Śledź mnie na:

Z niektórymi browarami już tak mam, że koniecznie chcę, aby wypadły dobrze (albo przynajmniej przyzwoicie). Z Ursą mam bardzo duży problem... głównie przez ich brak powtarzalności w butelkach, bo z kranu to zazwyczaj jest wszystko OK. Ostatnio pity przeze mnie Dziki Kot (Boże jak to zdanie dziwne brzmi) nie wypadł za dobrze...

Dwa Winne Miśki mogą to nadrobić, chociaż uczucia mam mieszane szczerze mówiąc. Flandersa łatwo jest spieprzyć i zrobić z niego siuśki octowe. Nie ma co jednak wróżyć z fusów, lejemy całość do szkła i sprawdzamy organoleptycznie



Dwa WINNE Misie... ahaaa. Dopiero jak zobaczyłem etykietę zrozumiałem, że sama nazwa piwa miała drugie dno. Sama grafika ładna (jak zwykle zresztą), a papier miły w dotyku i trwały. Kapsel firmowy też jest, ale... znowu... po co te napisy? O wiele ładniej by się prezentował bez nich. Piwo czerwone, można nawet rzec, że krwiste. Bardzo delikatnie zmętnione w dodatku. Piany żadnej, nawet przy intensywnym nalewaniu. 


Można powiedzieć, że jakiś tam aromat wydobywa się ze szkła. Intensywnością jednak on nie grzeszy dlatego przygotujcie nozdrza. Jest owocowo, głównie po tej czerwonej stronie. Przeważają porzeczki, ale momentami wyczuwalne są też wiśnie. Nie wiem czy przypadkiem tylko mi się tak wydaję, ale wyczuwam też w tle delikatną chlebowość. Całość bardzo łagodnie zapowiada kwaśne odczucia w ustach.

Już na starcie czuć, że trochę treściwości jednak tutaj brakuje. Może i nie jest wodniste per say, ale zdawało mi się, że przy takim ekstrakcie powinno go być trochę więcej, nawet jak na sour'a. Wysycenie średnie, tutaj się wszystko zgadza. W smaku znowu owoce. Bardzo fajny miks składający się z czerwonych porzeczek, wiśni, skórki pomarańczy i delikatnych śliwek, dodających odrobinę słodyczy do tego dość kwaśnego towarzystwa. W tle słodowość, ale taka bardzo nieśmiała. Goryczka niska, pestkowa (ale w dobrym stylu). Do tego momentu było naprawdę przyjemnie, niestety finisz trochę zawodzi. Zaczyna się fajnie, przeważającą śliwka przy akompaniamencie wiśni. W mgnieniu oka jednak całość zanika i pozostaje pustka... Aż zatęskniłem za tym flandersowym miksem z początku. Podsumowując piwo smaczne i nawet po części udane. Nadrabia zaległości po poprzedniku, bo jest zwyczajnie w świecie przyzwoite. Nie spodziewajcie się jednak fajerwerków.

----------

Styl: Belgian Style Sour Ale
Alk: 4,5% Obj.
Ekstrakt: 15,4% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód jęczmienny, chmiel, drożdże, bakterie kwasu mlekowego, dzikie drożdże Wyeast Brettanomyces bruxellensis.
Do spożycia: 31.12.2018


Jakoś mi ostatnio całkiem dobrze wchodzą "winopodobne produkty"... Jeszcze trochę i wyrobię sobie jakiś tam gust smakowy. O co to to nie! - pomyślał mój wewnętrzny piwosz Janusz. Walczę z nim ostatnio i Wy mi w tym pomagacie w pewnym sensie...

W ankiecie na fejsie aż 70% z Was wybrało Lódolfa, na niekorzyść Preparatu z Artezana. Dziwne... byłem przekonany, że mają oni więcej fanboi w internetach. Czynnik sztosowy był jednak po stronie tego pierwszego. Nie dość, że jest to wymrażane piwo to jeszcze leżakowane w beczkach po białym winie. Dodatkowo jest to kooperacja z browarem Harpagan, a Ci słyną z bardzo smacznych piw.


Haftowanych etykiet z tej konkretnej, diamentowej serii Spółdzielczego nie muszę chyba przedstawiać? Marzy mi się jeszcze kapsel firmowy z diamentem (takim samym jak na grafice) i całość można wysyłać na wszelakie konkursy "Best of Opakowania" czy cuś. Tak na marginesie to trochę śmieszki z browaru, bo jeżeli mnie pamięć nie myli poprawna nazwa wina to Sauvignon Blanc (a nie Blanck, bo tak jest na etykiecie). Co się później okazało, naklejka została przyklejona przypadkiem. Beczki są po czerwonym winie Rioja. Samo piwo jest dość ciemne. Ma głęboki, rubinowy kolor, który na pewien sposób hipnotyzuje. Nawet brak piany mi nie przeszkadza. W sumie... to przy takich parametrach i metodzie wytwarzania ciężko by ją było utrzymać.


Nie przeklinam na ramach bloga, ale tym razem jestem bardzo bliski... Jak to k%$^# wspaniale pachnie chciałoby się rzec. Wyraźny aromat śliwkowy (w postaci powideł, konfitur czyli 3x bardziej intensywny) zmieszany z rodzynkami, melasą i delikatnym miodem gryczanym. Do tego chlebek w tle i lekko szumiąca beczka. Potężnie się to zapowiada, czuć to w nozdrzach. 

Jest... gruuubooo, żeby nie napisać thick (bo za bardzo mi się to sformułowanie kojarzy z teledyskami czarnoskórych raperów). Wymrażanie zrobiło swoje i to "piwo" ma konsystencje niemalże syropu. Lepi się każdego zakątka języka, podniebienia, plomb w zębach... no wszystkiego. Wysycenie bardzo niskie, chyba tylko po to, aby chociaż trochę kojarzyło się z naszym ulubionym trunkiem. Jeżeli chodzi o smak... to ciężko tak po dwóch, trzech łykach coś napisać. Tyle tego jest. Może na początek... owoce. Jak z karabinu strzelają do nas śliwki, rodzynki, daktyle i winogrona. Te ostatnie bardzo ładnie podkreślają winne korzenie piwa co idzie idealnie w parze z wszechobecną beczką (jeszcze bardziej uwydatniającą konkretne wino, czyli wcześniej wspomniane Rioja). Szeroko pojęte bakalie też się znajdą. Wszystko na chlebowej podbudowie. Goryczka średnia, tak delikatnie wspomagana alkoholem. Ten jest przyjemny, rozgrzewający i zadziwiająco dobrze ukryty jak na taką ilość procentową. Na finiszu wino zaczyna przejmować kontrolę wraz z dębową beczką, jakby człowiek sam wgryzał się w zamoczone drewno. Chyba pierwszy raz mam takie skojarzenia w piwie. Jak dla mnie jest to najlepsza wymrażanka ze stajni Browaru Spółdzielczego, i chyba najlepsza w Polsce... Pokazuje wręcz idealnie, dlaczego warto to robić. Intensywność razy kazylion.

----------

Styl: Iced Dark Strong Ale BA
Alk: 16%
Ekstrakt: b/d
IBU: b/d
Skład: słody, chmiel, drożdże.
Do spożycia: 30.09.2019


Szmat czasu to piwo przeleżało u mnie w piwnicy... jak na ten styl oczywiście. Berlinery, jak prawie każde piwa kwaśne, najlepiej pić świeże. Ja wmawiałem sobie, że wezmę je "niedługo" na rower, bo przecież idealnie się nada w te upały. Pierwszą wersję zabrałem do lasu, to dlaczego nie miałbym też drugiej?

Ano dlatego, że ileż można czekać... Jakoś tak ostatnio nie chce mi się brać plecaka na rower. O wiele wygodniej jeździ się bez niego (szczególnie jeśli większość czasu spędzasz na szosie). Zabrałem więc Rzutkowe na działkę do kumpla, gdzie rozegraliśmy partię w Magię i Miecz, przy akompaniamencie karkóweczki z grilla oczywiście.


Etykieta jakoś nieszczególnie się zmieniła. Dalej mamy ten sam knot tyle, że tło nawiązuje do jednego ze składników. Kapsla firmowego dalej nie ma. Piwo trzyma się tych samych zmian kolorystycznych i ma dość szalony, krwisty odcień. Porzeczki najwyraźniej zrobiły swoje. Piana wysoka, taka trochę nadmuchana. Powoli opada od środka pozostawiając po sobie bardzo lekki kożuch.


Jakbym nie czytał składu, to bym w ciemno powiedział, że to książkowy berliner. Jest kwaskowatość, jogurcik i delikatna nuta pszeniczna. Porzeczki wchodzą dopiero po czasie, ale nie jestem pewny czy to efekt ogrzania się piwa czy zwykłej autosugestii. Jak dla mnie zaczyna się fajnie, rześko i z przytupem. 

Po pierwszym łyku zaczynam trochę żałować, że jednak nie zabrałem tego piwa na MTB do lasu. Weszłoby jak złoto w tak upalny, duszny dzień. Jest lekko treściwe, orzeźwiające i mocno wysycone. Takie, jakie powinno być. Kwaskowatość dominuje, znowu jogurcik przychodzi na myśl. Bakterię zrobiły robotę muszę przyznać. Nie jest to jednak uber lambicowy kwas, nie w tym stylu. Jako tło przyjemna pszenica. Porzeczka... no jest, na pewno wyraźniejsza niż w aromacie. Na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się zbytnio, bo bardzo dobrze podkreśla ogólną kwaskowatość piwa. Dopiero po chwili człowiek zaczyna wyczuwać jej subtelną owocowość. Goryczki żadnej, bo nie jest ona wymagana. Na finiszu wyraźny posmak owocowy, jakby same porzeczki próbowały się wybić w ostatniej próbie zdominowania całości. Nie, nie moje drogie. To piwo jest idealnie ułożone i pozostaniecie na swoim miejscu. Piłbym litrami przez całe lato.

----------

Styl: Berliner
Alk: 3,5% Obj.
Ekstrakt: 1/5 Plato (?)
IBU: 0
Skład: słód (jęczmienne, pilzneński, pszeniczny), chmiel HHT, czarna porzeczka, drożdże WB-06.
Do spożycia: 31.12.2018


Na pewno kojarzycie serię piw z browaru Fortuna o nazwie "Miłosław warzy śmiało". Akcję tą rozkręca ostatnimi czasy Marcin Ostajewski, który pracuje tam bodajże od ponad roku. Chłop trochę doświadczenia ma trzeba mu przyznać, wcześniej pracował np. w Olimpie. Musi mieć też jakiś posłuch w branży, bo udało mu się namówić do kooperacji... AleBrowar.

Szczerze? Nigdy bym się takiej kooperacji nie spodziewał. Jeszcze tylko niech Pinta uwarzy coś z EDIm i będę mógł umrzeć w spokoju. A tak na serio... jeżeli Fortuna chce się bardziej wbić w rynek craftowy to dlaczego nie miałaby poprosić o pomoc ojców (żeby nie napisać dziadków) tegoż craftu? Sprawdźmy więc, czy kooperacja dostępna od ręki w Żabojadzie jest warta naszej uwagi.



Nie wiem jak Wy, ale ja mam jakąś awersję do kształtu etykiet Miłosława... Zazwyczaj są też one niechlujnie naklejone. W sklepie wybrałem tę najbardziej reprezentatywną, a i tak kontra nie trzymała się za dobrze butelki. Co do samej oprawy graficznej to pomysł był dobry. Połączenie znanych grafik obu browarów mogło zadziałać, gdyby nie otaczało je mnóstwo niepotrzebnego tekstu. Na kapslu też lepiej wyglądałaby sama facjata. Piwo ma ładny, złoty (wchodzący w pomarańcz) kolor i jest średnio zmętnione, duh. Piana wysoka, z początku trochę dziurawa, ale po paru małych bąblach zaczyna się trzymać całkiem dobrze. No i pozostawia spory lacing na szkle. 


Nie nooo... pachnie to całkiem przyzwoicie. Fajny, dość rześki aromat składający się głównie z cytrusów (pomarańcza, trochę grapefruita) i jaśminu. Bardzo wyraźny jest ten "śmiały składnik" trzeba przyznać. Do tego pszenica w tle i nuty kolendry. Oho, czyżbyśmy mieli idealnego kompana na plażę?

O proszę, w smaku też niczego sobie. Jest fajnie zaznaczone ciałko, ale w takim lekkim, pszenicznym stylu. Wysycenie średnie, tak "w pytkę" można rzec. Orzeźwienie z aromatu ciągnie się dalej, co ostatnimi czasy jest dość trudne we wszelakich pszenicach na naszym rynku. Dużo z nich stało się wręcz... męczące. Ale może wróćmy do "śmiałej kooperacji". W smaku typowy amerykański witbier: cytrusy + tropiki, wspomagane fajną pszenicą i stonowaną kolendrą. Z owoców głównie skórka z pomarańczy i oczywiście grapefruit. Jaśmin trochę zanikł, ale jak się postaracie to go spokojnie wyczujecie. Goryczka średnia, według mnie wystarczająca. Lekko grapefruitowa w smaku. Na finiszu trochę kwasku, dopompowana kolendra (ale bez przesadyzmu) i cytrusy. Całość naprawdę dobrze zgrana i wszystko zdaje się być na swoim miejscu. Smaczne piwko, nie zaprzeczę. Udana kooperacja, w której jaśmin okazał się być fajnym dodatkiem (i dzięki Bogu nie głównym aktorem).

----------

Styl: American Witbier
Alk: 5,6% Wag.
Ekstrakt: 13% Wag.
IBU: 40
Skład: słód (pilzneński, pszenica), płatki owsiane, chmiel (Centennial, Cascade, Mosaic, Hallertauer Blanc), kwiat jaśminu 0,2%, zest z grapefruita, kolendra, drożdże Vermont Ale.
Do spożycia: 21.06.2019


Jakoś na początku czerwca byłem w Porto w Portugalii, gdzie tak naprawdę craft nie był zjawiskiem powszednim. Co miał więc zrobić biedny degustator? No jak to co, zacząć pić lokalne wina. Dobrze wiecie, że takowego nie lubię, ale trzeba było się przemóc. Co się okazało samo Porto podeszło mi dość fajnie... Może dlatego, że bliżej mu do bimbru?

Samo wino, na swój sposób, może też być orzeźwiające. Dlatego właśnie postanowiłem sprawdzić ostatniego stwora ze stajni browaru Faktoria. Niektórzy mogą powiedzieć, żem szalony. No bo gdzie tyle alkoholu w tak upalny dzień przyjąć? W Portugalii, nawet gdy skwar leje się z nieba, mieszkańcy zaczynają dzień od lampki... to co, ja nie dam rady?


Chyba coś się zaczyna dziać na produkcji w browarze, bo papier jest jakiś taki lepszy. Albo mi się tylko wydaję... Sama grafika standardowa jak na nich. Dużo detali, lekki chaos. Ktoś musi im pomóc w zaprojektowaniu nowych, to na pewno. Piwo prezentuje się wyśmienicie za to. Ładny, wręcz mesmerajzing kolor miedzi, lekko zmętnione. Piana niska, ale przy takiej ilości alkoholu można jej to wybaczyć. Kożuszek zostaje prawie, że do końca picia.


Oho, jakie miłe zaskoczenie. Piwo z ponad 10% zawartością alkoholu pachnie wręcz... orzeźwiająco. Na pierwszym planie winogrona, trochę rodzynek, pomarańczki i delikatne banany. Całość przyprawiona wyraźną dawką pieprzu. Może mi się wydaje, ale czuć też gdzieś w tle delikatne sianko. Wyraźne, jedynie pod koniec picia aromat się ulotnił całkowicie. Zapowiada się wyśmienicie.

Goddamn... i tak właśnie jest. Attilla zaskakuje już na starcie samym odczuciem w ustach. Niby ciałko czuć, ale w życiu nie powiedziałbym, że to tripel. Po prostu "wchodzi jak woda". Orzeźwia, jednocześnie lekko zalepiając język. Wysokie nagazowanie w ogóle nie przeszkadza, a nawet można powiedzieć, że pasuje. W smaku uderzenie naprawdę wyraźnych owoców: rodzynki, wszelakie bakalie, pomarańcza, winogrona (ale o nich za chwilę) i chyba największe zaskoczenie... wiśnie. A jak to wszystko ładnie współgra ze sobą, ożeż w mordę! Wcześniej wspomniane winogrona dodają wyraźny efekt wow tego piwa, czyli elementy winne. Tak jak średnio przepadam za tym fermentacyjnym ustrojstwem, tak tutaj naprawdę dobrze się to wkomponowało w nasz ulubiony trunek. Fenoli przyprawowych trochę mniej, ale nadal czuć je dość wyraźne w tle. Goryczka niska, już bardziej czuć przyjemną kwaskowatość i lekkie szczypanie po języku. Na finiszu specyficzna... zieleń. Trochę wyraźniejsze winogrona, trochę więcej cierpkości. Całość pozostaje jednak słodka, ale o dziwo nie jest ona muląca, ani w żaden sposób przeszkadzająca. No i ten alkohol, którego nie czuć. W taki upał może się to okazał zabójczo zdradliwe. Nie spodziewałem się, że tak mi to piwo podejdzie. Czapki z głów panie piwowar z Faktorii. 

----------

Styl: Wine Tripel
Alk: 10,5% Obj.
Ekstrakt: 19% Wag.
IBU: ~25
Skład: słód (pilzneński, pszeniczny, Abbey), chmiel Warrior, cukier kandyzowany, suszone winogrona Furmint z botrytis cinerea, drożdże Wyeast Ardennes.
Do spożycia: 01.02.2019


Znowu nadszedł ten dzień w roku, gdy mój znajomy przywozi mi najnowsze piwa z browaru Ursa Maior, bo akurat wrócił z wojaży bieszczadzkich. Wszyscy pamiętamy shitstormy z ich udziałem, ale czas leczy rany i chyba wszystko już gra w relacji browar - reszta świata craftu. A przynajmniej mam taką cichą nadzieję.

Dziki Kot z Berehów to piwo szczególnie ważne, bo część kasy ze sprzedaży idzie na cele charytatywne. Tym bardziej człowiek ma nadzieję, że będzie... no chociaż pijalne. Mój wewnętrzny chochlik nie śpi jednak. Bo jeśli piwo ma trafić do mas i sprzedać się w jak największej ilości to zazwyczaj jest robione na pół gwizdka co nie? Tak nas doświadczenie nauczyło. Chodzi o to, co by tych mniej craftowych klientów też zaciągnąć. 



Etykieta (jak każda Ursy z resztą) jest mega przyjemna dla oka. Fajny, kredowopodobny papier, niespotykany kształt, no i ta grafika. Tym razem jest to praca plastyczna podopiecznej fundacji, na którą przeznaczana jest część dochodów ze sprzedaży. Kapsel firmowy jak zawsze spoko. Samo piwo ma ładny, ciemnozłoty kolor i jest delikatnie zmętnione. Piana wysoka, trochę dziurawa. Trzyma się jednak dzielnie pozostawiając niewielki kożuch do samego końca.


No... mało czuć. Aż mnie taka niemoc chwyciła. Bo człowiek chce dobrze, ma pozytywną energie... a tu nie ma z czego brać inspiracji do pisania. Tak na dobrą sprawę aromat pojawił się może na parę sekund, zaraz po przelaniu piwa do szkła. Potem znikł, tak po prostu. Szkoda, bo było to całkiem fajne połączenie owoców (tutaj głównie gruszka, ananas i pomarańcza) i herbatnika. Potem były już tylko lekko gotowane warzywa i nicość. 

W smaku trochę lepiej pod względem intensywności, ale cholera... z całą resztą jest kiepsko. Ciałko takie jakiego byście się spodziewali po tym ekstrakcie. Czuć coś, ale nie zapcha Was za szybko co w sumie jest nawet fajne jak na takie belgijskie wannabe. Wysycenie średnie, też całkiem dobrze dobrane. Problem jest w smaku... belgijskość przejęła władzę i to niestety nie w najlepszym stylu. Jest owocowo, pomarańcze, gruszka, mandarynki, te klimaty. Niestety czuć, że już stanowczo za długo leżały na słońcu i to psuje cały odbiór piwa. W dodatku pojawia się lekko denerwująca nuta alkoholowa. W tle delikatna pieprzowość i tostowo-herbatnikowa słodowość. Goryczka wyczuwalna, ale jakaś taka męcząca. Dziwne, bo przy tak mulących doznaniach powinienem jej wyszukiwać z utęsknieniem. Zdaje się mieć delikatnie ziołowy profil. Finisz nijaki, trochę pieprzowy, trochę herbatnikowy. Jakby nie patrzeć kontynuuje maksymę życiową tego piwa: być mulącym i na swój sposób bez wyrazu. Nie wiem... naprawdę chciałem jak najlepiej. Z kija na miejscu było podobno bardzo smaczne. Niestety Dziki Kot z butelki jest cholernie męczącym piwem, a weźcie pod uwagę to, że wziąłem poprawkę na styl. 

----------

Styl: New Belgian India Pale Ale
Alk: 6% Obj.
Ekstrakt: 15,5% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienny, pszeniczny), chmiel, drożdże.
Do spożycia: 31.10.2018


Deweloperka craftowa trwa w najlepsze, chociaż jedynym sprzedającym (jak narazie) jest właściciel Ciechana, Pan Jakubiak. Po Tenczynku przyszedł czas, aby jego kolejne "dziecko" odłączyło się od stada. Mowa tu oczywiście o Bojanowie. Muszę przyznać, że nic o tym wcześniej nie słyszałem dopóki mi sam przedstawiciel browaru tego nie oznajmij.

Ciekawa jest to strategia, wykupić upadający/zamknięty browar, wyremontować go i sprzedać po krótkiej chwili. Zajmijmy się jednak piwem może co? A konkretnie kosmiczną APA o 1% zawartości alkoholu. Wiecie, że jestem jak najbardziej za takimi wynalazkami. Szczególnie jeśli nie smakują jak koncernowe soczki słodowe. Jak będzie tym razem?



Widać, że browar jeszcze się nie przestawił na samodzielność. Nadal używają butelek z grawerem BRJ. Etykieta zmieniona, aczkolwiek w kształcie, którego wręcz nienawidzę. Kojarzy mi się on za bardzo z Witnicą... Koloratkę wyrzuciłbym w cholerę, kapsel może zostać. Kolor piwa był nie lada zaskoczeniem z początku. Spodziewałem się jaśniejszej barwy, a dostałem rażącą miedź. W dodatku fajnie zmętnioną. Piana może nie za wysoka, ale za to trwała i bez dziur. No ładne cacko.


Z przykrością muszę stwierdzić, że zapaszek nie urywa tyłka, szczególnie intensywnością. Rzadko kiedy się zdarza, że piwa niskoalkoholowe buchają wręcz aromatami... No ale tutaj jest naprawdę ubogo. Czuć lekką słodowość i trochę kwiatów polnych. W tle zacięcie melanoidynowe w postaci skórki od chleba.

W ustach to już kompletnie inna bajka na szczęście. Jest leciutko, orzeźwiająco i zgrabnie. Ciałko malutkie, ale o wodnistości nie ma mowy. Wysycenie średnie, momentami mocniejsze się wydaje. Jest słodowo, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Czuć skórkę od chleba, czuć też lekko kwaskowate żyto. Zaskakujące jest to, że całość nie jest wcale taka słodka i "koncernowo słodowa". W tle pojawia się też pewnego rodzaju ziemistość. Brakuje mi trochę goryczki. Ta jest naprawdę delikatna, a przydałoby się troszku większe kopnięcie. Profil ma... hmm... "zielony" w pewnym sensie, żywicznopodobny. Na finiszu dominuje ziemia wspomagana odrobiną kory drzewnej. Naprawdę spoko podejście do niskoalkoholowego piwa. Pije się z przyjemnością i z chęcią chwyciłbym kolejne. Poprawić te błędy i mamy top 3 piw w tym stylu w Polsce.

----------

Styl: American Pale Ale Light
Alk: 1%
Ekstrakt: 7,5%
IBU: b/d
Skład: słód (), chmiel (Marynka, Fuggles, Citra, Mosaic), drożdże.
Do spożycia: b/d


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com