nadmienić, że nie jest to super gęsty (czy też likierowy) porter. Jest za to cholernie pijalny jak na tak wysoki ekstrakt i jak się łatwo można domyśleć... zabójczy przy tym poziomie idealnie ukrytego alkoholu. Gładki, z dość niskim wysyceniem wchodzi niemal tak dobrze jak grodziskie po ostrym rowerowym wysiłku. Słodkie (ale bez przesady) z dominującymi ciemnymi słodami pod postacią karmelu, orzechów i lekkiej paloności. Do tego suszone owoce (tutaj znowu śliwka i wiśnie) z lekkim winnym muśnięciem. Goryczka bardzo krótka, ale wyraźna. Robi szybki reset kubków smakowych aby człowiek mógł się nacieszyć słodkawą kawą na finiszu. Ta zostawia miły posmak w ustach po każdym łyku. Cholera... Porter Łódzki nie jest piwem wybitnym, w które Duch Craftu wstąpił w postaci śliwki egipskiej wykopanej z grobu faraona (ku uciesze piwnych hipsterów). On jest po prostu cholernie smaczny. Dziwi mnie trochę fakt, że strona browaru została w pełni oparta na ich piwie "Mocne" a o porterze nie ma tam nawet małej wzmianki.

----------

Styl: Porter
Alk: 9,5% Obj.
Ekstrakt: 22% Wag.
IBU: b/d
Skład: b/d
Do spożycia: 27.05.2017

www.browarylodzkie.pl

Ostatnia niedziela okazała się być pięknym dniem. Właśnie dlatego chwyciłem za rower z zamiarem odbycia kolejnej pijackiej trasy dookoła jeziora. Udało się, 50km zaliczone, ale z trudem. Najwidoczniej forma nie chcę jeszcze wrócić (tak samo jak zima nie chce odpuścić i sypnie czasami śniegiem na parę godzin).

Problem w tym, że przez własną głupotę zapomniałem naładować aparat. 10% baterii ledwo co starczyło mi na zrobienie zdjęć piwa i może dwóch widoczków. Dlatego nie podłącze tego wpisu pod Pijanego Rowerzystę. Co do samego piwa, Browar Spółdzielczy wysłał mi je łaskawie bez wcześniejszej konsultacji. Odważny krok, w takich sytuacjach potrafię bez skrupułów wrzucić nawet najbardziej negatywny wpis. Skoro tak ochoczo wysyłają to muszą być pewni jakości swojego wyrobu chyba nie?


Etykiety browaru są ściśle związane z morzem. Co mi się szczególnie w nich podoba to minimalizm. Ich głównym motywem (i w sumie jedynym) jest węzeł. Na początku browar miał ich cztery, ale AIPA dostała nowy z tego co widzę. Ładne to i schludne. Piwo też niczego sobie z resztą. Piękny, miedziany kolor, zamglone (ale należy wziąć poprawkę na turbulencje w plecaku). Piana rośnie wysoka, bialutka i drobnopęcherzykowa. Opada w średnim tempie, ale pozostawia całkiem ładny osad na ściankach. 


Nie będę kłamał, że aromat wbił mnie w ziemię i każdy hopheadowiec dostanie przy nim spazmów. Brakuje mu siły i wytrwałości, ale nie jest też jakoś szczególnie wadliwy. Są tropiki, słodkie mango, marakuja bodajże i delikatna brzoskwinka. Gdzieś w oddali pojawia się tez guma balonowa i żywica. Niby wszystko okej, ale polscy craftopijcy przyzwyczajeni są (czyt. "rozpieszczeni") do mocnego, chmielowego uderzenia w nos przy jakiejkolwiek interpretacji AIPA. 

Chwyciłem butelkę co by sobie przeczytać skład i wziąłem pierwszy łyk. W tym momencie uświadomiłem sobie coś. To nie jest przecież imperialna AIPA, może i aromat był słaby, ale w smaku jest jak najbardziej okej. Nie wdeptuje w ziemię, ale jest po prostu okej. Mamy cytrusy na równi z żywicą na dobrze dobranej podbudowie słodowej (która wydaje się być delikatnie tostowa). Goryczka wchodzi nagle, z przytupem i żywicznym profilem. Jest mocna, ale ulatnia się dość szybko pozostawiając za sobą wytrawny, żywiczno-łodygowy finisz, który mógłby jednak odrobinkę krócej trwać według mnie. Średnio treściwe, tak samo nagazowane. Pijalne, spokojnie można sięgnąć po więcej w ten sam wieczór. To jest AIPA w najprostszej postaci. Jeżeli mam być szczery to browarowi należy się szacunek za to, że zwyczajnie nie spieprzył tego stylu.

----------

Styl: American India Pale Ale
Alk: 6,2% Obj.
Ekstrakt: 15% Wag.
IBU: 65
Skład: słód (pale ale, wiedeński, pszeniczny, caramunich II), chmiel (Zeus, Citra, Amarillo, Centennial), drożdże safale US-05.
Do spożycia: 20.04.2016




Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com