Śledź mnie na:

Brak ciemnego rodzimego piwa doskwiera mi ostatnio bardzo. Browar Świebodzin obiecał coś na zimę, no ale ja nie mogę długo czekać... jeszcze mnie ktoś za abstynenta weźmie. Z pomocą przyszła paczka od "Pan Marek" i Piwoteki. W niej 4 piwa, w tym dwie beczki ich kooperacyjnego RiSa uwarzonego z De Molen.

Nie trudno się było domyśleć, które wybiorę jako pierwsze. Whisky ponad każde wino, all day everyday. Pasuje też idealnie do jutrzejszej premiery Kormorana, ich barley wine też ma jarzębinę w składzie.


Etykieta w stylu piwotekowym średnio nadaje się na małe butelki, nawet mimo wycięcia i trochę innego kształtu. Za dużo informacji na tak małej powierzchni jak dla mnie. Sama grafika fajna, jak zawsze. Piwo czarne, nieprzejrzyste z ładnie zbitą pianą na prawie dwa palce. Żywot na średni, ale pozostawia bardzo ładny lacing na szkle.


Co jak co, ale na braki w aromacie nie mogę narzekać. Jest go tyle, że powoli się człowiek zaczyna zastanawiać jak komuś udało się zamknąć taką moc w tak małej butelce. Jest torf w postaci wyraźnych, ale niezaczepnych bandaży. W kontrze przyjemna słodycz czekolady deserowej, miodu i owoców. Te ostatnie to chyba jarzębiny. Do tego trochę kawy, palonego słodu i nuta dość starego drewna. Goddamn...

Ohoho, ataki nasilają się. Jest grubo i z przytupem, oleiście i wypełniająco. Nawet wysycenie, niskie, uciekło gdzieś, bo przestraszyło się tego masywnego cielska. Smakowo jeszcze większa bomba niż w aromacie. Od czego by tu zatem zacząć... Jest torf, znowu bandaże i ogólne skojarzenia ze starym opuszczonym szpitalem. Potem czekolada i popiół, ta pierwsza już nie tak słodka. Kawa gdzieś bardziej z tyłu robi za takie przyjemne uzupełnienie całości. Cały czas towarzyszą nam też drewniane nuty, bardzo starej beczki. Goryczka zaskakująco wyraźna, palona. Dobrze wpasowała się w resztę i połączyła idealnie z alkoholem. Ten jest wyraźny, ale szlachetny. Jak dobra dwunastoletnia ruda (whisky zboczeńcy!). W ogóle nie przeszkadza w piciu. Mam nieodparte wrażenie, że zadziałała tutaj jakaś beczkowa magia Ducha Craftu. Finisz delikatnie słodszy od reszty. Tutaj wybiły się też (wreszcie) ciemne owoce z, chyba, jarzębiną na czele (zapisać: spróbować jarzębiny, for science). To jest dopiero siarczyście gruby RiS z beczki. A jak to przyjemnie rozgrzewa!

----------

Styl: Whisky Barrel Aged Russian Imperial Stout
Alk: 13,8% Obj.
Ekstrakt: 29,7% Wag.
IBU: 110 (?)
Skład: słód (belgijski pils, monachijski, mild, karmelowy 120, czekoladowy, zakwaszający, pszeniczny, palony jęczmień), płatki owsiane, jarzębina, chmiel Zeus, drożdże Danstar Nottingham.
Do spożycia: 16.10.2018


Wiele rzeczy potrafi mnie zadziwić, ale rzadko kiedy są to te związane z piwem. I nie mówię tu o doznaniach organoleptycznych. Chodzi mi o sam pomysł. No bo człowiek przyzwyczajony był do beczkowych wersji piw ciężkich, tak? Taki RiS czy porter na przykład, a tutaj Browar Stu Mostów wyskoczył z leżakowanym w beczkach po rumie Schöpsie, który ma 4,3% alkoholu.

Dziwnie się z tym czuje. Ale nie neguje, w końcu nie ma co oceniać książki po okładce. Rum, wędzone śliwki i kwaskowata pszenica wydaje się być idealnym połączeniem jakby się tak dobrze zastanowić. 



Etykieta różni się nieznacznie od poprzedniej, zmienili tylko tło na dziwną biszkoptową biel. Kapsel firmowy, ten sam, nadal z niepotrzebnym tekstem na krawędzi. Piwo ma miedziany kolor i jest średnio zmętnione. Piany praktycznie żadnej niestety. 


Zapaszek idealny pod chłodne zimowe wieczory ma to piwo. Na pierwszym planie lekko wędzone śliwki tak minimalnie przypominające babciny kompot (bardzo zdrowy przecież). Do tego bliżej nieokreślona słodowość w tle, może lekko wchodząca w świeżo upieczony chleb. Niby prosty aromat, ale jakże przyjemny!

Przy pierwszym łyku przypomniałem sobie, że przecież to nie jest jakieś tam barley wine czy też inne grubaśne piwo (mimo podobnych skojarzeń smakowych). Owszem jest gładkie i aksamitne, ale zapchać się tym człowiek nie ma szans. Co nie oznacza oczywiście, że nie można się nim delektować. Wysycenie średnie, tak na idealnym poziomie bym powiedział. W smaku znowu kompocik ze śliwek, z subtelną, ale wystarczająco wyraźną wędzonką. W tle bardzo, ale to bardzo delikatna beczka i takie mrowienie na końcu języka od kwasku. To bakterie kwasu mlekowego dają znać o sobie. Jest pszenica i bardzo, ale to bardzo stonowany biszkopt. Goryczka marginalna, w sumie to można napisać, że jej nie ma. Finisz mało wyraźny w porównaniu z resztą, taki miodowo-wędzony. Nie zmienia to jednak faktu, że całość jest cholernie przyjemna i zbalansowana. Może i główny atut stylu, czyli kwasek, został zepchnięty na drugi (a może i trzeci lub czwarty) plan, ale w pełni rekompensuje nam to śliweczka, która zdziałała tutaj cuda. 

----------

Styl: Schöps Smoked Plums Rum Barrel Aged
Alk: 4,8% Obj.
Ekstrakt: 14,5% Wag.
IBU: "niskie"
Skład: słód (pszeniczny, pilzneński, caramel hell, caramel red, melanoidynowy, słód pszeniczny czekoladowy), wędzone suszone śliwki, chmiel Lomik, drożdże Empire Ale M15 Mangrove Jack, bakterie kwasu mlekowego.
Do spożycia: 01.05.2018


Doctor Brew... we meet again! Jak zapewne łatwo się jest domyślić nie jestem ich fanem. Owszem, zaczęli dobrze, ale potem "coś" się popsuło w ich rozumowaniu, a przynajmniej według mnie (i wielu innych ludzi pijących crafty). Wiecie, jak ktoś sprzedaje gazowane błoto w butelce i jeszcze się tym szczyci to... no cóż.

No i były też granaty, czyli piwa, które wybuchały w sklepach i w domach. Browar za każdym razem próbował się wywinąć pokręconymi odpowiedziami na żale klientów i ani razu nie przyznali się po prostu do błędu. O płatnych recenzjach nawet nie będę wspominał, bo po co. Aż tu nagle, ni stąd ni zowąd zaczęły się pojawiać pochlebne recenzję ich truskawkowego milkshake'a. I to u ludzi, których zdanie cenię jeżeli chodzi o piwo. Schowałem więc mój wewnętrzny hejt i zapolowałem na ich IPkę.



Grafika na etykiecie przypomina mi trochę Mario z czasów SNESa, nie wiedzieć czemu. Nie jestem jednak do końca przekonany czy tutaj pasuje. Kolory jakieś takie wyblakłe i ogólnie lekkie burdello. Kapsel firmowy fajny, ich logo idealnie pasuje. Piwo ma kolor miedzi i jest zmętnione tak jak trzeba. Piana za cholerę nie chciała się tworzyć za to. Nalewałem je chyba z wysokości pół metra, a widzicie co powstało.


Ale... dziwne. Aromat jest... bez wad, jakichkolwiek. Na pierwszym planie truskawki, potem mleczne nuty od laktozy. Znajdzie się też szczypta wanilii. Coś mi to przypomina... już wiem. Trochę Jogobellę truskawkową i/lub shake z MC. Baaardzo daleko w tle cytrusy. Ogólnie przyjemne zapaszki i nie powiedziałbym, żeby zalatywały sztucznością.

W ustach przyjemnie gładka i kremowa konsystencja stylu vermont/new england IPA. Lekko wypełniające, ale niezapychające (a przynajmniej nie za mocno) zarazem. Wysycenie średnie, pasuje wręcz idealnie. Wyraźna pszeniczna podstawa dźwiga na sobie bardzo przyjemny miks truskawek i laktozy, przyprawiony wanilią. Z początku całość wydaje się być też dość słodka, ale cytrusy w końcu się wybijają i trochę rozganiają to towarzystwo. Goryczka średnia, wyraźna i krótka. Trochę łączy się z kwaskiem, który wychodzi na finiszu (jak taka niedojrzała truskawka). Do tego bardzo delikatna żywica gdzieś na samym końcu. Bardzo dobrze się ta wytrawniejsza końcówka wkomponowała w tego shake'a muszę przyznać. Piwo naprawdę smaczne, efekt mlecznego shake'a jak najbardziej wyczuwalny. O dziwo jest ono też na swój sposób pijalne i spokojnie mógłbym wypić kolejne. Doktorzy powracają do łask?

----------

Styl: Milkshake India Pale Ale
Alk: 5,7% Obj.
Ekstrakt: 14,5% Wag.
IBU: 40
Skład: słód (pale ale, karmelowy, pszenica), chmiel (Citra, Mosaic, Amarillo), laktoza, przecier jabłkowy, koncentrat soku truskawkowego, wanilia, drożdże. 
Do spożycia: 23.02.2018


Sahti to zabawny styl. Niektórzy mogą nawet wywnioskować, że nie jest to stricte mówiąc piwo. W końcu w jego procesie produkcji nie ma czegoś takiego jak... warzenie. Słody po zacieraniu od razu trafiają do fermentacji. Warto też wspomnieć, że w tradycyjnym sahti używa się drożdży piekarskich.

Pintową wersję piłem nie raz. Dlatego zdziwiłem się wielce gdy nie znalazłem tego piwa w swoich zbiorach na blogu. Tegoroczną edycję kupiłem, bo po prostu lubię ten styl. Jakoś mi się tak ze świętami kojarzy. 



Etykiet Pinty (a przynajmniej tych zwykłych) nie ma co komentować. Ot w większości przypadków jest to zbieranina kolorów i kształtów. Nie wiem dlaczego nie mogą ich odświeżyć na styl tych kooperacyjnych. Kapsel firmowy. Piwo wygląda trochę jak taka ciemniejsza wersja zwykłego pszenicznego. Mętna pomarańcza w skrócie. Piana niska, szybko zanikająca. 


W sahti pintowym jest coś dziwnego. To jedno z nielicznych piw, któremu uchodzi na sucho drożdżowy aromat. I to w dodatku taki dominujący. Już pomijam fakt, że to całkowicie w stylu. Oprócz tego lekkie kwaskowate żyto i i jałowiec. Ten ostatni w ilości na tyle wystarczającej, aby się człowiek mógł nim nacieszyć.

Pierwsze co przyszło mi na myśl to to, jak różni się ta warka od tej, którą piłem bodajże dwa lata temu. Owszem nadal jest grubo, czuć ciałko i oleistość, a drożdże hulają swawolnie, ale całość nie jest tak przesadnie... hmm, przyprawowa. Wysycenie na niskim poziomie, co odróżnia je znacznie np. od takiego pszeniczniaka. W sumie... jak na tak dziwaczne piwo jest ono dość zgrabnie ułożone. Drożdżom towarzyszy żyto, lekko kwaskowate i banan, a całość przykrywa słodycz przypominająca miód gryczany. Do tego szczypta jałowca, według mnie idealnie stonowanego. Nie wiem jak to było paręset lat temu, ale gdyby dominował to by w tym miksie smakowym po prostu przeszkadzał. Goryczki nie ma, bo tak w sumie nakazuje styl. Na finiszu głównie cierpki banan z miodem. Sahti to piwo, które według dzisiejszych standardów nie jest tak naprawdę piwem, a smakuje wyśmienicie. W sumie to taka zupa piwna. Tegoroczny Koniec Świata cholernie mi przypadł do gustu, taką zupkę mógłbym pić litrami. Byłoby to zabójcze, bo przy takiej ilości alkoholu (którego nie czuć) szybko chodziłbym spać.

----------

Styl: Sahti
Alk: 7,9% Obj.
Ekstrakt: 19,1% Wag.
IBU: bliskie 0
Skład: słód (pale ale, żytni, wędzony jęczmienny), chmiel w szyszkach Lubelski, owoce jałowca, gałęzie jałowca, drożdże piekarskie prasowane.
Do spożycia: 08.08.2018


Dzisiaj opiszemy sobie dość ciekawą kwestię na przykładzie stoutu z Beer Bros. Wiadomo jak jest z craftem, czasami coś nie wychodzi. Wady w piwie to norma, mogą mocno przeszkadzać, ale nie muszą. Winny może być sam browar, ale też (jak ostatnio pokazał incydent z Left Hand Brewing) np. dostawcy surowców. W tym konkretnym przypadku to browar oskarża dostawcę drożdży o skażony towar, przez który piwo było zepsute.

Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że musicie sobie uświadomić to, że browar nie jest w 100% odpowiedzialny za to co trzymacie potem w ręce. No chyba, że kupujecie piwo na miejscu... Anyway, w naszym kraju dużym problemem jest samo przechowywanie piwa przez hurtownie i/lub sklepy piwne. Nie raz widziałem butelki na półkach w pełnym słońcu... Dlatego ograniczam negatywne degustacje do minimum.


Etykiety browar ma nietuzinkowe, to im trzeba przyznać. Podobają mi się strasznie, grafik przy nich nie płakał jak rysował. No chyba, że ze szczęścia. Stary papier kredowy wygląda fajnie dopóki nie dopadnie go choć odrobina wilgoci. Wtedy zaczyna się strasznie marszczyć. Piwo ma kolor ciemnego brązu i wydaje się być średnio zmętnione. Piany nie ma, ale dlaczego tak jest dowiecie się poniżej.


Aha, to się zabawimy z tym piwem trochę. Przy pierwszych oznakach beznadziejności odechciewa mi się opisywać nasz ukochany polski craft. Trzeba jednak czasami zrobić wyjątek. A więc... w aromacie mamy lurowatą kawę, trochę kiszonki i brudną ścierkę od podłogi, czyli kogoś narzędzie pracy. Zapowiada się "przepysznie".

Ok... dry stout dry stoutem, ale to coś jest zwyczajnie w świecie wodniste. Nawet jak na standardy niskich ekstraktów (a jakby nie patrzeć 12° to nie jest wcale tak mało). W dodatku całość jest słabo wysycona co nie działa na korzyść tego piwa. W smaku znowu głównie lurowata kawa, kwaśna, ale nie taka fajna z palonym zacięciem, a po prostu kiszona. Na finiszu to czuć szczególnie. Kiszona kapusta rośnie w siłę. Goryczka, mimo słabego charakteru wydaje się być najlepszą częścią tego piwa. Ma czysty, palony profil. Ciekawe co się stało z niby dodaną wanilią? Boże, nie ma nic gorszego niż przebrzydła lura... Jakbym wypił taką z rana to bym chyba dostał korpo zawału. Dziwne. przecież Beer Bros nie jest słabym browarem... Dlatego stawiałbym na złe warunki magazynowania tej właśnie butelki przez hurtownie/sklep.

----------

Styl: Dry Stout
Alk: 4,7%
Ekstrakt: 12°
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmień palony, pale ale, monachijski, czekoladowy), płatki owsiane, chmiel Columbus, wanilia, drożdże S-04.
Do spożycia: 18.01.2018


To nie będzie pełna relacja z Poznańskich Targów Piwnych. W tym roku wpadłem tam dosłownie na dwie godziny w czwartek, gdy jeszcze połowa wystawców przysypiała lekko, a blogiery dopiero co wychodziły ze swoich jaskiń.

Nie wiem czy to już demencja starcza czy zwykłe zaniedbanie, ale byłem święcie przekonany, że mam gdzieś na blogu degustacje zwykłego Geezera... Szukam więc, aby sobie porównać go z wersją imperialną, a tu pustka. Piłem go na pewno... wersję turbo też...

No nic, możliwe, że było to na jakimś festiwalu. Możliwe też, że byłem zwyczajnie w świecie leniwy i nie chciało mi się posta pisać. Z imperialnym tak nie będzie, poziom sztosowości tego piwa w internetach jest poza skalą dlatego nie mogłem sobie go odpuścić.



Świnia na etykiecie dość dziwnie wygląda w blond zaroście... średnio mi się to podoba jeżeli mam być szczery. Papier też słabo przyklejony, pomarszczył się cały podczas podróży. Piwo czarne, nieprzejrzyste, z gęstą brunatną pianą na wysokość palca. Po chwili zaczyna pękać, ale tylko do pewnego poziomu. Żywot ma całkiem długi, pozostawia nawet ładny lacing na ściance. 


Ale zapach... w dodatku ewoluuje! Z początku czuć wyraźną kawę pod postacią wyśmienitego espresso. Jest coś jednak innego w tym czarnym złocie, wyróżnia się mocno spośród wypitych przeze mnie hektolitrów kawy. Może to przez jej leżakowanie w beczce po whisky? Przy każdym kolejnym niuchu dochodzą jeszcze inne zapaszki. I tak: najpierw czekolada, taka nie za słodka. Potem wanilia, dobrze wyważona, nie przykrywa reszty. Do tego trochę drewna i delikatny alkohol. No miodzio.

O paaanieee, jakie to gęste i aksamitne zarazem. Na początku ma człowiek wrażenie jakby spijał piankę z espresso. Tylko, że taką zimną i lekko nagazowaną. Albo nie! Tą taką dziwną miękką bezę, która w sumie nie jest bezą. Nie wiem jak to się nazywa, dali mi kiedyś w jakiejś restauracji w wielkim mieście. Na pierwszym planie kawa, to ona robi show. Znowu ma taki niespotykany smak, ale tym razem bardzo dobrze łączy się ona z delikatnym alkoholem. Ten jak jakaś orientalna przyprawa wznosi Geezera na kolejny poziom beczkowego bimbru, takiego minimum 12-letniego. Jest czekolada, gorzka, taka powiedzmy 75%. Jest wanilia, wypełnia przyjemnie luki pomiędzy innymi składnikami. Goryczka średnia, palona, w punkt można rzec. Na finiszu znowu dominacja kawy. Trochę espresso, trochę zielonych ziaren i odrobina orzechów gdzieś w tle. Ot taki nietypowy, ale cholernie przyjemny miks. Słodycz też jest (bardziej na początku), ale wcale nie leży jej na sercu walka o dominację. Przypomina trochę jakąś nieokreśloną mieszankę ciemnych owoców i/lub słodycz bourbońską. Ja pierniczę jakie to dobre... Nie wiem czemu, ale przy każdym łyku chodziło mi po głowie "Slayer ku#@$!". A przecież to idealne piwo do powolnego sączenia przy kominku.

----------

Styl: Imperial Espresso Stout
Alk: 9,1% Obj.
Ekstrakt: 24,5°
IBU: b/d
Skład: Słód (Pale Ale, Whisky Light, Chocolat, Arome, Abbey, Cara Blond, Black, pszeniczny jasny, żytni), palony jęczmień, chmiel (Cascade, Mosaic, Simcoe), kawa barrel-aged, laktoza, wanilia burbońska, cukier kandyzowany ciemny, drożdże Fermentis Safale S-04.
Do spożycia: 01.24.2018


Kurde, jak ja dawno nie grałem w jakąś planszóweczkę. Dlatego właśnie usiedliśmy pewnego wieczoru z kumplami i "odpaliliśmy" Magię i Miecz. Z kazylionem dodatków, co by za wcześnie nie skończyć. Oczywiście jak tradycja nakazuje musiałem zabrać coś do zdegustowania i dodatkowo wkurzyć tym wszystkich dookoła. 

Padło na barrel age z browaru Komitet. Beczki (i ogólnie piwa ciężkie) idealnie nadają się do powolnego sączenia pomiędzy kolejnymi rzutami kością. Co innego gdy piwo tak cię zaciekawi, że zapominasz o tych rzutach... No, ale o czym my mieliśmy... Ah, no tak. Szkocki "Aniołek".


Fajne etykiety ma Komitet, to im muszę przyznać. Kreskówkowe (i lekko prześmiewcze) postacie fajnie się prezentują na tym gładkim, białym papierze. Piwo ma kolor lekko przyciemnionej miedzi i moooże jest delikatnie zamglone. Akurat syf całkiem dobrze trzymał się spodu butelki. Nalało się praktycznie bez piany. Widoczna poniżej obrączka to wszystko na co tego aniołka było stać.


Aromat jest... ciekawy. Można napisać, że intrygujący nawet. Intensywnością nie grzeszy, ale rzadko się w piwie zdarza taki miks. Na pierwszym planie mieszanka słodkich tropików i torfu... Pisałem, że będzie dziwnie nie? Sam torf kojarzy mi się z smołą/asfaltem, ale te tropiki wybijają kompletnie człowieka z rytmu. Po lekkim ogrzaniu wychodzą suszone morele, a całość robi się jeszcze słodsza.

Oho, dawno już nie piłem tak gęstego piwa poniżej 20° Plato. I jak to się lepi do podniebienia... jak likier jakiś albo nalewka domowa. Dziwy Panie, dziwy. Ciałko samo w sobie nie jest jednak aż takie "grube". Całość bowiem nie wydaje się ciężka czy też muląca za bardzo. Średnie wysycenie trochę w tym odczuciu pomaga. Torf pozostał na swoim miejscu, ale sama mieszanka trochę się zmieniła. Tym razem smole towarzyszą suszone owoce pod postacią moreli i fig z odrobiną skórki pomarańczy. Słodycz delikatnie wygrywa w tym starciu. Gdzieś w tle ciągle pojawia się też taka nuta mokrego drewna, a podstawą tego wszystkiego jest tzw. ciasto słodowe. Całość przykrywa lekko gryzący alkohol, ale z przymrużeniem oka można go podpiąć pod likier domowy. Goryczki praktycznie nie ma, bo tych podrygów żywicy gdzieś hen za górami i lasami bym jej mianem nie nazwał. Na finiszu uwydatnia się torf i dodatkowo pojawia się sól. Bardzo słaba, ale zawsze. Powiem tak... bardzo specyficzne piwo i nawet mi zasmakowało jeżeli mam być szczery. Momentami miałem wrażenie jakbym pił torfowy miód pitny, a jestem pewien że coś takiego nie istnieje. 

----------

Styl: Peated Salted Whisky BA Strong Scotch Ale
Alk: 7,4% Obj.
Ekstrakt: 19°
IBU: 36
Skład: słód (pale ale, special B, carapils, melanoidowy, biscuit, whiskey), chmiel (CTZ, Citra), sól niejodowana, drożdże Danstar Nothingham.
Do spożycia: 03.05.2018




Uwielbiam czytać książki... na moim ebooku. W tym momencie wielu z Was zapali pochodnie i chwyci za widły, ale jakoś mnie to zbytnio nie przeraża. Nie rozumiem jednak tego całego hejtu. Owszem czytanie na kompie czy tablecie mija się z celem, ale np. na takim Kindlu to kompletnie inna bajka.

Wymiana alkoholowa to rzecz, którą warto sobie przyswoić. Wysłałem ostatnio Kacprowi z Piwnej Zwrotnicy piwa z browaru Świebodzin, a on przysłał mi to cudo, które widzicie na zdjęciach. Jakoś tak dziwnie się składa, że większość moich przygód z Redenem zaczyna się właśnie od Kacpra...

Nie widzieć czemu jakoś nie spodziewałem się po tym browarze takiego piwa. Milkshake IPA to coś w rodzaju tegorocznego trendu letniego. Hip, trendy i w ogóle na fali jak to mówi młodzież (czy już tak nie mówią?). Reden nie kojarzył mi się nigdy z takimi eksperymentami. Tym bardziej ciekawy byłem tego jak im wyszło.


Nazwa jak i grafika wyciągnięta wprost z Pulp Fiction. Kolorystyka trochę nie ta, ale ogólnie źle to nie wygląda. Trochę mi nie pasuje tekst... taki wielki i rozciągnięty jakiś jest. Piwo ma kolor, hmm, naciąganej wiśni właśnie. Taki lekko wchodzący w pomarańcz. Zmętnione jak porządny vermont, ale nie dziwota przy tym składzie. Piana wysoka, ale średniopęcherzykowa i dziurawa miejscami. Znika w średnim tempie pozostawiając "brud" na ściankach.


Holly sweet Mother of Jesus... jak to pachnie. Pierwsze i jedynie prawilne skojarzenie to ciasto drożdżowe z wiśniami. Jeszcze cieplutkie. Daje po nosie ostro praktycznie do ostatniego łyku. Jest słodka, drożdżowa kruszonka (ta, za którą dostawało się łyżka drewnianą po łapach) i świeża soczysta wiśnia. Gdzieś w oddali pojawiają się też delikatne cytrusy. Naturalne, bez sztuczności. Mógłbym to wąchać godzinami.

W ustach konsystencja vermont IPA, czuć gładkość i ciałko, ale na takim nieinwazyjnym poziomie. Nagazowanie dość wysokie, ale o dziwo jakoś tak nie przeszkadza zbytnio. Smakowo już nie jest takie drożdżowe, co jakby nie patrzeć jest dużym plusem. Mamy fajną pszeniczno-słodową podstawę na której ktoś postanowił położyć tonę wiśni. Te dodają nie tylko fajnej owocowej słodyczy (która dodatkowo wzbogacona jest laktozą), ale też lekkiej kwaskowatości, która nie pozwala się człowiekowi zamulić. Samą laktozę też czuć, oj tak. W połączeniu z płatkami owsianymi hula sobie gdzieś w tle pod postacią śniadaniowych corn-flakesów. Goryczka średnia, do wysokiej momentami. Fajnie wgryza się w ciało z takim lekko grapefruitowym zacięciem. Finisz zadziwiająco, hmm, kwaśny, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Tak jakby same wiśnie z cytrusami połączyły siły, aby pokonać zamulającego mlecznego potwora. Na końcu pozostaje takie lekko zalegające albedo grapefruitowe. Mi się ono podoba, ale znajdą się tacy co będą wybrzydzać. Wypiłem już parę piw w tym stylu i ten jest chyba najbardziej zbliżony konsystencją i po części smakiem do prawdziwego shake'a. 

----------

Styl: Cherry Milkshake IPA
Alk: 4,5%
Ekstrakt: 14°
IBU: "średnie"
Skład: słód (pale ale, pszeniczny, monachijski, karmelowy), płatki owsiane, chmiel (Warrior, Centennial, Mosaic, Chinook), laktoza, wanilia, owoce wiśni nadwiślanki, drożdże Safale US-05.
Do spożycia: 14 dni od zakupu :)


Ciężko się pisze takie teksty. Przecież jakiś czas temu browar Kormoran był jednym z moich ulubionych jeżeli chodzi o nasze piwne podwórko krajowe. Coś się jednak popsuło ostatnio. Podróże Kormorana zostały zwyczajnie w świecie olane, a jakość piw z tej serii poszła mocno w dół.

Światełkiem w tunelu był ostatni Czeski Pils, ale zamiast iść za ciosem browar ponownie zapadł w hibernacje. Czy wypuszczenie na rynek porteru z wiśnią można nazwać pobudką? Mam taką nadzieję, bo na papierze wygląda to fajnie. Leżakowany pół roku + kolejne miesiące po dodaniu soku z wiśni. Baza jest dobra, kormoranowy porter był zawsze smaczny z tego co pamiętam.



Etykieta w znajomym stylu Kormorana. Fajna grafika na białym tle (pewnie przypadła mi do gustu, bo obejrzałem ostatnio całą Watahę). Kapsel firmowy z wilkiem też na propsie. Lepiej by wyglądał bez napisu, ale dam temu spokój. Piwo wygląda na czarne, ale da się wymusić rubinowe refleksy pod światło. Piania niestety niska, od samego początku bardziej kożuch przypomina. Po paru łykach zanika kompletnie.


Aromat nie jest jakoś szczególnie intensywny, ale da się go wyczuć nawet w kuchni, gdzie zupa cebulowa zaczyna właśnie bulgotać w garze. Pojawiają się typowo porterowe zapaszki (praliny, słodka czekolada, delikatna paloność), ale niestety są one zdominowane przez wiśnie. Czuć też, że nie są to soczyste owoce, a zwykły sok. I to w dodatku ze średniej półki. Po mocnym ogrzaniu zaczyna zalatywać też tanim winem/siarką.

Aha, niestety stało się to czego się spodziewałem po trochu, ale od początku. Konsystencja i odczucie w ustach naprawdę spoko. Piwo jest gęste i aksamitne zarazem, jest też nisko wysycone. Problem pojawia się w smaku. Owszem są szeroko pojęte praliny, czekolada deserowa, delikatna paloność i trochę ciemnych owoców (suszonych bodajże), ale... całość tonie w tanim soku z wiśni. Efekt jest jeszcze gorszy niż w aromacie. Ja nie wiem jak można tak zabić (dosłownie) styl, który sam w sobie uchodzi za wyraźny i nie do zdarcia. Miałem nadzieję, że sok podkreśli po prostu owocową stronę tego porteru, ale stało się coś kompletnie innego. Na finiszu to szczególnie czuć. Kwaskowatość jest minimalna (tak jak można się tego spodziewać po tanim soku), a słodycz za wysoka. O jakiejkolwiek goryczce też zapomnijcie. Po mocnym ogrzaniu robi się z tego takie trochę tanie wino, bo alkohol zaczyna się wybijać pod cholernie nieprzyjemną postacią. Nie ma co owijać w bawełnę, spieprzyli całkiem przyjemne piwo i wątpię, aby leżak coś tu pomógł.

----------

Styl: Porter
Alk: 8,5% Obj.
Ekstrakt: 23,5% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienny jasny, karmelowy, palony), ekstrakt słodowy, naturalny sok wiśniowy (5,2%), chmiel, drożdże.
Do spożycia: 07.07.2018


Mielone nie pytają, mielone rozumieją.

Znowu nadszedł ten czas gdy zachciało się człowiekowi wypić coś "normalnego" czy też nieskomplikowanego. Traf chciał, że mam w piwnicznej lodówce zestaw z browaru Lumberjack, o którym sami właściciele mówią, że tak do końca craftem nie są. Co w tym złego? No nic, każdy warzy to co lubi.

Co by nie było tak łatwo panowie postawili na wszelakiego rodzaju dodatki kojarzące się z naturą. Wrzucają różnorakie zielsko do swoich pilsów i patrzą co z tego wyrasta. Ze wszystkich ich eksperymentów najbardziej podszedł mi ten z jałowcem, którego sobie dzisiaj zdegustujemy. Trochę się cykam przed zieloną butelką, ale jeśli było dobrze magazynowane to problemu nie powinno być.


Etykieta fajna, na grubym papierze podobnym do kredowego. Lubię takie, ale wiadomym jest, że nawet najmniejsza wilgoć im nie służy. Grafika też niczego sobie. Nie wiem jednak czy ktoś do końca przemyślał skutki doklejenia poroży temu brodaczowi... Samo piwo ma kolor miedziany i wydaje się być klarowne. Piana niestety niska i zanikająca.


No, całkiem przyjemnie to pachnie. Tak jak się tego można było spodziewać jałowiec przejął pałeczkę i dominuje w aromacie. Może się to "paru" osobom nie spodobać, bo gdzie w tym wszystkim podział się chmiel? Mi osobiście to nie przeszkadza, miało być igliwie i jest. Trochę to pachnie porannym spacerem po lesie, takim zaraz po deszczu. Jałowiec, trawa, trochę żywicy i ziół. Momentami wychodzą delikatne kwiaty (jakby utlenienie), ale można je olać.

Fajnie się to kręci w ustach, ale takim chrupkim pilsem bym tego jeszcze nie nazwał. Bardziej coś na styl gładkiej dwunastki czeskiej. Nagazowanie na dość wysokim, ale jeszcze nie "odbijającym" się poziomie. Jest zbożowa podstawa z taką delikatną nutą skórki od chleba. Prym wiedzie jałowiec z szeroko pojętym "lasem". Żywica, zioła, te sprawy. Goryczka, jak dla mnie, trochę niedomaga jak na pilsa. Wyczuwalna, ale mogłaby być wyższa szczerze mówiąc. Na finiszu pojawia się trochę więcej słodyczy (jakby takiej miodowo-kwiatowej), ale i tak dominuje sam jałowiec, który delikatnie zalega. Czy jest to pils? Trudno powiedzieć, chmiele trochę się zagubiły przez inne dodatki. Jeżeli ktoś jednak lubi typowo leśne klimaty to może bez obawień spróbować tego piwnego eksperymentu. Co do reszty ich piw... owocowe bardzo smakowały płci pięknej. Sosnowego pilsa możecie pominąć.

----------

Styl: Pils
Alk: 4,8% Obj.
Ekstrakt: 12% Wag.
IBU: b/d 
Skład: słód, chmiel, drożdże, owoce jałowca.
Do spożycia: 25.07.2018


Poczta alkoholowa działa w najlepsze. Dostałem ostatnio parę piw z Osowej Góry od Mateusza. Przekazał mi je przez Piotra, piwowara rodzimego browaru Świebodzin. Dobrze się składa, bo nie wiem jak u Was, ale u mnie w okolicy ciężko jest ich trunki dostać.

W dodatku jest to idealna okazja na przetestowanie nowego obiektywu. Dalej hejtuję zoomy i kupiłem kolejną stałkę, tym razem 30mm. Dzisiejsze foty strzelone z rąsi (i to kontuzjowanej) uważam za... całkiem spoko. Trzeba się pozbyć starej 60mm. Jakoś tak mam, że nie lubię zbierać obiektywów. 



Mimo sporej ilości elementów na etykiecie całość nie wydaje się być za duża jak na tak małe butelki. Sjakiś rycerz, kamienice. Ot grafika kojarząca się właśnie z browarem regionalnym. Kapsel firmowy, ale cholernie rozmazany, coś nie pykło przy nadruku. Piwo nieprzejrzyste, czarne. Piana niska, praktycznie nieistniejąca. Kożuch też jakoś długo się nie utrzymuje.


Zapach intensywnością nie grzeszy, a szkoda. Byłoby co wąchać. Mamy tu bowiem przyjemne ciasto czekoladowe z dość słodkimi owocami. Rodzynki wiodą prym, a gdzieś w oddali chowają się wisienki. Jest jeszcze coś... coś co dobrze znam. Dopiero po 5 minutach intensywnego myślenia skojarzyłem co. Sos sojowy! Ta sztuka dedukcji udała się tylko dlatego, że mam akurat ochotę na ramen... Aha, wracając do piwa. Sam sos nie przeszkadza w ogóle na tym poziomie.

Ożeszty w mordę jeża. Jakie to fajnie oblepiające i gęste jest. I jak przyjemnie nisko wysycone! Smakowo też nie odpuszcza. Czekolada nabrała charakteru i nie jest już taka słodka. Dołączyła do niej kawa zbożowa, a owoce schowały się za nimi. Dalej czuć rodzynki, ale już takie bardziej przytłumione. Nie dziwię im się, wraz z ogrzaniem piwa czekolada staje się coraz bardziej agresywna. W dodatku pomaga jej lekka paloność. Goryczka na niskim poziomie. Nie wtrąca się, bo by jeszcze dostała z liścia. Finisz palony, ale też zadziwiająco słodki. Jak taka przecukrzona kawa (w sumie dla mnie każda posłodzona kawa ma za dużo cukru). Po mocnym ogrzaniu wychodzi alkohol w postaci likieru z bodajże wiśni. Wcześniej prawie w ogóle go nie było czuć, rozgrzewał z ukrycia. Ogólnie przyjemny RiS. Mimo wyraźnej gorzkawej czekolady w smaku całość bardziej po tej słodkiej stronie.

----------

Styl: Russian Imperial Stout
Alk: 9% Obj.
Ekstrakt: 24% Wag.
IBU: 80 (że co?)
Skład: słód (jęczmienny, karmelowy, czekoladowy, palony), chmiel, drożdże.
Do spożycia: 20.12.2017


Zrobiłem sobie ostatnio małe kuku... Rozpisywać się tutaj nie będę, o owej kontuzji możecie przeczytać na moim rowerowym blogu. W skrócie cieszę się, że mam pare degustacji zaległych w kopiach roboczych. Jedną z nich jest właśnie belgijskie IPA z browaru Łąkomin.

Nie, żeby łatwo mi się teraz pisało ten tekst. Jestem praworęczny, a muszę pisać lewą... Wyglądam jak nasi dziadkowie, którym ktoś pierwszy raz podsunął klawiaturę pod palce. Zabawny widok, ale czego ja dla Was nie zrobię moje robaczki. I nie żebym się nudził na zwolnieniu lekarskim i nie miał nic lepszego do roboty... no gdzie.


Na samym początku wielki plus za zmianę etykiety. Nowe grafiki na poszczególnych piwach wyglądają bardzo przyzwoicie. Jedyny problem jaki z nimi mam to ilość niepotrzebnego badziewia dookoła. To Sarenka powinna przyciągać oko, a nie jakiś medal zaprojektowany w Paintcie. Piwo ma ładny kolor bursztynu i jest tylko delikatnie zamglone. Piana wysoka, ale dość dziurawa. Utrzymuje się za to długo.


Aromat średnio intensywny, ale za to mocno belgijski. Są brzoskwinie, trochę mandarynek i coś "pomelopodobnego". Niby słodko, ale nie przymuląco. Pojawiają się też przyprawy. Tutaj głównie pieprz, ale też lekki miks goździka i (chyba) kardamonu. Im bardziej się to piwo nagrzewa tym bardziej zaczyna dominować suszona brzoskwinia, którą mógłbym jeść garściami cały dzień. 

Po pierwszym łyku Sarenka wydaje się być dość mocno wypełniająca, ale przy każdym kolejnym to uczucie maleje. Ciałko jest naprawdę spoko i całość zdaje się być gładka jak pupa niemowlęcia. Wysycenie średnie, pasuje idealnie do ciała. W smaku mała powtórka z aromatu, ale w trochę innych proporcjach. Brzoskwinia połączyła się z cytrusami (od amerykańskich chmieli) tworząc ciekawy miks owocowy. Ten wspomagany jest delikatnie przez przyprawy, co by człowiek nie dostał fioła od tej słodyczy. Całość na bardzo znajomej słodowości... biszkopt? Chyba tak. Goryczka grapefruitowa, to nie podlega dyskusji. Jest wyraźna i wystarczająca. Nie zakrywa Belgii, ale stawia bardzo wyraźny opór. Finisz już mocno przyprawowy, brzoskwiniowy i trochę taki jakiś dziwnie gryzący, ale to możemy pominąć spokojnie. Miła pozycja, gdzie USA nie przytłoczyło wszystkiego, a jest zwyczajnie miłym dodatkiem.

----------

Styl: Belgian Blond IPA
Alk: 7% Obj.
Ekstrakt: 15,2°
IBU: 3/6
Skład: słód (pilzneński, carabelge), cukier kandyzowany biały, chmiel (Chinook, Citra, Centennial), drożdże Fermentum Mobile Artefakty Trapistów.
Do spożycia: 11.2017


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com