Śledź mnie na:

Uwielbiam walczyć z różnymi mitami czy tam gusłami związanymi z piwem. Jednym z takich zabobonów jest wieczne masło lub/i żelazo zamieszkujące tanki w browarze Witnica. Zawsze wydawało mi się to dziwne, taki Birbant warzył tam piwa z powodzeniem i co najważniejsze bez wad. Może mamy tu do czynienia ze swoistą klątwą zesłaną na rodzime produkty browaru? Ostatnia degustacja Rudobrodego Maga potwierdza poniekąd te domysły. Czymś innym jest fakt, że samo piwo było dość niskich lotów po prostu.

Czemu przypominam Wam o tym? Ano dlatego, że dzisiejszy debiut (na blogu przynajmniej) ze stajni Raduga też został uwarzony w browarze niedaleko Gorzowa Wielkopolskiego. Czemu wcześniej ich nie było u Brodacza? Odpowiedź jest prostsza niż się Wam wydaje. Za każdym razem, gdy widziałem ich piwo na półce sklepu z lepszym piwem nie miałem po prostu ochoty na kolejną wariację IPA. Dopiero ostatnio, gdy w plecaku leżały już nowe wypusty z browaru Haust stwierdziłem "czemu nie?".


Dawno nie miałem takiej zagwozdki jeżeli chodzi o wygląd butelki. Z jednej strony podoba mi się styl graficzny etykiety, kreska, pastelowe kolory i swoiste proszkowane wypełnienie. Z drugiej jednak... jakość wydruku mi nie przypadła do gustu. Śmierdzi taniością na odległość. Według mnie o wiele lepiej by to wyglądało gdyby dać błyszczący papier i może nawet zmienić kształt samej etykiety. Domyślam się jednak, że są pewne ograniczenia w etykieciarce browaru witnickiego. Samo piwo prezentuje się wyśmienicie. Dość mętna pomarańcza bardzo ładnie wygląda w goblecie i w dodatku chroni je wysoka i zbita piana. Średni jest jej żywot ale oblepia szkło zacnie. Jakbym był uparty mógłbym się przyczepić tej mętności, ale... nie jestem.


Pierwszy niuch i już wiem, że będę musiał się nieźle wysilić aby uniknąć porównań z Rudym. Tutaj przynajmniej da się coś wyczuć bez konieczności wessania połowy zarostu, zwanego też potocznie wąsem. Nie żeby od razu jakaś petarda strzelała człowiekowi w twarz, jest po prostu okej. Z początku bałem się, że będzie to głównie IPA ale bardzo szybko uspokoiłem nerwy. Jest tropikalnie, dość słodko nawet. Brzoskwinka, mango, te klimaty. Na szczęście do wiwatu dają typowe belgijskie przyprawy i nie pozwalają się w tej słodkości zanurzyć. W dodatku Belgia rośnie w siłę po ogrzaniu. W smaku robi się bardziej hardkorowo. Piwo jest tylko z początku słodkawe i to przez dosłownie ułamek sekundy. Żywica, goryczka i przyprawy, tak w dużym skrócie myślowym można opisać Nagie Miasto. Żywica to swoisty fundament, dominuje jeżeli chodzi o akcenty IPA. Potem mamy goryczkę, dość wysoką i wyrazistą. Profil bardzo przyjemnego grapefruita, ta przypomina mi krokwie podtrzymujące konstrukcje. Bardzo dobrze współgra z żywicą, mimo intensywności nie odrzucają człowieka. Na finiszu dominują przyprawy, z wyczuwalnym pieprzem na czele. Zamykają całość jak dach zrobiony bynajmniej nie przez Januszy budownictwa. Co mnie jednak najbardziej zauroczyło to delikatne zaleganie ziół na samiutkim końcu. Cholernie fajne, harmonijne i zgrane piwo. Może odrobinę za mocno wysycone ale to wszystko. Treściwe, dwa takie i miałbym dosyć. Kolejne, bardzo dobre piwo, które narodziło się w czeluściach browaru w Witnicy. Czy to jakaś czarna magia? Wątpię, tak samo jak w to, że mój pies kiedyś przestanie kopać dziury gdzie popadnie.


Inicjatywa piwowarska pod wdzięczną nazwą Chmielogród znana jest chyba większości piwoszy w naszym kraju. Czasami pogrzebie w niej jakiś bloger, typu Bartek czy Tomek ale sercem całej operacji jest Browar Piwna i multitap Degustatornia. Pomysł zacny muszę przyznać. Jestem po części nerdem, który zagrywał się we wszelakie RPG typu Baldur's Gate i czytał opowieści z Forgotten Realms. Po części postacie z Chmielogrodu przypominają mi własnie te klimaty. Podobny pomysł ma Bevog ale oni są zza granicy więc się nie liczą.

Niestety jest jeden poważny problem: dostępność. Ilość poszczególnych wypustów była tak niska, że schodziły ze sklepów w zastraszającym tempie. O wersji beczkowej w mojej okolicy (jak wiecie z resztą) mogę zapomnieć. Najnowsze piwo zostało więc uwarzone w Witnicy... zaraz po ogłoszeniu tej informacji pojawiły się lamenty wielu osób. Produkty, które browar wypuszcza pod marką Lubuskie są zazwyczaj wątpliwej jakości i w pewnym sensie rozumiem obawy ludzi. Jak już nie jeden browar kontraktowy jednak pokazał da się tam uwarzyć dobre piwo bez wad. Tak więc czy w końcu udało mi się je kupić? Nie, dostałem je od Wojtka, jednego z pomysłodawców projektu.


Najpierw trochę ponarzekamy. Wszystkie wcześniejsze piwa z tej serii miały szeroką, prostokątną etykietę. Bardzo dobrze się na niej nadruk prezentował i gdy zobaczyłem znane mi z piw witnickich jajo moje serce zaczęło krwawić. Według mnie to cholernie zły pomysł, szczególnie gdy malunki postaci są pierwsza klasa. Wciskanie ich na siłę na tak małą powierzchnie jest zbrodnią popełnioną na talencie grafika. No, to tyle. W szkle piwo wygląda wyśmienicie na szczęście. Ciemny bursztyn, lekko zmętniony, wypisz wymaluj kolor brody maga z etykiety. Piana jak na to szkło dość wysoka, drobniutka i dość trwała jak na warunki działkowe. Ładnie się też trzymała szkła.


Przez to cholerne doświadczenie witnickie pierwsze czego szukałem w aromacie to masło i zaraz po nim gwoździe. Z przykrością dla wielu muszę stwierdzić, że takowych nie wyczułem. Rudobrody jest wolny od wad ale też i... od jakichkolwiek zapaszków. Aromat jest tak słaby, że nawet zaciekłe wąchanie w stylu narkomana na głodzie nie pomaga. Jakaś bliżej nieokreślona mieszanka karmelu z żywicą, przy czym ten pierwszy przeważa. Jakieś owoce tropikalne? Nope, trochę mnie to zaniepokoiło i dziwnie zmartwiło. Coś jakby Minsc z Baldur's Gate nie posiadał już swojego wiernego towarzysza Boo z niewiadomych przyczyn, smutne. Nie zganiajcie też braku aromatu na szkło, już nie jedno piwo pokazało pazury w tym kielichu. W smaku pierwsze co mi się rzuciło na język to zbyt wysokie nagazowanie, nie dużo ale wystarczająco żeby w jakimś stopniu uprzykrzyć mi wypicie Rudego. Zaraz po na tapetę wchodzi goryczka, jest średnia ale dość wyraźna z tym, że... drętwa jak cholera i nieprzyjemna. Niby takie albedo z grapefruita ale psuje się strasznie na finiszu. Nie jestem pewny ale "garbnikowa" to chyba idealne określenie. W dodatku zalega jak kredyt we frankach. No ale co ze smaczkami? zapytacie. Ano jest tak samo nudno jak w aromacie z tą różnicą, że to żywica dominuje teraz. Z początku wydaje się okej ale goryczka definitywnie psuje cały odbiór piwa. W dodatku czasami wychodzi obrzydliwy alkohol. Płaskie, drętwe i nieprzyjemne. Czar prysł, magowi zabrakło many.


Uwielbiam takie wyjazdy. Człowiek się ubiera w sportowe ciuszki, napala się bo słońce daje jak szalone a na niebie żadnej chmury. Wychodzi na dwór i jebs! Wszystko fajnie i pięknie ale temperatura nie przekracza 3 'C. Mocno zacząłem się zastanawiać czy jest w ogóle sens zabierania piwa ze sobą...

Tak się ostatnio zastanawiałem czy nie zrobić czegoś w rodzaju nowego cyklu pod tytułem "Janusze Piątkowi". Pomysł był prosty, przy tym jakże pięknym dniu tygodnia wrzucałbym na bloga degustacje piw, które koło kraftu nawet nie stały. Mamy dużo takich na półkach sklepowych więc byłoby w czym wybierać. Problem z takim przedsięwzięciem jest jednak sporawy, no bo w końcu komu się chce pić HarnasioŻubroŻywca oceniając w dodatku jego walory smakowe... jeżeli takowe w ogóle są. O robieniu zdjęć nawet nie wspomnę.

Nadarzyła się jednak idealna okazja na chociażby napisanie swoistego pilota cyklu. Na pewno zauważyliście, że koncerny podłapały kolejne trendi słówko wprost od rzemieślników czyli mocne chmielenie, w większości przypadków na zimno. I tak, idąc sobie moją ulubioną alejką w Tesco, nieświadomy czyhających zagrożeń zwróciłem swoją uwagę na dziwnie wyglądającą butelkę Carlsberga. Wrzuciłem do koszyka, zaraz obok Pony Express od Faktorii. Może Duch Craftu nie ukaże mnie sromotnie za tę zniewagę. Tak na marginesie Harnaś też coś takiego wypuścił, robi się ciekawie... Nurtuje mnie jednak fakt, że nigdzie o tym piwie nie można przeczytać. Oficjalna strona milczy, wygląda to na wybryk polskiego oddziału raczej.


Największym zdziwieniem dla mnie była sama butelka. Wbrew pozorom nie jest to ciemna zieleń lecz cholernie ciemny brąz. Pojemność 400ml świadczy o piwie premium... zapewne. Co innego mówi jednak slogan na szyjce: "Intensywny aromat, bez zbędnej goryczki". Czy muszę to komentować? Samo piwo nie wyróżnia się niczym spośród swoich eurolagerowych pobratymców. Jest to to samo wyblakłe złoto co zawsze, ze znikomą pianą której żywotność można zmierzyć jedną gołotą. Musicie mi wybaczyć smugi na szkle, jakoś nie chciało mi się szorować szklanicy do tego piwa.


Sprawdźmy od razu aromat, w końcu ma wbijać w ziemię i dobijać glanem jak jakaś imperialna AIPA. O dziwo jest go sporo i utrzymuje się praktycznie do końca picia. Najdziwniejsze jest jednak to, że naprawdę czuć w tym chmiel Polaris. Trochę ziół i mięta pałętają się jak jakieś bezdomne psy, które cały czas pogania gruby, rozpieszczony bachor zwany Rozpuszczalnikowym Biszkoptem. W sumie to się powinienem cieszyć, że w ogóle chmiel wyczuwam przy tym kolosie. W smaku bachor znika ale zabiera ze sobą większość podwórka. Piwo jest słodowe, lekko biszkoptowe jak najzwyklejszy eurolager i w dodatku bez goryczki (ale w sumie o tym już nas łaskawie poinformowali). Wiadomym jest, że lagery nie posiadają dużo tego jakże ważnego składnika ip-srip ale jej brak w Nox'ie jest wręcz wybitny a nawet... minusowy. Ale cóż to? Ktoś jednak postanowił nie uciekać wraz z grubasem i został. Lekki posmaczek nieprzyjemnego alkoholu wędruje z kąta w kąt i chyba mu się wydaje, że komuś jest potrzebny. Pozostałości po rozpuszczalniku jak mniema. Czasami próbuje się upodobnić do trawiastego posmaku ale ja się nie dam zrobić w balona, oj nie. Wysycenie cholernie niskie tylko potęguje odczucie wodnistości. Z całego opisu może Wam się wydawać, że piwo jest dość wyraźne w smaku, choćby nawet dzięki wadom. Prawda jest jednak taka, że smakuje gorzej i bardziej wodniście niż nie jeden koncernowy lager na naszym rynku.


Hasło reklamowe roku według mnie.

Browar Olimp wie jak podniecić piwoszy z wąsem a i tych bez zarostu także. Pewnego pięknego i zapewne słonecznego dnia panowie postanowili zalać beczki po francuskim czerwonym winie resztką Hadesa, który jak zapewne pamiętacie bardzo mi zasmakował. Zostawili go tak w ciemnościach na ponad pół roku gdzie dzikie drożdże i odrobina magii zdziałały cuda... no, przynajmniej tak twierdzą.

Powiem Wam, że zastanawiałem się czy jest sens pisania o Pinki. Niedawno degustowałem brodaczne american rye o wdzięcznej nazwie Americano i szczerze mówiąc wydawało mi się, że to był właśnie american wheat. Normalnie poleciałbym oba trunki w jednym poście ale mam żelazną zasadę jeden wyjazd - jedno piwo.

Prawdą jest jednak, że zasyp różni się diametralnie. Tutaj mamy słód pszeniczny, pilzneński, karmelowy plus chmielenie Citrą. W żytnim był słód pale ale, żytni (duh) i chmiele Amarillo i Chinook. Czy to jednak wystarczy?


Moje zdanie o etykietach Brodacza znacie, są proste ale na ten dobry sposób. Każde piwo ma mały znaczek/grafikę, która jakoś ma pasować do nazwy. W tym przypadku mamy mordę nie za bardzo żywotnej myszki. Pinky i Mózg? Ale czemu w wersji nekro? Nie ma się co zastanawiać nad tym zbytnio bo po przelaniu do teku piwo intryguje wyglądem. Jest mętnawe jak na wheat'a przystało, tak delikatnie, bez farfocli czy innego tałatajstwa (wręcz zamglone można powiedzieć). Zdziwił mnie jednak kolor, jest dość jasne. Blado żółte, słomkowe wręcz. Mnie osobiście zahipnotyzowało bardzo pozytywnie. Piana z początku piękna, śnieżnobiała i drobna. Po dwóch łykach nic po niej nie zostało oprócz delikatnych oznak na szkle... smutek.


Pierwsze niuchy i mogę spokojnie stwierdzić, że kolor jak najbardziej odzwierciedla charakter tego piwa. Co prawda zapaszków pszenicznych można ze świecą szukać ale za to jest przyjemna cytrusowość z bardzo dużym naciskiem na samą cytrynę. I to taką poprawną, nie tę sztuczną rodem z Corneliusa Cytrynowego. Podczas picia wychodzą też lekkie nuty kwiatowe. Ogólnie bardzo rześki aromat, zachęca do przechylenia szkła. Jedyny problem jaki z nim miałem to jego ulotność, w połowie picia ciężko było cokolwiek wywąchać. W smaku mamy praktycznie tych samych bohaterów. Co prawda pojawiają się smaczki pszeniczne ale ogarnięte są z każdej strony cytrusami. Znowu mamy do czynienia z prawdziwą cytryną i co za tym idzie lekką kwaskowatością, która cholernie dobrze działa na człowieka, orzeźwiająco z resztą. W tle pałęta się też trochę grapefruita. Lekko ziołowa goryczka niska ale wyraźna i według mnie wystarczająca. Piwo jest dość wytrawne więc osobiście nie życzyłbym sobie większego uderzenia goryczy. Szczególnie przy tak delikatnym ale orzeźwiającym profilu. Finisz lekko ziołowy i minimalnie zalegający. Wysycenie powiedzmy, że wysokie. Pasuje do całości. Bardzo dobry american wheat, idealny na lato. Posypię głowę popiołem i przyznam się, że nie miałem racji. Pinky różni się od Americano i to znacznie.


Czasami człowiekowi nic nie idzie po jego myśli. Taki piękny dzień trafił mi się ostatnio przy bodajże sobocie. Rozpoczęcie sezonu działkowego oraz planszówkowego na poletku kumpla. Na tapecie Talizman z trzema nowymi dodatkami. Oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie zabrał chociaż jednego piwa ze swoich piwnicznych odmętów do oceny.

Traf chciał, że piwem które wrzuciłem do plecaka było nowe żytnie IPA z browaru Bojanowo. Co prawda w moich okolicznych żabojadach tylko Szwejk dotarł na półki ale z odsieczą przybyła paczka od Pani Anety z BRJ. Oczywiście nie byłbym sobą gdybym czegoś nie spieprzył. Robiąc zdjęcia postawiłem IPA glass na trawie, która chyba pod wpływem zbliżającej się wiosny wybijała do góry w takim tempie, że aż przewróciła szkło. Większość piwa się wylała a ja walczyłem ze sobą czy jednak opisać tę nibydegustację czy nie. Na szczęście ta lepsza strona wygrała i postanowiłem tego nie robić. Pożaliłem się trochę na facebooku jak prawdziwa blogerka i ku mojemu większemu zdziwieniu dostałem kolejną paczkę od browaru. No to co, zdjęcia już dawno zrobione więc na spokojnie zajmijmy się może piwem?


Włodarze Bojanowa postanowili trochę zmodyfikować swoją etykietę i chwała im za to. Tym razem nie ograniczyli się tylko do zmiany kolorystyki ale dodali także unikatowy rysunek przypominający tatuaż charakterystyczny dla tytułowego plemienia. Bardzo dobry krok, według mnie powinni każdą etykietę wypełnić takimi smaczkami. Co do piwa... goddamn. Piana jest wręcz fenomenalna. Zbita, wysoka, utrzymuje się dość długo i nawet po kraksie na trawie oblepiła szkło. Sam trunek wywołał zdziwienie, wygląda jak typowe piwo żytnie. Nie żeby mi to przeszkadzało ale żytnia IPA jest zazwyczaj bardziej klarowna. Kolor to... brudny bursztyn, ewentualnie miedź dla upartych.


Pamiętam, że ta resztka która mi została do wypicia na działce jakoś nieszczególnie na mnie podziałała. Była dość chmielowa w aromacie jak i smaku ale przez małą ilość i dość mocną zimnicę na dworze nie bardzo dało się całość ocenić. Teraz, gdy siedzę w domu cieszę się bardzo, że Maorys dostał drugą szansę. Aromat mocny, wyraźny, iście tropikalny. Nowa Zelandia wyłania się pod postacią mango, ananasa i bodajże białych winogron. Te ostatnie wyczuje wszędzie, za młodu wsadzałem sobie je do nosa i chodziłem po domu... nie oceniajcie mej młodości! Jest też lekki zapaszek zbożowy, to akurat musi być żyto. W smaku piwo jest cholernie aksamitne i dość gęste. Znowu mamy do czynienia z tropikami i cytrusami z tym, że winogrona słabną na rzecz innych owoców. Do głosu dochodzi fajna, wyrazista ale dość stonowana goryczka o żywicznym profilu. Ta lekko zalega łącząc się z kwaskowatością żyta na finiszu. Zbożowość wyczuwalna praktycznie cały czas podczas picia, podobnie stonowana jak goryczka. Wysycenie na średnim poziomie, wyższe mogłoby na pewno zaszkodzić pijalności. Trochę wypycha człowieka nie powiem, nie spodziewałem się tego bo smakowo wydaje się wręcz sesyjne. Myślałem też, że będzie słodsze a tu takie przyjemnie wytrawne (wręcz bitterowe) zaskoczenie. Do dzisiaj moim ulubionym piwem ze stajni Browarów Regionalnych Jakubiak był Jankes ale... no cóż.


Jak niektórzy wiedzą zrobiłem sobie ostatnio kuku w stopę. Możliwe, że owy wypadek miał coś wspólnego z pewnym upojeniem alkoholowym ale nie wnikajmy w szczegóły. Ważne jest, że już trzy tygodnie odczuwam te przykre dolegliwości... a pogoda zaczyna się robić wręcz fenomenalna. Nie mogłem już dłużej siedzieć bezczynnie i postanowiłem się pogodzić z rowerem. Trasę wybrałem spokojniejszą, co by sobie kontuzji nie odnowić.

Wszyscy wiedzą, że blogerzy piwni żyją w dostatku i łaskawie wybierają piwa do degustacji z kazyliona paczek, które im browary wysyłają jako dary losu [insert_sarkazm_here]. Całkiem na serio jednak teraz, oczywiście zdarza się, że browar (koncernowy lub nie) wysyła takie prezenty i kompletnie nie rozumiem hipster blogerów, którzy gardzą wszem i wobec (głównie na facebooku) takimi paczkami (ale oczywiście adres do wysyłki podali). Takie gifty dają nam możliwość zweryfikowania danej nowości bez potrzeby wydawania własnych, ciężko zarobionych pieniędzy. Co w tym złego? No chyba, że ktoś się czuje zobligowany wydać wtedy pochlebną opinię...

Pomijając czyste hejterstwo, najbardziej cieszą prezenty od znajomych blogerów. Kacper i Karolina (blog Piwna Zwrotnica) wysłali mi ostatnio najnowsze piwo z browaru Reden. Co prawda wkurzałem się robiąc zdjęcia bo znowu mi aparat fikał ale powtarzałem sobie w myślach, że w końcu będę mógł dopisać do listy browar z Chorzowa. 


Zatrzymajmy się na chwilę i zastanówmy nad nazwą tego piwa. Piękna sprawa, w końcu hops (ang. chmiel) i człowiek, który zatrzymał słońce i ruszył Ziemię. Nawiązanie do piwnej rewolucji aż nadto widoczne ale ja mam jeden maluteńki zgrzyt. Nazwa byłaby jeszcze bardziej pasująca gdyby była to PIPA czyli polska IPA. Pomijając ten mały fakt, nacieszmy się etykietą. Autorem jest nadawca czyli Kacper. Koleś ma talent jak mało kto więc dziwi mnie, że polskie browary jeszcze się do niego nie pchają drzwiami i oknami oferując worki dukatów za współprace. Samo piwo nie wygląda już tak dobrze, kolor złota, no powiedzmy że pomarańczki nawet. Jest dość mocno zmętnione. Piana z początku wysoka szybko zaczęła opadać (jak mój spokój podczas robienia zdjęć) ale na szczęście zostawiła spore ślady na szkle.


Pstryk i kapsel poleciał jak wystrzelony z procy. Z przyzwyczajenia wziąłem pierwszy niuch na szybko z butelki (podobno to teraz modne jest w środowisku). Faken shiet pomyślałem. Zacząłem wąchać ze szkła, co by się upewnić czy mnie tu ktoś w konia nie robi. Aromat taki sam, intensywny, pięknie AIPA'owy (słowotwórstwo z brodaczem). Aż mi się nie chce wierzyć, że to tylko chmiel Simcoe. Żywica, cytrusy i po lekkim ogrzaniu słodycz nektarowa. Ogarnął mnie podobny zachwyt co przy pierwszej warce Grand Prix z Ciechana. Kacper pisał, że u niego aromat był trochę mniej intensywny. Najwyraźniej piwo musiało jeszcze dojrzeć. Podniecony jak za czasów przedszkola (gdy kumpel pozwolił mi się pobawić swoim GI Joe) zacząłem powoli pić... okej, na pewno jest wytrawne. Całość zdominowana na swój sposób przez żywicę. Pojawiają się cytrusy ale bliżej im do skórek czy albedo (no chyba że to ta żywica tak działa). Niestety przez tę dominację ciężko jest je wyszczególnić. Goryczka, oczywiście żywiczna, na wysokim poziomie ale najlepsze jest w niej to, że jest cholernie wyraźna i zdecydowana. Nie zalega, robi swoje i odchodzi czekając w krzakach na kolejny łyk. W trakcie picia pojawiają się też sosny i lekka ziemistość na finiszu, która mi osobiście cholernie podpasowała. Nagazowanie średnie do wysokiego, bardzo dobrze dopasowane do piwa. Treściwe ale pije się cholernie szybko, aż człowiek zaczyna żałować, że Hopernik lany jest tylko w małe butelki. Specyficzna żywica w płynie muszę przyznać, jeszcze takiej nie piłem. Szczerze mówiąc gówno mnie obchodzi balans w tym momencie, człowieka aż zżera ciekawość podczas picia i w dodatku całość jest nader smaczna. Reszta smaków jest na wystarczającym poziomie żeby nie nazwać tego trunku tylko żywiczną ucztą.


Nasz blogerski światek piwny jest dość specyficznym miejscem. Czasami odbywają się w nim takie rzeczy, po których normalny Kowalski zacząłby się zastanawiać dlaczego ktoś w ogóle się wykłóca o takie pierdoły. Jednym z takich tematów jest wieczna walka o to, czy powinno się oceniać piwo podczas degustacji czy nie.

Jak dobrze pamiętacie jeszcze parę miesięcy temu wystawiałem przy każdym piwie ocenę w skali od 1 do 10. Z początku było to dość proste, tak jak opisy moich pierwszych degustacji. Gdy człowiek zaczął się wyrabiać i duch kraftu coraz bardziej w niego wstępował pojawiły się schody, i to takie jak do urzędów w naszym pięknym kraju (czyli bez podparcia i wysokości stopnia na poziomie olbrzyma). 


Człowiek siedzi i myśli. Tekst napisany, wszystko co chciał przekazać o danym piwie wylane "na ekran". Tylko kurde, jak to teraz ocenić? Może się Wam to wydawać proste ale uwierzcie mi, nie jest. Taki biedny blogier piwny musi teraz walczyć z samym sobą, ocenić jak trza czy dodać/ująć punkt według własnego gustu (w zależności czy lubi dany styl czy nie)? Nie raz miałem problem gdy dany browar kompletnie nie trzymał się stylu ale cholernie dobrze mi się go piło. Ocena piwa wiążę się także z pewnym jego zaszufladkowaniem, i tak na przykład Smoky Joe może trafić do tej samej szuflady co czeski Krakonoš. Wtedy zaczynają się lamenty znawców: "Jak tak można! To uwłacza rzemieślnikom!". Dlaczego tak się dzieje? Już tłumacze. Wiele ludzi zapomniało, że powinno się oceniać według poprawności stylowej, taki czeski lager może być w swojej kategorii 10/10, tak samo każde kraftowe piwo w swojej. Co innego ocena stylu i jak się on komponuje z gustem poszczególnego piwosza. Wystawianie lagerowi 2/10 bo "to złe piwo z koncernu" (mimo braku wad w piwie) jest po prostu debilizmem, wiem bo sam tak kiedyś robiłem. Ocenianie wszystkich piw jedną miarą jest tak samo głupotą, tyle w temacie ode mnie.

Drugą rzeczą, która mnie osobiście wprowadza w stan negatywnej ekscytacji to fakt, że dużo osób scrolluje na koniec strony aby zobaczyć po prostu czy piwo warte jest ich uwagi czy nie. Co to za podejście ja się pytam? Najgorsze jest to, że znam parę takich osób w swoim otoczeniu. Ja rozumiem, że nie zawsze ma się czas ale przeczytanie jednego tekstu trwa góra 5 minut. Toż to można przeczytać w przerwie na reklamy pomiędzy "Dlaczego Ja" a "Szkołą". Co z tego, że wystawie 10/10 dla nisko wysyconego, smolistego portera jak taki czytelnik woli iście szampańskie AIPA?

Dlatego właśnie ocen na moim blogu już nie zobaczycie. Piję piwo dla przyjemności i właśnie nią chcę się z Wami podzielić, nie jałowymi statystykami i ocenami. Jeżeli szukacie szybkiej informacji czy warto iść po dane piwo do sklepu polecam przeczytać po prostu ostatni akapit. Jeżeli on też jest za długi... niestety oznacza to, że nie jest to blog dla Ciebie. Bardzo luźne cyferkowanie piw przez waszego ulubionego brodacza możecie zobaczyć jedynie na moim profilu na Untappd.

Czym jest określenie brown w stylach piwnych? Osobiście zawsze uważałem, że ma ono się kojarzyć z orzechowymi nutami (ale też jakoś nieszczególnie szukałem definicji). Ostatnie doświadczenia jednak zmusiły mnie do przemyśleń na ten temat. Zwykła rozmowa z barmanką zasiała ziarno niepewności: "Nie nie, orzechów nie. Po prostu Brown IPA". Nie powiem, byłem lekko zbity z tropu. Może niektórzy uważają sam kolor za podstawę do nazwania tak swojego piwa?

Czemu taki wstęp? Ano omówimy dzisiaj peruńskie piwo, które zakupiłem tylko i wyłącznie dla tych wiewiórczych przysmaków. Niestety wymagania mam mocno zawyżone, ostatnim stoutem zwanym Noc Kupały postawili sobie poprzeczkę dość wysoko. Dodatkowo zgrzeszyłem i przeczytałem parę opinii w internetach, pochlebne to zbyt łagodne słowo na ich określenie. Jedno wiem na pewno, podniecenie wzrasta.


Dopiero teraz zauważyłem, że logo Peruna to po prostu mocno wkurzony koleś z brodą. Jak coś takiego mogło mi ujść uwadze wcześniej? Etykieta wektorowa, w ich stylu. Z tego co pamiętam zrobili konkurs i to klienci wybierali wzór, który się pojawi na butelce. Mnie cieszy wiewiór widoczny w dziupli na samym środku, jest jakiś taki... mroczny. Kolor piwa wydaje się czarny. W imperatorskim szkle widać jednak, że piwo jest brunatne, nieprzejrzyste. Piana ma poważny problem i nie sądzę aby to była wina szkła. Próbowałem nalewać z jak największej wysokości ale i to nie pomogło. Malutki kożuszek trzymał się jednak dzielnie do końca picia, oblepiając przy tym szkło jak tylko mógł.


Przyznam się Wam, że w ogóle nie zwróciłem uwagi na ekstrakt. Trochę się zawiodłem gdy zobaczyłem tylko 13%, że niby taki angielski porter? No nie wiem... Panowie z Peruna nie raz mnie zaskoczyli pozytywnie więc nie ma co psioczyć, wąchamy. Po paru intensywnych niuchach uśmiech nie zawitał na mojej twarzy. Intensywność średnia do niskiej nawet. Głównie czekolada z domieszką kawy i lekkim diacetylem w postaci masełka (to akurat nie jest wada jeżeli by wierzyć opisowi stylu). Nic mi się tu nie kojarzy z orzechami. Po dość mocnym ogrzaniu nadal nic... no chyba że się człowiek uprze i coś wyczuje na granicy autosugestii. Wiewiór wierci się w dziupli niepocieszony a ja zaczynam czarnowidztwo ekstremalne uprawiać w myślach: przecie jak zacznę pić tę trzynastkę to na pewno okaże się, że będzie smakować jak jakaś lura! Nic z tych rzeczy, piwo jest zajebiście pijalne i wystarczająco treściwe zarazem (jak na styl). Co w środku? Na pewno gorzka (ale bez przesadyzmów) czekolada z dodatkiem orzechów (w końcu!). Te dają czadu praktycznie do końca picia, mieszanka laskowych z migdałami jeżeli miałbym wybierać. Jakbym się miał uprzeć to gdzieś w tle pojawiają się też lekko palone ziarna kawy. Całość wytrawna, wysycenie średnie do niskiego. Goryczka bardzo niska, bardziej wyczuwalna jest lekka paloność na finiszu. Stonowane i poprawne piwo, w sumie to nie powinienem się spodziewać jakiejś mega bomby orzechowej z konsystencją ropy. Aromat do poprawy i mamy całkiem przyjemnego (i zarazem książkowego) brown portera. Ja jednak poczekam na coś grubszego, jakiś imperialny brown porter może? Tylko kurde... zima się prawie kończy a ta trzynastka perunowa idealnie się nada na wieczory działkowe.


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com