Śledź mnie na:

Ja pierd... ale dobra, spokój. W końcu tylko on może nas uratować. Nie powiem, miałem jakieś tam oczekiwania co do tego piwa. No bo hamerykańska IPA to piękna rzecz przy okazji zmęczenia rowerowego. Mocno orzeźwia i dodaje mocy na kolejne kilometry. No i przeca jest to limitowana produkcja, "jednorazowo warzonych jest 1500 piw"! Ale o tym cudzie za chwilę. Załączyłem, głównie, Nickelbacka na MP3 i w drogę (tak tak, wbrew powszechnej opinii mają bardzo dobre kawałki, poza tymi radiowymi, którymi zarabiają).

(klikając w mapkę odniesie was do treningu)

Dawno nie byłem na Odrze, brudna to rzeka, niekoniecznie ładna czy tam widowiskowa. Jest jednak swojska i gdy człowiek nie boi się przestarzałego prawa może być całkiem przyjemna. Szybkie pedałowanko po byłej S3 i ukazuje się nam taki oto straszny napis (poniżej). Jak to mówią gimnazjaliści "fak de system".



Wolę prawy brzeg, wały są utwardzone i dobrze się po nich jeździ. Te po drugiej stronie rzeki są w większości odnawiane i na tą chwilę składają się głównie z piasku, po którym nie da się jeździć. Jadąc tak i oddychając rześkim powietrzem zdziwiłem się mocno, bardzo dużo rybaków siedziało przy brzegu. Na rybołówstwie się nie znam ale wydawało mi się, że trochę jednak za wcześnie jeszcze. Pomijając ten fakt, widać, że dużo jest tu przybrzeżnych wiosek. Np takie oto drzewo, zamienione w domek, który przetrwał nie jedno zalanie. Są też mniej chwalebne oznaki, ja rozumie picie piwka nad wodą. Śmieci jednak zabieramy ze sobą karwasz twarz.


Dojechałem do promu, którym bardzo często przeprawiam się przez rzekę jadąc do większego miasta z browarem Haust w centrum. Jest coś uspokajającego w tym terkotaniu, które wytwarza stalowa linia ociężale sunąca po kole, które jakoś dziwnie przypomina felgę od ursusa.


Usiadłem sobie na brzegu, i przy zazdrosnych spojrzeniach sympatyków karasi i sumów otworzyłem piwo (na około 36 kilometrze). Jest pięknie, sielsko, owadów nie ma za dużo więc da się jeszcze wytrzymać (nawet nie chcę myśleć o tym ile ich będzie po tak słabej zimie). Co jakiś czas plumka coś na tafli wody. I co? Ano Wojkówka uderza mnie w głowę nokautując wszystko co mi się tak tutaj podoba.


Trzeba im jednak przyznać, że z początku nie było tak źle. Etykieta jaka jest każdy widzi, średnia dla oka, nic nie wnosi oprócz podstawowych informacji i loga browaru. Piwo jednak wygląda bardzo fajnie i zaskakująco. Jest ciemne, miedziane wręcz. Ładnie kontrastuje z zielenią wyrastającą z betonowych kloców na których sobie pozwoliłem usiąść. Piana, z początku wysoka, szybko zaczęła opadać oblepiając ładnie szkło.


Z dużym entuzjazmem chwyciłem nonica i przechyliłem biorąc pełny łyk. Hola hola, coś tu jest nie tak. Z tego całego podniecenia zapomniałem powąchać (może to i lepiej?). Już ten pierwszy łyk nastawił mnie sceptycznie do pomysłu użycia nosa. Czemu? Bo po pierwsze primo, to nie jest aromat AIPA. Po drugie primo to nie jest w ogóle aromat tylko smrodzik. Po części przypomniało mi się moje IPA, które za wcześnie otworzyłem. Zajeżdża granulatem chmielowym prosto z plastikowego opakowania. Moje się ułożyło na szczęście ale najwidoczniej nie tylko domowi piwowarzy-amatorzy robią takie błędy. Wszystkiemu towarzyszy też nutka skarpetki, takiej tygodniowej. Jakoś mi się odechciało pić. Po jednym łyku nie opiszę tego monstrum za dobrze więc flaga na maszt i chluśniem za ojczyznę. Zacznijmy może od jedynego plusa, piwo jest bardzo aksamitne i przyjemnie spływa po języku. No... to tyle. Słody są, owszem. Bardzo mdłe i bez wyrazu. Cytrusów w tym nie ma, jest za to lekka kwaskowatość, która ni za cholerę mi tu nie pasuję. Goryczka jest średnia a nawet stwierdzę, że niska jak na ten styl. Jest też jakaś taka chora, jakbym miał ją sobie zmaterializować to byłaby kotem, który został przymusowo wrzucony do wody i teraz wygląda mizernie i słabo oblizując się na brzegu. Tak samo smakuje całe piwo, ale lizania mokrego kota nie będę sobie wyobrażał... nieee. Wylałem połowę w krzaki. Mam nadzieję, że nie spowodowałem jakiejś katastrofy ekologicznej. Wracając miałem dziwne wrażenie jakby Matka Natura chciała mi ten fail jakoś wynagrodzić. 



Najpierw uczepił się mnie motyl i nie chciał puścić. Potem znalazłem żabie królestwo. Dosłownie kazylion małych żabek skakało po lesie, zaraz przy bobrzej tamie. Niestety żadnego bobra nie udało mi się uchwycić, raz tylko słyszałem jak coś chlusnęło do wody. Bądź co bądź wyjazd dobry, tylko piwo podłe.





Nie każde miasto może się pochwalić własnym browarem. Moje w sumie też nie, rozkradli i zniszczyli oba (tak, miasto jezusowe miało kiedyś aż dwa browary) zaraz po wojnie. Plotki wiejskie mówią, że połowa budynków została odbudowana przy użyciu cegieł z tego większego. Browar Zamkowy Schwiebus to była piękna rzecz, znajdował się na niewielkim wzniesieniu co jeszcze bardziej dodawało mu majestatu. 


Zachęcam do zapoznania się z materiałami o nim np na stronie schwiebus.pl lub w miejskim muzeum.  Ja zajmę się trochę bardziej teraźniejszymi poczynaniami browaru, mianowicie jego roli w życiu menelstwa i młodzieży gimnazjalnej, która upija się tam Żubrami. 




Ruin praktycznie nie widać z zewnątrz. Trzeba się przebić przez warstwę drzew i krzaczorów żeby cokolwiek zobaczyć. Można przejechać się tam rowerem i nawet nie zauważyć, że 10 metrów dalej są jakiekolwiek budowle. Wszystko to niedaleko centrum, na obrzeżach błoni. Pełno tam butelek po Turach i otulin po kablach (miedź jest w cenie!). Ogólny smród i menelowaty klimat odpycha, o durexach nie wspomnę nawet. Da się jednak znaleźć parę smaczków, jest pełno butelek, które nie wyglądają na dzisiejsze. Schowane pod gruzami, niektóre nawet całe.


Największą jednak atrakcją są w miarę dobrze zachowane piwnice (leżakownie?) do których prowadzi sporych rozmiarów brama, trochę to wygląda jak wjazd do jakiegoś schronu. Wszystko udekorowane oczywiście malunkami artystów ulicznych (jak ja nienawidzę graffiti...).


Same piwnice cholernie wilgotne i zimne, ciężko się tam oddycha ale grzybów nie ma za dużo. No i jest ciemno jak cholera, co widać na zdjęciach (i jak flash się męczył żeby cokolwiek oświetlić). Długość poszczególnych pomieszczeń (zachowały się 4) to dobre kilkadziesiąt metrów.



Najbardziej zaskoczyło mnie pierwsze pomieszczenie, w którym ktoś sobie zrobił swoistą jadalnie. No i jako jedyne miało okno na świat. Dodatkowo zawieruszyły się tam dwa piwa, których się w tym miejscu kompletnie nie spodziewałem.



No właśnie, piwo. Co z tym Misiem? Ano podpasował pod miejsce jak cholera. Jest to przykład, który idealnie pokazuje, że nie wszystkim musi coś smakować. Było trochę hejtu na nie, że najgorsza warka, że tamto, że sramto. Mi osobiście cholernie smakowało, może przez miejscówkę, może przez to, że mam trochę fetysza w sobie. 


Etykieta jest po prostu mega, połączenie Misia z filmu z kadrem jaruzelskiego jest strzałem w dziesiątkę. Głównie przez styl, który narodził się dzięki craftowej rewolucji w Polsce. Swoista PIPA (Polish India Pale Ale) ma swoje wzloty i upadki, nie każdy browar potrafi trafić w sedno (ale w sumie cholera wie jak ma do końca smakować ten styl). Kopyr z Widawą trochę przestrzelili, według mnie jednak dobrze to zrobiło samemu piwu. Prezentacja w pokalu zacna, miedź bardzo ładnie kontrastuje się z powszechną zielenią i mchem porastającym gruzy. Piana z początku wysoka i twarda redukuję się dość szybko do sporego kożucha.


Szybko wącham i... ziemia! Aromat intensywny, żywiczny, ziemisty i to nie przez miejsce, w którym je degustuje. Są nawet nuty drzew iglastych (mimo tego, że dookoła mnie same liście, he he). Pod koniec (po ogrzaniu) pojawiają się lekkie akcenty drożdżowe. Taki mały pokal a tyle w nim mocy. To jednak smak jest najbardziej kontrowersyjny i albo go człowiek pokocha albo znienawidzi. Na początku, przez ułamek sekundy jest lekka słodowość ale zaraz po niej całą mocą atakuje gorycz. Jest żywica, jest ziemia, jest przytłaczająca pięść która wbija w ziemię i krzyczy "żryj glebę plebsie!". Pokornie więc piję i czuję jakbym jadł ziemię z mchem (w sumie to mnie trochę korciło żeby porównać doustnie). Goryczka utrzymuję się na całej długości picia ale o dziwo nie zalega zbyt długo. Wysycenie niskie, piwo treściwe i bardzo pijalne. Nie ma tu żadnego balansu, żadnych słodkich akcentów, które jakoś by kontrowały tę goryczkę. Dlatego właśnie dużo ludzi może to piwo odrzucić. Mi ono cholernie przypadło do gustu, najlepsza... PIPA w moim życiu. Polska gleba to nasz skarb narodowy!


Jeszcze dwa dni i urlop, jeszcze tylko dwa dni... Przyznam się wam, że jak zaczynałem swoją pierwszą pracę dziwiłem się ludziom, którzy odliczali godziny do urlopu. Teraz sam to robię (a jakoś specjalnie stary nie jestem). Nie żebym miał zamiar odpoczywać jak każdy europejczyk, pierwszy tydzień to ostra praca na działce. Dopiero w drugim Wrocław i Festiwal Dobrego Piwa. Oczywiście możecie liczyć na obszerną fotorelację.

Czemu o tym piszę przy okazji Lubuskiego Chmielu? Bo podobnie oczekiwałem z utęsknieniem od niego tajemnego pilsa za 3zł (mimo tego, że piwo kosztowało mnie prawie 5zł). Szczególnie po ich zaskakującej IPA, która dała mi wiarę, że coś się w Witnicy zmienia. Świat jest okrutny dlatego na wstępie muszę zaznaczyć, że ten pils był wypuszczony na rynek przed IPA.


Patrząc na tą etykietę zmieniam zdanie o tej z IPA. Tamta była rewolucyjna jeżeli chodzi o Witnicę bo chmielowa jest jeszcze w starym stylu. Trzeba im jednak przyznać, że o dziwo pasuję jak ulał. Tylko żeby jeszcze było wiadomo co to za magiczny chmiel jest na zdjęciu (bo Witnica nie raczyła się pochwalić czym nachmielała piwo). Nawet się człowiek domyślać nie może, bo nie słyszałem o jakichkolwiek plantacjach w moim województwie. Z pomocą przychodzi internet, podobno jest jakaś pod Żaganiem. Niestety ich strona nie działa. Wracając do piwa, wygląd mnie mocno zaskoczył. Jest żywy, takie lekko mętne, ciemne złoto. Podświadomie spodziewałem się słomkowego lagera... pozytywne zaskoczenie. Negatywnym była piana, która bardzo szybko zaczęła pękać i pozostawiła po sobie śladowe ilości kożuszka.


Wytężam nos (można tak w ogóle?) i zaczynam wciągać aromaty. Te są bardzo słodkie, słodowe, może trochę nawet chlebowe. Co najlepsze nie wyczuwam wad, z których słynie Witnica (masełko czy kalafiorek). Nie jest jakoś mocno intensywnie i brakuje podstawowego atutu... chmielu. Nie wiem gdzie ludzie wyczuwają w tym owoce. W smaku jest tak samo słodko - słodowo. Wyczuwalna goryczka, jakaś taka cierpka i tępa. Trzeba jej jednak przyznać, że dobrze kontruje tę całą słodycz. Chmielowość, mimo czterokrotnej kąpieli, jest na niskim poziomie. Ledwo co da się wyczuć trawiaste smaczki. Mam też dziwne uczucie, jakby całość była chmielona świeżymi, mokrymi szyszkami chmielu (i w dodatku średnio im to wyszło). Piwo na pewno lepsze od koncerniaków ale nie zaskakuje ani nie zachwyca. Czy warte tej ceny? Na pewno nie, za 3,50zł brałbym jak pewna mniejszość narodowa zasiłek a tak... no cóż. Mityczny Pils też to nie jest, no bo gdzie ten chmiel?


Druga, a w sumie to trzecia wariacja Pinty na temat stylu rodzimego zwanego grodziskim. Miałem sobie zostawić tę butelkę na cieplejsze dni, co by przy kolejnej okazji Pijanego Rowerzysty sprawdzić, czy naprawdę gasi pragnienie. Jak wiadomo plany mogą ulec zmianie i wypiłem sobie je tnąc drzewka owocowe na działce. 

Musze przyznać, że leżało trochę w sekcji "kopie robocze" bo było parę innych piw, które musiałem od razu wrzucić na bloga, np zaskakujące Lubusie IPA. Trzeba też nadmienić, że dwójeczka była nader dziwna, spodziewałem się wędzonki mięsnej a dostałem dymione drewno. Nie żebym się skarżył, też było zajefajnie. W tej wersji mamy dodatkowo słód jęczmienny dymiony bukiem. Wieść gminna niesie, że oba piwa się nie różnią zbytnio, czy to prawda? Sprawdźmy!


Jak widzicie załatwiłem sobie poprawne szkło, co prawda jedno zbiłem na starcie ale na szczęście mam jeszcze dwie sztuki. W wyglądzie nie ma dużych zmian w stosunku do poprzedniczki. Jest typowy kolor wita, mocniej zmętnione niż w innych grodziskich. Piana utrzymywała się krócej niż w dwójeczce, nie była też tak mocno zbita. Nie zmienia to jednak faktu, że prezencje przez pierwszą chwilę miało wybitną. Jedna rzecz mnie denerwuje i wymusza tik nerwowy w lewym oku. Skoro to jest polski styl na cholerę pisać grätzer? Niby tak jest w ogólnokrajowym spisie piwnym ale według mnie trzeba z tym walczyć.


Wącham i da się wyczuć lekką szynkową wędzoność. Problem jednak w tym, że zapach bardzo szybko się ulatnia i nie towarzyszy nam podczas picia, sad face. Nie ma co wciągać nosem więc trzeba użyć innego organu. W smaku utrzymuje się szynkowa wędzoność ale mimo mięsnego pochodzenia nie jest tak przyjemna jak ta drewniana z dwójeczki. Przyznam się szczerze, że momentami dało się odczuć taką popiołowatość, jakby ktoś tą szynkę spalił na wiór. Przyjemny posmak pszeniczny utrzymuję się przez cały okres picia. Goryczka jest lekka, palona, ciut za długo zalega. Całość wytrawna, nagazowanie wysokie ale pasujące do stylu. Po lekkim ogrzaniu pojawia się kwasek, typowy dla piw pszenicznych. Jest orzeźwiające ale zbliża się powoli do granicy wodnistości. No i jest problem, myślałem, że to będzie mój faworyt. Okazało się jednak inaczej i jestem trochę zawiedziony. Numerem uno nadal pozostaje Smoked Cracow z Pracowni Piwa.


Trzymałem to piwo skrzętnie w piwnicy specjalnie na Wielkanoc. Taki kaprys, no bo w końcu mało jest piw sezonowych na akurat te święto (o tym z Okocimia nie ma co wspominać nawet). Problem był jednak z tym, że przydałoby się zjeść coś do niego. Z pomocą przyszedł kumpel który w 15 minut zrobił całkiem przyjemne burgery domowe. 

Zacznijmy może od mięsa, kucharz ze mnie marny, umiem zrobić jajecznice na boczku. Dlatego smażeniem zajął się pewien jegomość o imieniu Adam. Co mnie najbardziej zdziwiło to to, że można bardzo szybko zrobić proste, ale za to bardzo smaczne burgery w zaciszu domowym. Szybki przepis dla takich laików jak ja:

Burger:
125 g wołowiny
Szczypta szałwii
Czarny pieprz
(Całość zgnieść)
Bułka:
Z Tesco
Sos:
Ogórek kiszony
Pół cebuli
Mały ząbek czosnku
Łyżka musztardy sarepskiej/delikatesowej/rosyjskiej (w zależności jak ma być ostry)
Łyżka musztardy francuskiej
Łyżka majonezu
(wszystko drobno pokroić lub zmiksować)



Co robić:
Bułkę podgrzać na patelni lub w piekarniku na zapiekanie. Mięso smażyć na bardzo gorącej patelni (ma prawie dymić), wrzucić trochę masła (dla karmelizacji) jak tylko się rozpuści, smażyć kotlet 2-3 minuty z jednej strony - starając się nie przewracać (czyli z jednej strony 2-3 minuty i potem obrócić na kolejne 2-3 minuty). Całość złożyć.




Proste? Proste, a jakie smaczne! Najlepiej mieć do tego jeszcze jakieś dobre piwo, czy Jurajskie takie jest? Przekonajmy się!


Przyznam się szczerze, że z wielkim żalem trzymałem je w piwnicy. Sama myśl o piwie z kakao, miodem gryczanym i szczyptą chili wymuszała we mnie ślinotok. W końcu cholernie mało było prawdziwych świątecznych trunków na Boże Narodzenie i z bólem serca schowałem je w odmętach piwnicznych. Etykieta jest świetna według mnie, mimo rażących, złotych akcentów. Infografika jest bardzo fajnie zrobiona, no i ten renifer! Jedyny problem jaki mam to jakość papieru, już przy kupnie był zmarszczony. Wyglądu piwa nie ma się co czepiać. Czarne jak wągiel, bez prześwitów. Piana z początku zbita szybko zaczęła się redukować do kożuszka. Z początku myślałem, że to przez alkohol ale nie, Jurajskie ma tylko 5,6%. 


Szybki niuch i jest moc gorzkiej czekolady. Ale w sumie... chyba nie, to coś innego. Kakao! Dosłownie bije pięścią w nos. Lekko słodkawe, jak kakao z mlekiem, oj pasowałoby w zimowe, grudniowe wieczory. Po pierwszych dwóch łykach stwierdziłem jedno, nie jest aż tak mocno pikantne jak Grand Imperial Chili Porter, co akurat w tym przypadku mi pasowało. Wyczuwalne papryczki pojawiają się na stałe dopiero w połowie picia. Co do wszystkich smaczków, zaczynamy od lekko słodkawego kakao z mlekiem aby zakończyć na gorzkiej czekoladzie z chili, których lekka pikantność przyjemnie pozostaje w ustach na krótki czas. Przyznam, że miodu (niby 21% ekstraktu) nie wyczułem jako takiego. Możliwe, że to on dał ten efekt słodkiego kakao z mlekiem. Mimo dużych kontrastów piwo jest ładnie zbalansowane i ułożone. Łagodnie przechodzi z jednego smaku w drugi. Możliwe, że jest to wina leżakowania, czytałem na innych blogach, że ludziom zdarzało się je wylewać do zlewu bo było niepijalne. Mi się piło bardzo przyjemnie a niskie nagazowanie tylko potęgowało przyjemność z picia. W połączeniu z burgerem miodzio.


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com