Śledź mnie na:

Mimo, że nie byłem jeszcze na żadnym evencie Beer Geek Madness muszę przyznać organizatorom jedno, udało im się stworzyć takie wydarzenie, dla którego spora ilość polskich browarów rzemieślniczych potrafi wejść na wyższe obroty i uwarzyć jakieś specjalne, wyjefajne piwo. Dziś zajmiemy się jednym z nich, mianowicie niemiecką kiełbaską.

Dzięki Bogu nie żyjemy już w takim zacofaniu piwnym, gdzie specjalne piwa dostępne były tylko na kranach. Najlepszym przykładem może być ostatnio pity przeze mnie stout śledziowy od Piwoteki. Saison z browaru Birbant też jakoś nieszczególnie wygląda normalnie... no bo kto, nie będąc zaawansowanym craftopijcą, chciałby mieć w swoim piwie tłustą kiełbaskę? DO piwa... to już coś innego.



Etykieta spokojnie dostanie miejsce na pudle w moim osobistym rankingu best of 2015. Piękny, humorystyczny rysunek z latającymi kiełbaskami w tle, jak można tego nie lubić? Kapsel firmowy też na wysokim poziomie. Trzeba chłopakom przyznać, że ich logo idealnie się wkomponowało w przestrzeń, którą daję kapsel. Piwo ma kolor złoty, jakby się uprzeć można powiedzieć, że wchodzący w pomarańcz. Jest też nie tyle co mętne a zamglone po prostu. Biała piana okazała się wysoka i bardzo delikatna. Mały podmuch działkowego wiatru i zaczęła szybko opadać pozostawiając dość wyraźną koronkę na szkle.


Z początku aromat był bardzo wyraźny. Z biegiem czasu jednak zaczął szybko tracić na intensywności. Skórka pomarańczy, przyprawy (niekoniecznie pieprz, bardziej bliżej nieokreślona mieszanka belgijska) i w końcu wędzonka, mięsna oczywiście. Jedni się zawiodą, drudzy (w tym ja) ucieszą, że kiełbacha nie przyćmiła saisona. Jak dla mnie jest wystarczająco intensywna. Aż się człowiekowi rzuca na usta pytanie do Ducha Craftu: dlaczego ten aromat tak szybko ucieka?!

Doznania smakowe nie są na szczęście tak ulotne. Podstawą jest rasowy saison, cytrusy z przeważającą skórką od pomarańczy i przyprawy, tym razem głównie pieprz (którego odczucie wzmocnili dodając jeszcze jego czarną odmianę). Muszę przyznać, że momentami robi się od niego sucho na języku. Cały czas coś się próbuje przebić przez ten belgijski mur... toż to kiełbaska! No dobra, może nie taka dosłowna. To po prostu mięsna wędzonka, która mi osobiście bardziej przypomina szynkę dymioną. Może i jest składnikiem dopełniającym ale także wystarczająco wyraźnym według mnie. Na moment wchodzi goryczka o profilu żywicznym. Jest idealna, pojawia się nagle, robi szybki reset kubków smakowych i znika. To jednak finisz najbardziej pasuje do nazwy piwa. Jest wyraźna wędzonka wspomagana żywicą z lekką ziemistością i cytrusami gdzieś w tle. Bardzo podoba mi się to, że mimo dodania multum przypraw nie przykryły one reszty składników. Treściwość idealna, nie zapycha jak tłusta kiełba. Wręcz przeciwnie, całość jest bardzo pijalna jak na piwo wędzone o ekstrakcie 14°BLG i trzyma się głównie tej wytrawnej strony. Wysycenie średnie, dobrze dobrane. Jeżeli mam być szczery, to piwo jest dziwaczne głównie z nazwy. Nie przeszkadza mi to jednak, każdy z elementów jest na swoim miejscu i po prostu działa.


Podobno zaobserwowano wzmożoną aktywność piwoszy działkowych.

Drugie picie:

Pierwsza warka żytniego stoutu od Pracowni Piwa położyła mnie na glebę i wgniotła jak jakąś szmacianą lalkę. Jak pyszny był to stout możecie przeczytać trochę niżej. Historia ta nie potoczyła się jednak szczęśliwie bo browar w pewnym momencie postanowił wejść na drogę hipsterstwa. Spragnieni piwosze zaczęli wyrywać sobie pojedyncze butelki z rąk, nastała istna pracownicza pustynia

Wszyscy wiemy, że śledzik lubi pływać. Jak to jednak zwykle bywa różni ludzie mają różne zrozumienie tego pięknego, słowiańskiego powiedzonka. Najbardziej znany jest sposób zalewania śledzika doustnie trunkiem wysokoprocentowym zwanym potocznie wódką. Jak wiecie gardzę tym alkoholem więc takie podejście mi się zbytnio nie podoba.

Z pomocą przychodzi browar Piwoteka, który zrobił coś, z czego do teraz potrafiliśmy tylko żartować. W rzemieślniczym światku zwyczajem było mawiać, że w crafcie to chyba jeszcze tylko śledzi nie dodali do piwa. W życiu bym nie powiedział, że jakiś piwowar pokusi się o użycie ryby w praktyce. Co prawda mamy już stouty ostrygowe ale jakoś tak... śledź? Tak na marginesie to właśnie takie warzenie jest dla mnie czymś twórczym. Szukanie składników, które wzbogacą piwo a wcześniej rzadko kto ich używał (dobry w tym jest browar Kingpin). Dopieprzyć chmielu bez umiaru to każdy browar potrafi.


Etykieta  w stylu piwotekowym, co jest jednak najciekawsze to kontra. Chłopaki podeszli luźno do tego stouta śledziowego i polecają np bardzo wdzięczne szkło do picia... słoik. Jest też parowanie jedzenia z piwem, polecają  między innymi śledzia w śledziach. Trunek w szkle jest czarny, bez jakichkolwiek prześwitów. Podczas nalewania wydawał się być dość klarowny. Zdobi go ładna, lekko beżowa piana, która w większości jest drobnopęcherzykowa. Żywot ma średni, ale nie jestem pewien czy jej po prostu wiatr na działce nie zaszkodził. Mimo tego koronkę pozostawia zacną.


Aromat na pewno nie jest mocna stroną tego piwa. Intensywność bardzo niska, trzeba się ostro nawąchać aby wyczuć wszystko co ma do zaoferowania. Prym wiedzie paloność, taka sucha, popiołowa. Zaraz za nią lekka mieszanka kawy z czekoladą i może jakieś owsiane nuty. Śledzi nie wyczuwam, jest za to lekka wędzoność. Dałem mu się mocno ogrzać, miałem nadzieję, że wyjdą jakieś nuty rybne i w sumie się nie zawiodłem. Pojawił się bardzo delikatny zapach świeżych owoców morza, jak na targu rybnym. Był on jednak mocno ukryty za typowo stoutowymi aromatami.

W smaku od razu da się wyczuć, że rybka lubi pływać. Podstawą nadal jest stout, mamy popiół, gorzkawą czekoladę i na dopełnienie kawę gdzieś z tyłu. Owoców jako takich nie wyczuwam, całość wydaję się mocno wytrawna. Przez bardzo krótki moment, zaraz przed uderzeniem goryczy pojawia się też wędzonka. Goryczka stanowcza i wyraźna aczkolwiek wątpię, żeby miała te 50 IBU. Profil ma palony, idealnie wpasowała się w inne smaczki. Przez cały czas towarzyszy nam delikatna sól, która trochę nabiera na sile przy finiszu. Ten jest wyraźne spalony, z elementami gorzkiej czekolady i... wędzonej makreli. W taki sposób ujawnił nam się śledzik, a przynajmniej mi osobiście się tak skojarzył. Wysycenie średnie do niskiego, bardzo pasuje. Jeżeli chodzi o treściwość to bardziej bym powiedział, że jest to jakaś 11-12 niż 14. Nie jest jednak w żadnym wypadku wodniste tylko po prostu pijalne. No i co? Nie taki śledzik straszny. Na pewno znajdzie się paru takich, co będą płakać, że za mało tej ryby w piwie ale jak dla mnie jest to bardzo dobre, subtelne podejście do tematu. Musze w przyszłości spróbować jakiegoś ostrygowego stouta co by sobie porównać intensywność owoców morza.

PS: nie polecam pić tego piwa przed randką. Mimo delikatnych odczuć śledziowych przez konsumującego woń ryby pozostaje i ktoś może stwierdzić, że nie myliśmy zębów od jakiegoś tygodnia.

www.piwoteka.pl / Gdzie wypijesz?

Nie wytrzymałem, na drugi dzień wypiłem drugą butelkę. Tym razem w polecanym szkle.

Polska złota jesień? Ten termin istnieje chyba wyłącznie w pamięci osób starszych. Co roku mamy może 1-2 dni słoneczne, gdy rzeczywiście liście mienią się na złoto a reszta... to deszcz, błoto i gnijąca zieleń koloru brązowego. Nie żeby mi to jakoś mocno przeszkadzało, w końcu każdy człowiek z rowerem górskim zaciesza mordę gdy widzi takie warunki do jazdy.

Zastanawiałem się ostatnio jak to jest, że jeszcze nigdy nie opisałem żadnego piwa z browaru Reden (Hopernika nie liczę). Na chyba każdym festiwalu (na którym byłem oczywiście) widziałem ich namiot ale ani razu nie skosztowałem ich wyrobów. Już nie pamiętam czy przez zbyt długie kolejki czy przez zwykły niefart. Oczywiście był Milkołak, którego wypiłem podczas pobytu w Świeradowie. Nie było jednak wtedy czasu na notatki.

Będąc niedawno w większym mieście postanowiłem zajść do specjalistycznego sklepu i ku mojemu zdziwieniu MILCoffeel był jednym z nielicznych piw, które pasowały do jesiennej aury. Bez wahania wybrałem właśnie redenowego stouta i dorzuciłem jeszcze do plecaka kiełbaskę z curry z browaru Birbant, która niedługo na pewno trafi na bloga. Swoją drogą, patrząc na style piwne, które aktualnie zalegają na półkach sklepowych mam dziwne wrażenie, że jesień zaskoczyła naszych kochanych rzemieślników.



Prawie wszystkie etykiety piw Redena trzymają się jednego szablonu. Nie wprowadzą artystycznego hipstera w ekstazę ale mi się osobiście podobają. Fajny, komiksowo-podarty styl i odpowiednie do rodzaju piwa obrazki. Kapsel też w pytkę, bardzo przypadła mi do gustu okrągła ramka, nakreślona jakby długopisem. Samo piwo wydawało mi się czarne z początku. Dopiero pod światło wyszedł ciemnobrunatny kolor, jest też dość mocno zmętnione. Beżowa piana, z początku wysoka, szybko zaczęła opadać pozostawiając po sobie jedynie marny kożuch. Trochę szkoda, była dość zbita i fajnie się prezentowała.


MILCoffeel to młodszy brat Milkołaka, czyli mlecznego stoutu z tego samego browaru. Według mnie taka "baza" to recepta na sukces, przecież jego poprzednik był wyśmienity. Aromat, już po pierwszym niuchu, dał mi nadzieję, że nie inaczej może być w tym przypadku. Może i nie jest super intensywny, ale nadrabia przyjemną kawą zbożową z delikatnymi akcentami mlecznymi. Wydaje się dość słodkawe i delikatne zarazem. Po pewnym czasie dochodzi też kakao z ciemnymi słodami.

Po wypiciu pierwszego łyku poczułem się jakbym dostał Zonka w worku. Za cholerę nie powiedziałbym, że to piwo ma 15% ekstraktu. Może jakieś 11%... nie oznacza to jednak, że było wodniste, było po prostu lekkie. Wysycenie średnie do niskiego trochę ratowało sytuację (po cichu miałem nadzieję na bardziej sycący trunek). Co do smaczków można powiedzieć, że MILCoffeel ma dwa etapy. Na początku wszystkiego jest po trochu. Trochę kawy, trochę ciemnych słodów, trochę mlecznej, dość słodkiej czekolady, trochę paloności i odrobina kwasku na finiszu połączonego z kawą. Z każdym łykiem jednak całość zaczyna nabierać mocy. Na pierwsze miejsce wychodzi kawa, lekko kwaskowata, którą próbuje zwalczyć słodycz mleczna od laktozy. Nie udaje jej się to, ale walczy dzielnie, to trzeba jej przyznać. Reszta smaczków pozostaje na dotychczasowym, dość niskim poziomie i bardzo fajnie dopełnia całość. Goryczka niska, pojawia się szybko i znika w tym samym tempie. Jakoś nieszczególnie chce mi się nią głowę zawracać bo też nie o nią w tym piwie chodzi. Trochę szkoda, że ta kawowa moc nie dawała o sobie znać od początku. Temperatury nie ma co brać pod uwagę bo nie schładzałem tego stoutu i przez cały czas miał stałą, dość wysoka temperaturę. Zaliczę go jednak do udanych i dość mocno pijalnych piw. Jeszcze długo po opróżnieniu szkła miałem w ustach posmak kawy zbożowej co nie było dla mnie minusem (jak wielu z Was wie uwielbiam kawę). 


Większość z Was zna mnie i moje podejście do przesadnego chmielenia wszystkiego co zawiera w sobie słody (szczególnie jeżeli chodzi o amerykańskie chmiele). Łatwo więc jest wyciągnąć prosty wniosek, iż nie przepadam za single-hopami. Otóż... nic bardziej mylnego. Jedne z lepszych piw amerykańskiej piwnej rewolucji, w moim mniemaniu, to właśnie single hopy. Weźmy taką Citrę na przykład, potrafi zdziałać cuda jeśli jej inny chmiel nie przeszkodzi.

Oczywiście ta metoda chmielenia nie zawsze wychodzi... smacznie. Niektóre gatunki są po prostu nudne. Zastanawiałem się chwilę który z polskich browarów jest znany z single hopów i do głowy przychodzi mi tylko Doctor Brew. Jeżeli mnie pamięć nie myli AleBrowar też kiedyś próbował wypuścić taką serię ale coś im się odechciało po dwóch piwach. Zauważyłem też zupełnie przypadkiem, że brakuje takich piw na blogu (chyba, że tagowanie poknociłem) więc trzeba coś z tym zrobić.



Browar Wrężel pokazuje, jak zachwycić oko etykietą, na której praktycznie nic nie ma. Mocny kolor przewodni, kontrastowe tło z wyblakłą pieczęcią i wyraźną nazwą browaru nie jest czymś odkrywczym, ale wygląda schludnie i przyciąga klienta do siebie. Bardzo fajnym zabiegiem jest biały pasek na spodzie etykiety z nazwą stylu. Jakość papieru też robi swoje, o firmowym kapslu nie wspomnę nawet. Co do koloru samego piwa okazał się on bardzo przyjemny. Coś jakby opalizująca sztabka złota... gdyby złoto było przezroczyste oczywiście. Piana ładnie urosła i była w większości drobnopęcherzykowa. Żywot miała średni ale pozostawiła całkiem spore ślady na szkle wraz z ładnym kożuchem.


Aromat zdaje się być bardzo przyjemny aczkolwiek intensywnością nie grzeszy. Cytrusy, trochę słodkich owoców gdzieś z tyłu i żywica, która pięknie wszystko skleja w całość. 7% alkoholu w ogóle nie czuć, ładnie go ukryli. Wszystko byłoby wspaniałe gdyby nie jeden szczegół, po dość mocnym ogrzaniu wychodzi też lekka... cebula. Szkoda, polecam nie zwlekać z piciem.

Już przy pierwszym łyku czuć, że Simcoe od browaru Wrężel (wy też ciągle wymawiacie "wrężeł"?) jest przyjemnie treściwe. Niby człowiek czuje te 16,5° ekstraktu ale jednocześnie całość jest orzeźwiająca i mocno pijalna. Po części pomaga w tym  na pewno dość wysokie nagazowanie. Smakowo też jest niczego sobie, mocna cytrusowość (ale ciężko wyróżnić jakiś poszczególny owoc) i wszędobylska żywica to główni aktorzy tego przedstawienia. Do tego ambitny statysta pod postacią fajnej słodowości, która trzyma się na dystans co by nie spieprzyć występu chmielowi i nie przeszkodzić za bardzo pijącemu swoją słodyczą. Goryczka prawilna, mocna i wyrazista o profilu grapefruitowym. Finisz za to jest cholernie dziwny. Z początku bardzo fajnie przechodzi z goryczki w lekki posmak grapefruitowy ale pojawia się też mało przyjemny akcent tytoniowy. Podsumowując jest to całkiem dobre piwo, które mimo zauważalnych wpadek pije się bez grymasów na twarzy.


Kurdesz... ciężko jest się przestawić na okres jesienno-zimowy. Szczególnie gdy pracujesz do 16:00 jak przystało na prawdziwego korpoludka. Przez to wszystko nie zauważyłem, że moja piwnica wypełniona jest tylko leżakowanymi porterami... zero nowych lub przynajmniej świeżych piw. Szybko skoczyłem do marketu z nadzieją, że coś dowieźli i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem całkiem nowe piwo z browaru Raduga.

American saison? W sumie wolałbym opcję bez amerykańskiej demokracji ale co zrobisz, na bezrybiu i rak ryba jak to mówią. Tak na marginesie, wiecie jak w sklepie wyróżnia się piwny hipster / beerfreak od zwykłego piwosza? Spędza parę minut przed półką aby znaleźć butelkę z idealną etykietą, dobrze naklejoną i bez zagięć. Co następne mnie czeka? Weganizm?!


Jest! Powrót panienki na etykiecie bardziej mnie ucieszył niż sam fakt znalezienia tego piwa w sklepie. Kurde nie znam osobiście projektanta Radugi ale uściskałbym go jak ziomala za ich wygląd. Uwielbiam w nich wszystko, od kolorów po kreskę, kończąc na szeroko pojętej myśli artystycznej. Samo piwo ma ładny, pomarańczowy kolor z lekką opalizacją. Piana z początku wydawał się ładna. Szybko jednak zaczęła obrastać w dość spore bąble i w końcu pozostał po niej jedynie maluteńki okrąg i sporadyczny lacing na ściankach.


Już na wstępie wiem, że Underwater przypadnie mi do gustu. W aromacie króluje strona saisonowa a chmiele są po prostu dobrze zastopowanym dodatkiem. Cieszy mnie to, że coraz to więcej browarów przestaje sypać tej cholernej amerykanizacji ile wlezie. Co nam takiego wspaniałego serwuje Raduga dziś? Na początek soczysta pomarańcza i przyprawy, głównie pieprz. Jest jeszcze intrygująca mieszanka bliżej nieokreślonych ziół, które pałętają się gdzieś z tyłu. Dopiero po paru niuchach dochodzimy do chmielowej cytrusowości o dość specyficznym zapaszku limonki. Mnie to pasuje, nawet bardzo.

W smaku wszystko wydaje się wyrównane z początku. Granica pomiędzy pomarańczą i limonką zatarła się tworząc ogólne, lekko kwaskowate odczucie cytrusowości. Bez pardonu wchodzi jednak pieprz i zatrzymuje się dosłownie na linii mety, jakby nie wiedział czy ma wprowadzić przyprawową dominację czy nie. Całość na lekkiej podbudowie słodowej. Goryczka też ma swoje pięć minut, może i jest krótka ale za to bardzo stanowcza. Jej grapefruitowy profil pasuje do tego piwa jak ulał, aż mnie to zdziwiło muszę przyznać. Finisz bardzo wytrawny, taka ziemistość wymieszana z przyprawami. Treściwość wysoka, ale pije się bardzo przyjemnie, zapchania jako takiego nie uświadczyłem. Mocno wysycone ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Gdyby nie było tak zimno mógłbym nawet stwierdzić, że jest dość orzeźwiający. Bardzo przyjemny american saison, który pozostaje wierny pierwotnemu stylowi ale posiada też trochę amerykańskich (i w sumie nowozelandzkich) akcentów.


Co trzeba zrobić aby wyciągnąć mnie na imprezę piwną? Ano trzeba być jednym z najlepszych browarów rzemieślniczych w Polsce i dodatkowo mieć jeszcze urodziny... i to niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Skromna ze mnie persona wiem. Wszystkie powyższe wymagania spełnił świński browar czyli nasz ukochany Kingpin.

Wrzesień był miesiącem pełnym emocji i gorzkich żali z różnorakich powodów, nie tylko piwnych. Dla społeczeństwa graczy MMO/FPS/MOBA jest to pocieszny okres bo dzieciarnia wraca do szkoły i nikt im nie popsuje gry głupimi komentarzami ale jak pokazało życie nie w każdej dziedzinie jest on zwiastunem szczęścia. Na początek jednak coś lekkiego.

Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com