Śledź mnie na:

No to zaczynamy nowy cykl na blogu. Większość kolegów i koleżanek z branży ma u siebie jakieś piwne newsy albo premiery miesiąca. Ja jestem troszku za leniwy co by zbierać takie informacje dlatego postanowiłem robić (prawdopodobnie) co miesiąc zbiór "rzeczy", które mnie zaciekawiły. Nie wszystko będzie związane z piwem ale da wam, czytelnikom, jakiś zarys moich poglądów na pewne tematy.

No i mamy kolejną okazję do świętowania w naszym blogersko-piwnym światku. Pewien jegomość zwany Michałem został jednym z współwłaścicieli nowego browaru kontraktowego Kingpin. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że jest on też czołowym blogerem piwnym w naszym kraju, tak to ten od Piwnego Garażu

Przyznam się bez bicia, że oczekiwałem czegoś normalnego. Jakiegoś ale na fali teraz, amberka, może jakiejś IPA. Ba, nawet stout byłby idealny, w każdym bądź razie czegoś normalnego. Kingpin jednak nie chce być zwyczajny, wypuszcza więc BIPA z wrzosem, skórką pomarańczy i jaśminem i APA także ze skórką pomarańczy i dodatkiem werbeny. RocknRoll is strong with this one. Niestety obu nie udało mi się zakupić, musiałem wybierać i wygrała ciemniejsza strona mocy. Podobno druga warka tuż tuż, może wtedy będzie okazja.


Wielka szkoda, że chłopaki nie dorobili się własnych kapsli. Misiek wyglądałby zarypiście na takowym według mnie, chętnie bym go dołączył do kolekcji. Narazie jednak etykieta nadrabia z nawiązką. Papier, jakość nadruku no i szata graficzna jest jak najbardziej na światowym poziomie. Jakoś mam dziwne przeczucie, że misiek ma lekko ochrypnięty głos jak tak patrze na jego mordę. Piwo ma bardzo ładną pianę, zbitą, dość długo utrzymującą się. No i ten lacing! Opadając tworzy bardzo fajne górki. Kolor piwa wydaje się być czarny, nieprzejrzysty. Pod pewnym kątem widać jednak odcienie brązu, czego niestety nie udało mi się udokumentować na zdjęciu.


Jest zimno, nie wiem po jaką cholerę zachciało mi się zabierać to piwo na ogród. Moja mina w tym momencie przypomina trochę tą z etykiety. Pociągam nosem nad szklanką i już mnie się lekko facjata zaczyna rozjaśniać. Mnogość cytrusów i żywicy atakuje od samego początku. Prażony słonecznik mocno w tyle gdzieś się gubi ale jest coś jeszcze, bardzo intrygujący słodkawy aromat kwiatowy. Czyżby tak pachniały wrzos i jaśmin? Piękny aromat. Biorę więc ochoczo pierwszy łyk i... o faken shieeet. Coś dziwnego, pomarańcza zdominowała swoje owocowe koleżanki i atakuje od samego początku. Bardzo szybko jednak dostaje nóż pod żebra (a może i nawet dwa) od palonej kawy tak mocnej, że niejedna goryczka w AIPA mogłaby się od niej uczyć intensywności. A właśnie, tutaj lekko żywiczna gorycz robi bardziej za wspomaganie owej kawy i gra drugoplanową rolę. W sumie to ciężko ją odróżnić ale ja z tym problemu nie mam bo jestem nałogowcem kawowym i potrafię bez problemu wyszperać smaczki czarnego złota. Po każdym łyku pozostaje posmaczek popiołowy, tak co by dokończyć dzieło spalenia. Po dłuższym ogrzaniu pomarańcza ustępuje kwiatom a kawa czekoladzie. Oprócz tego za tło robią lekkie cytrusy, które w moim przypadku dały czadu przy bekaniu. W sumie to nie wiem po czym bo piwo jest nisko nagazowane ale za to wydaje się cholernie soczyste i przyjemnie treściwe. Osobiście uwielbiam taki poziom spopielenia ale nie jestem do końca pewien, czy o to im dokładnie chodziło. Z drugiej jednak strony, metalowe brzmienia i mroczność etykiety sugerują coś innego. Każdy powinien Berserkera spróbować, jest jak dobre metalowe pierdolnięcie gitarą na początek istnienia browaru a pomysł ze skórką pomarańczy uważam za świetny.


Mało ostatnio premier na blogu, zapracowany jestem i cholera nie mam nawet czasu na picie piwa… chory świat, jak żyć?! Nie pomaga też pogoda, wracam do domu i już się ciemno robi na dworze a nie lubię robić zdjęć wewnątrz chałupy. Właśnie przez tą aurę miałem chęć na jakieś ciemne piwo. Padło na szkapę wielkopolską czyli Śrupa.

Doszły mnie jakieś dziwne słuchy, że zmiana miejsca warzenia podyktowana była faktem, że ktoś kogoś zrobił w konia i wygnał biednego rumaka do lasu. Ten jednak nie jest w ciemię bity i znalazł nową stajnie pod nazwą Wąsosz. Niektórym taka zmiana robi na dobre a niektórym nie. Nie porównam warek bo jest to moje pierwsze spotkanie z ich Black IPA. Pamiętam jednak, że ich Kejter z beczki mocno mi zasmakował podczas WFDP. A ta Bździągwa... mmm.


Już przy kundlu stwierdziłem, że nowe etykiety bardziej mi się podobają. Kolorystyka z wyszczególnioną sylwetką jest mocno na propsie. Jakby ktoś się chciał upierać to pomysł jak z AleBrowaru ale w tym wypadku jest to bardzo dobra inspiracja. I te teksty, których ja nie rozumiem mimo tego, że mieszkam niedaleko Poznania. Haferfloki zawsze spoko. Piwo jest czarne, jakby przymknąć oko to nie widać tych minimalnych refleksów pod światło. Piana niestety jest trochę z dupy. Niska, szybko się ulatnia i zostawia jakieś dwie, może trzy malutkie wysepki.


Już przy nalewaniu poczułem coś wspaniałego. Gdy tylko zbliżyłem nos do szkła zaatakował mnie intensywny zapach tropików, głównie mango i żywica. Gdzieś po bokach znajdowały się paloność i gorzka czekolada. Całość pachniała wyśmienicie, byłem bardzo zdziwiony i podekscytowany zarazem. To jednak w smaku okazało się jak piwo może ewoluować podczas picia. Jakoś specjalnie chłodne nie było, postało trochę po wyjęciu z lodówki. Z początku mocno czekoladowe i gorzkie szybko zmienia się w palony słonecznik, przepyszny, po prostu delicje i wyżyny paloności według mnie. Goryczka jest ale trochę niewyraźna, jakby się czegoś bała (taka w sumie żywiczna). Równie dobrze mogę przesadzać z jej słabością bo paloność, która uderza zaraz przed nią jest intensywna i drapieżna i stawia bardzo wysoko poprzeczkę. Brakuje mi jednak tych tropików z aromatu, praktycznie są niewyczuwalne. Na tym bym skończył gdyby nie mój pies. Położył mi głowę  na udzie co jest równoznaczne z „chodźmy na dwór albo Ci się zleje na dywan”. Szybka przebieżka i gdy po powrocie od niechcenia chwyciłem nonica aby dopić resztę piwa zostałem powalony cytrusami na ziemię. Po mocniejszym ogrzaniu Śrup całkowicie zmienił profil i teraz owoce ostro walczą, jak równy z równym, z czekoladą i palonością. Niskie wysycenie tylko wzmaga zajebistość tej kobyły. Fuckin proper stuff mate.


Będąc na tegorocznym FDPW kompletnie ominąłem tę premierę. Jeżeli dobrze kojarzę uwarzyli tego lagera specjalnie na festiwal. Mnogość i długość kolejek odstraszyły mnie jednak od piw nazywanych potocznie zwykłymi i swój czas w poczekalni spędzałem przy tych bardziej craftowych trunkach. Nadarzyła się jednak w końcu okazja na wypicie tego, jak to się zarzekają panowie z Pinty, orzeźwiającego lagera na nowozelandzkich chmielach. Pisząc nadarzyła mam na myśli znalezienie czasu na wyciągnięcie zakurzonej butelki z piwnicy...

Coś tak ostatnio dużo tych niby zwykłych piw się pojawiło. Zadziwiające jest to, jak dobrze można zawirować stylem, który z góry skazany jest na nudę. Najlepszym przykładem będzie chyba rewolucja z browaru Kormoran. W lodówce czeka jeszcze Pierwsza Pomoc od Pinty. Szykuje nam się lagerowe niebo z duszą craftu, mówię wam.


Nie mam zielonego pojęcia o co chodzi z tą nazwą. Na pewno angole tak mówią i znaczy to tyle co „OK” ale czemu akurat panowie z Pinty postanowili tak nazwać to piwo? Może w tamtym rejonie świata tak się często mówi, kto wie. Ja wiem jedno, etykieta jest iście pintowska i jeżeli mnie oczy nie mylą przedstawia piaszczystą plażę. Przyjemnie się ją ogląda, głównie przez ładnie wykontrastowane kolory. Piwo jest także piękne w swojej prostocie. Czysty złoty kolor, klarowne aż do bólu. Piana taka sobie, średniego wzrostu i dziurawa (albo wykruszona jak to ostatnio jest w modzie mówić) ale bardzo powoli opada i stara się trzymać ścianek. Jak na lager istna niezrozumiała poezja malowana pędzlem.


Kumple rozkładają Talisman a ja wybieram postacie, padło na złodzieja… oj będzie hejt przy spotkaniach. Jak to mówią „all your items are belong to me”. Gdy oni się meczą z tasowaniem kart ja zaczynam wąchać i… ktoś chyba skradł zapaszki z tego piwa. Chmieli nowozelandzkich w ogóle nie czuć. Jest za to słaby aromat słodowy i lekki kalafior. No nic, mała wtopa. W smaku też jest jakoś dziwnie, z początku wydaje się… bezsmakowe. Słodowość wydaję się tak nudna jak wykład filozofii na wydziale mechanicznym. Jest jednak jedna rzecz, dla której każdy powinien spróbować Oki Doki. Goryczka! Wyrazista, mocna, orzeźwiająca, no po prostu fajna. Wchodzi, robi rozróbę swoją ziołowością i znika. Wysycenie średnie ale wyraziste, mi pasuję do lagera właśnie takie. Tylko kurde jest jeden wielki problem: lager powinien być wyrównany smakowo. Tutaj mamy bardzo dobrą goryczkę i jakieś majaczące słody w kącie. Cytrusowości i zdecydowanej kontry słodowej z (podobno) pierwszej warki nie uświadczysz.


Nadchodzi ten okres gdy ogródki działkowe zaczynają dymić jak Australia w lecie. Jak właściciel takiego przybytku wybrałem się ostatnio sprawdzić czy "to już czas". Już przed bramą poczułem, że wędzenie pobliskich ubrań wyjętych z pralki idzie pełną parą. Gdy doszedłem do mojego poletka zauważyłem jeszcze coś: dziką obecność pewnego zwierza.

(zdjęcie robione tosterem)

Gdybym miał wiatrówkę urządziłbym sobie nielegalne straszenie tej gadziny. Dobrze, że ogrodziłem jakiś czas temu moją działkę i te cholerstwa przeryły tylko alejkę przed wejściem. Starsze panie już tutaj nie przejadą swoimi hipsterskimi holenderkami, no cóż. Oczywiście zupełnie przypadkiem (lub nie) zabrałem ze sobą piwo także z dziką naturą, a przynajmniej tak twierdzi browar, którego Perła traktowała w ubiegłych latach jak zwykły... magazyn (co by nie wypisywać skojarzeń bardziej wulgarnych). Czy brown ale podtrzyma smaczną obojętność pilsa?


Dziwnie wygląda ten dzik na etykiecie... taki bardziej guziec, taka świnia z Afryki. Wykonanie całości trąci jednak koncernem. Jedynie kapsel mi przypadł do gustu, jest taki pocieszny. Kolor piwa przypomina sjakiś taki ciemniejszy bursztyn, nie wiem czemu ale zdziwiłem się że udało im się taki uzyskać (ah te uprzedzenia). Piana dość kiepska, wysoka na jeden palec ma wszelakiej wielkości bąble, które mają w zwyczaju paskudnie pękać. O dziwo jednak sporej ilości kożuch trzymał się do końca.


Teraz mam problem, co to znaczy brown ale? Patrząc na ekstrakt i alkohol można to podpiąć pod południowego wyspiarza i tak je będę traktował. W aromacie mamy istną dzikość... Coli. I to takiej z taniej saszetki 10g ze sztucznym aromatem tej bomby cukrowej. Słodowość też się gdzieś przebija ale Cola pozostaje na pierwszym miejscu niestety. Karmel albo toffi? Zapomnijcie. W smaku nie jest lepiej. Pierwsze co nasuwa się na myśl to wodnistość i brak goryczki. Jak to drugie można wybaczyć bo styl tego nie wymaga tak brak głębokiej słodowości to już duży problem. Piwo jest po prostu wodniste z takim lekkim posmakiem toffi i dziwnym czymś pozostającym na języku po każdym łyku. Długo się zastanawiałem co to może być i najbliższe skojarzenie miałem z posmakiem, który zostawia najtańsza podróbka coli z biedry. Wiecie co jest jednak najgorsze? Było jakoś tak fetyszystycznie orzeźwiające... ale to chyba zamroczył mnie dym z ogniska i brak jakiegokolwiek innego napoju na działce.


Jak wiecie wybrałem się ostatnio do browaru Haust w Zielonej Górze. Oprócz wypicia w południe przepysznego Piwonauty zaopatrzyłem się też w Quadrupelka, którego resztkę podłączyli pod schowany kran. Uwielbiam piwa belgijskie, uwielbiam połączenie owoców i pieprzu. Ostatnio namnożyło się trochę tego... z różnym skutkiem. 

Jak wiadomo markiety i inne chcą wejść w rynek craftu i zafundowały nam np takiego Argusa Łowczego, którego ocenę trochę zawyżyłem bo mnie pozytywnie zaskoczył. Browary regionalne nie pozostają w tyle i wypuszczają swoje piwa z lepszym lub gorszym skutkiem. Najlepszym przykładem jest Komes, który według mnie nadawał się do zlewu (pierwsza warka) ale ostatnio się mocno poprawił (i trzyma poziom Argusowy). O Triple Blond z Corneliusa nawet mi się pisać nie chcę. Można powiedzieć, że jestem żądny przepysznego belga, czy Haust mi takiego zafundował?


Za dużo butelek miałem w plecaku gdy wracałem PKSem tamtego dnia. Etykieta troszku się zniszczyła, prawdopodobnie kapsle z Śrupa i Pompy Chmielu są temu winne. Czyżby były zazdrosne? W sumie to nie ma o co, trzeba przyznać że etykieta jest nader ascetyczna. Liście dębu i logo browaru, co było w zamyśle? Nie wiem. Po przelaniu człowiek jednak zapomina o tym dziwolągu. Piwo ma piękny bursztynowy kolor, lekko zmętniony co tylko dodaje uroku. Piana wydaje się problemowa ale trzeba jej wybaczyć, w końcu to końcówka na kranie i takie przelewanie do butelki nie bardzo służy nagazowaniu. Mimo tego jakiś grubopęcherzykowy kożuch się utrzymuję.


Wąchanie przyniosło ostre zaskoczenie. Owszem pojawia się zapaszek suszonych śliwek, fig i co najważniejsze pieprzu ale oprócz nich występuję też... brzoskwinia. Skąpane w lekkim słodowym aromacie i przyjemnym alkoholu. Kurde, aż żałuję że dopiero teraz dorwałem to piwo albowiem intensywność owych zapaszków zdążyła się już mocno obniżyć. Mimo tego jest cholernie przyjemnie i ogrzewająco. Po pierwszym łyku wąs zaczął mi się cieszyć wraz z całym zarostem na twarzy. Smak jest praktycznie identyczny jak aromat tyle że... mocniejszy. Przy każdym łyku człowiek się czuję jakby wgryzł się w figę, śliwkę i brzoskwinie jednocześnie aż z tej ostatniej poleci co najmniej litr soku z miąższem. Żeby tego było mało od razu sypie sobie trochę pieprzu na nadgarstek i wciąga nosem jak rasowy narkoman. No i ten rozgrzewający alkohol... mniam. Uwielbiam takie połączenie... czy to znaczy, że jestem uzależniony? Mniejsza o to, całość kończy delikatna i chyba lekko ziołowa goryczka. Istna kropka nad "i". Jak już pisałem, wysycenie niskie ale mi to bardzo pasuje w tym momencie. Treściwe, takie lekko drożdżowe ale nie zapychające, do kominka w zimne wieczory idealne. Co szczególnie wyróżnia ten haustowy twór? Właśnie ta brzoskwinka, która rozwala całą akcje bo ze standardowymi sucharami owocowymi (rodzynki, figi, śliwki) tworzy kompletnie inne doznania smakowe niż w belgach, które dotychczas piłem. 


Jak to kiedyś „ktoś” napisał, Simon Martin jest pewnego rodzaju specyficzną osobą w naszym światku piwnym. Nikt o nim nie wiedział dopóki Kopyr go po prostu nie wypromował. Jego statystyki na YouTubie poszły wtedy w górę jak ceny paliw parę lat temu. Jeżeli mam być szczery mi on za bardzo nie przeszkadza, mam suba jego kanału i sporadycznie oglądam niektóre degustacje. Z tego co prezentuje wydaję się też być miłym gościem. Zdziwił mnie jednak fakt, że został jurorem na tegorocznym festiwalu Birofilia.

Jeszcze większym zdziwieniem była informacja, że browar Pinta uwarzył z nim piwo. W sumie jest to jakiś sposób, działa to pozytywnie na obie strony. Oczywiście fala hejtu musiała się pojawić, mnie jakoś szczególnie nie porwała. Simon po prostu za bardzo pociesznie wygląda na swoich filmach żebym mógł się na niego zdenerwować (no, może czasami wydaję się jakby zrobił tych degustacji za dużo w danym dniu). Jedyne co mnie denerwuje to jakość, słabe oświetlenie w jego kuchni powoduje ładny szum na filmach i mnie jakoś to mocno razi za każdym razem gdy je oglądam. Ale właśnie, piwo.


Wygląd butelki nikogo nie zdziwi, typowa dla Pinty etykieta wzbogacona o irlandzkie wstawki. Dobrą rzeczą jest widoczna informacja o współwarzycielu (jest takie słowo?) piwa i jego podpis. Coś czego Ciechan nie zrozumiał do końca... HE HE (taki stary żarcik). Samo piwo jest rzeczywiście red, rubin jak się patrzy, opalizujący. Piana za to ma problem, jest nietrwała i szybko się redukuję do niskiego kożuszka. Trzeba jej jednak przyznać, że lacing ma ładny. 


Aromat był pierwszym zdziwieniem, naczytałem się trochę o tym piwie (teraz wiem, że niepotrzebnie). Wymagania trochę podbiłem tymi degustacjami innych i jakoś zapaszek masła i karmelu nie pasował mi do dobrego piwa. Średnio intensywny jakoś specjalnie nie przyciągał ani nie odpychał od szkła. Był po prostu taki "meh". Co się stało z tymi chmielami? W smaku jest już lepiej. Mocna, wyrazista, żywiczna goryczka jest wręcz idealna. Nie zalega, atakuje z prawidłową siłą i znika w krzakach, czekając na kolejny łyk. Niestety problem mam z resztą smaczków. Piwo na pewno jest... słodowe. Znajomy podsumował: "Smak craftowy, jak graham z Lidla". Pomijając jego żartobliwą naturę ja osobiście nic wielkiego w tym piwie nie wyczuwam. Prosta słodowość kontrowana bardzo przyjemną goryczką. Jakby mnie końmi ciągali to mógłbym przyznać, że znajdują się tam śladowe ilości karmelu ale tak na trzeźwy umysł... no nie bardzo. Jest treściwe ale nie zapychające, to akurat duży plus. Wysycenie średnie, dobre dla tego typu piwa. Cholera, gdzie ten palony jęczmień i słód żytni? Acha, żeby nie było. Piwo powinno być dobre jeszcze przez trzy miesiące.

EDIT 11.06.2015: najnowsza warka zmieniła się, i to dość drastycznie. W końcu w aromacie czuć chmiel, cytrusy i żywica tańcują aż miło. Do tego karmel i delikatny pieczony chlebek leciuteńko podbite nieinwazyjnym alkoholem. Pozytywne zaskoczenie także w smaku, nie jest to już "tylko jakieś tam słodowe piwo" a całkiem fajny koncert karmelu, pieczonego ciasta, ziół i tej jakże fajnej, żywicznej goryczki. Tym razem całość mocno napakowana sterydami i rzeczywiście można ten trunek nazwać imperialnym. Mimo dość sporej pełni pije się szybko i przyjemnie. Pinta wraca do łask!


Drugie picie 14.09.2014:

Takie powroty to ja lubię a nawet uwielbiam. Długo czekałem, wytrwałość popłaca jak to mówią babiczki. Co prawda mam jeszcze jedną butelkę w piwnicy ale każda sztuka tego czarnego złota jest warta miliony monet, jak to ktoś kiedyś gdzieś śpiewał. Robi się coraz chłodniej, dlatego dla jeszcze lepszego efektu zabrałem Imperatora nad wodę.

Nadszedł ten okres, gdy cała Zielona Góra upija się winem (i nie tylko) bezkarnie w centrum miasta. Zawsze uważałem, że jest to impreza trochę wieśniacza i tandetna. Czemu? Ano wina (nadal) nie można kupić na straganach a i samych stanowisk jest mniej... w porównaniu na przykład do stoisk z tandetnymi pierdołami z Chin i ozdobami/biżuterią kompletnie nie związaną z Bachusem. Oczywiście samego trunku można się napić... jako próbkę z plastikowego kubeczka, szał ciał mówię wam.


Po Śniegu z Beniowej byłem pewny, że reszta piw z Ursy mnie nie zawiedzie. Megalomana postanowiłem wypić po koszeniu działki, Jelenia Filipa (w sumie gdybym miał tak na imię pasowałoby jak ulał do sytuacji) wsadziłem do plecaka i hop pojechałem rowerem do znajomego. 45 kilometrów dalej przekonałem się, że tak samo jak przy pierwszym, mogłem go wypić w domu, przed kompem i bez jakiejkolwiek wzmianki na blogu. Ale nie, jak to mówią: warto rozmawiać (a w tym wypadku pisać).

Bardzo dawno temu w odległej galaktyce (która jakby nie patrzeć musiała znajdować się za siedmioma górami i siedmioma lasami) był sobie browar Ursa Maior. Wieść gminna niesie, że browar ten zaczął całkiem dobrze i ludność cieszyła się zapijając ich złoty trunek wprost z kufli. Nadeszły jednak ciemne dni i grzmoty niebiańskie zrzuciły ów browar w niełaskę pubów i innych przybytków piwnych.

Szczerze? Nie pamiętam już dlaczego i kto puścił mocnego hejta na Urse. Wiem jedno, musiał się człowiek ostro narobić i naszukać żeby wypić jakiekolwiek z ich piw. Ja sam styczności z browarem za dużo nie miałem, ot kiedyś wypiłem podarowaną Dobrą Karmę i Megalomana. Nadarzyła się jednak idealna okazja na sprawdzenie, w końcu, reputacji (dobrej lub złej) Ursy bo znajomy zakupił dla mnie 3 butelki w browarze. Nie ważne, że przejeżdżał koło niego w niedzielę i to późnym popołudniem... Ważne, że mam wyroby wprost z leżakowni i w dodatku z pięcioma świeżymi etykietami, które od razu poleciały do klasera.


O pięknie etykiet Ursy nie trzeba chyba pisać. Każda jest swego rodzaju artyzmem, który mi cholernie przypadł do gustu. No i ten papier kredowy. Jedyny problem jaki z nimi mam to niechęć do odklejania się od butelek, nie da się tego zrobić i tyle w temacie. Piana jest, krótko mówiąc, brzydka. Niby wysoka ale cholernie dziurawa co tylko potęguje brzydotę. Szybko opada ale ma jakiś lacing i pozostawia kożuszek. Kolor iście bursztynowy, mętny.


Pierwsze wąchnięcie zdziwiło mnie miło. Aromat spokojnie wyczuwalny, nie bucha intensywnością ale daje o sobie jednak znać. Typowo hamerykański można powiedzieć. Głównie ananas z wyróżniającą się w tle mandarynką. Wszystko to utulone przez kwiaty polne, jak na sielskiej łące. Niestety jest pewne ale, gdy się tak człowiek mocno zagłębi da się wyczuć lekki zapaszek rozpuszczalnika. Jakoś mniej niż zwykle jednak mi to przeszkadzało, może nie był aż tak drażniący i tylko moja blogerska natura kazała mi to wypomnieć. W smaku z początku wydaje się słodkie ale bardzo szybko kontrowane jest przez średnią (ale w zupełności wystarczającą) goryczkę. Smaczki to głównie brzoskwinia, mandarynki i trochę wypełnienia ogólną amerykanizacją. Wytrawne praktycznie po całości i lekko cierpkawe. Niestety od połowy picia goryczka zaczyna trochę za długo zalegać. Są też akcenty belgijskie, pałęta się para drożdżowo-przyprawowa. Tutaj mam jednak zagwostkę, czy to ta gałka muszkatołowa (z etykiety) czy po prostu pieprz? Po dłuższym namyśle stwierdzam, że jednak pieprz. Nie jest on jednak nawet średnio intensywny, coś na granicy autosugestii. Wysycenie średnie, dość treściwe, zapchanie lekkie wyczułem pod koniec. Podsumowując? Bardzo przyjemne piwo z belgijskim zacięciem na te coraz to chłodniejsze wieczory. Jestem ciekaw jak wypadnie reszta ursowych piw.


Zacznijmy może od czegoś innego. Byłem sobie wczoraj w kinie lokalnym na maratonie Sci-Fi. Guardians of the Galaxy, Dawn of the Planet of the Apes (czemu polski tytuł to ewolucja?) i Godzilla. Nie wiem kto postanowił puścić strażników z dubbingiem a resztę z napisami... jestem osobą, która nienawidzi polskiego dubbingu. To najgorsza rzecz jaką można zrobić widzowi, akurat ten film jest książkowym przykładem złego lip syncu. No i to ugrzecznienie tekstu... 

Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com