Śledź mnie na:

Ahhh yes, takie dziwactwa to ja lubię. Po raz kolejny mamy do czynienia z piwem, które miało swoją premierę na Beer Geek Madness i okazało się być tak dobre, że browar postanowił je zabutelkować. Naftali, bo o nim mowa, to idealny trunek na lato. Niski ekstrakt i zawartość alkoholu pozwalają je zabrać ze sobą nawet na dość krótką wycieczkę rowerową.

Ups, właśnie sobie uświadomiłem, że ostatni wpis Pijanego Rowerzysty opublikowałem w marcu... Trzeba to będzie szybko zmienić. Wracając do golemowego wynalazku, warto przetłumaczyć nazwę stylu na język polski gdyż brzmi ona wtedy jeszcze bardziej dziwacznie: norweskie kwaśne owsiane i mleczne mocno chmielowe piwo stajenne górnej fermentacji (chyba nic nie pokręciłem). Co Wy robicie? Ależ nie uciekajcie! Wbrew pozorom nie ma się czego bać!


Etykieta wyróżnia się w tłumie. Głównie dzięki niej udało mi się zauważyć to piwo na półce w Tesco. Fajna grafika i dobrze wkomponowany czerwony pasek z nazwą. Jeżeli miałbym się do czegoś przyczepić to może do długości nazwy stylu, mniejsza czcionka załatwiłaby sprawę. Słomkowa barwa trunku ładnie kontrastuje z błękitem stawu i zielenią zaraz za nim. Mocno zmętnione, w końcu mamy w nim owies i laktozę. Piana na dwa palce, trochę dziurawa, ale za to utrzymująca się i z ładną koronką na ściance. 


Aromat jakoś nie grzeszy intensywnością i to już po wzięciu poprawki na lekki wiaterek nad stawem. Wielka szkoda, bo całość pachnie jak wyśmienicie orzeźwiający kefir z owocami. Tak tak, dobrze przeczytaliście. Czuć kwaśność kefiru i świeżo wkrojone kawałki cytrusów. Z wyróżniających się na pewno czuć ananas, liczi i grapefruit. Może świeżynka zaraz po rozlewie pachniała bardziej intensywnie... żałuje wielce, że wtedy jej nie kupiłem.

W smaku jeszcze większa petarda i to już bez problemów z intensywnością. Orzeźwiające na maksa, lekkie, sesyjne, ale też gładkie (zapewne przez płatki owsiane). Średnie wysycenie pasuje jak ulał. Bardzo mnie to cieszy, że postanowili nie zagazować tego piwa na śmierć. Głównym bohaterem jest kwas, mocno przypominający kwasek cytrynowy niżeli ten od szczepu bakterii. To jednak laktoza wykręca to piwo w kompletnie inną stronę, dodając lekkiej słodyczy i zmieniając sam profil odczuwalnej kwaskowatości. Naftali przypomina bowiem delikatnie posłodzony jogurt z mięsistymi kawałkami owoców i pszenicą w tle. Jest cytryna (chociaż jakby się zastanowić to bardziej limonka), grapefruit, trochę liczi i pomarańczy. Do tego bardzo delikatna goryczka o grapefruitowym profilu. Finisz krótki, prawie że sama limonka już bez skojarzeń z jogurtem. Mega piwo, browar Golem powinien wprowadzić je do stałem oferty i trzepać na nim grube monety podczas tegorocznych upałów. Kwasoholicy będą na pewno zadowoleni. Jak na razie najlepszy przedstawiciel piw z niskim poziomem alkoholu w tym roku.

----------

Styl: Norsk Sour Oatmeal Milk Farmhouse Hoppy Ale
Alk: 3,5%
Ekstrakt: 10°
IBU: b/d
Skład: słód (pilzneński, pszeniczny), płatki owsiane, chmiel (Citra, Columbus), laktoza, drożdże Voss Kveik.
Do spożycia: 09.2017


Dostałem ostatnio od Michała z beardshop.pl (i Ferajny) paczkę. Wiadomo, dary losu itd. z tym, że jego przesyłka wyróżniała się dość znacznie spośród innych "prezentów dla blogera". Otóż oprócz piwa wysłał mi on olejek i szampon do brody... ten drugi na bazie wcześniej wymienionego trunku. Nie będę ukrywał, że sceptycznie patrzę na takie wynalazki, ale postanowiłem podejść do tematu profesjonalnie (jak nigdy har har).

Dlatego dziś sprawdzimy sobie samo piwo, a w przyszłości specyfiki do brody. Jakby nie patrzeć nadaję się idealnie na królika doświadczalnego. Olejku używam sporadycznie (muszę to zmienić), a pielęgnację zarostu ograniczyłem do codziennego mycia mydłem naturalnym. Co najlepsze olejki posiadam już trzy, więc porównanie ich będzie jak najbardziej wskazane. Dodatkowo jazda rowerem po lasach mocno odbija się na zaroście... No, ale co my tu dzisiaj mamy na tapecie... Ach tak, piwo, które z tego co zrozumiałem zostało uwarzone specjalnie pod markę Capt. Fawcett przez angielski browar Elgood's Brewery.


Sama etykieta jakoś szczególnie się nie wyróżnia i jest trochę nudna. Na środku logo/grafika firmy a w tle elementy graficzne jak z tutoriala. O wiele lepiej prezentuje się opakowanie jako całość, bo butelka sprzedawana była wraz z drewnianym pudełkiem (fota na końcu). Piwo to już inna para kaloszy. Ma piękny miedziany kolor (lekko przyciemniony) i jest idealnie klarowne. Śnieżnobiała piana rośnie na trzy palce, ale dość szybko zaczyna opadać niestety. Pozostawia po sobie jednak spory kożuch i ładny lacing na szkle.


Tak, tego można było się spodziewać. Karmel to podstawa aromatu, lekko odmieniony tostowymi nutami. Do tego całkiem wyraźny trawiasty zapaszek wchodzący w korę drzewną. No i kwiaty, pełno kwiatów, które momentami przechodzą niestety w tanią podróbę miodu. Co jakiś czas pojawiają się też papierosy i warzywa. Całość nie grzeszy intensywnością i zanika dość szybko co podbija tylko odczucie nudy i craftowego snobizmu. 

W smaku dość lekkie, średnio wysycone i orzeźwiające o dziwo. Już na wstępie czuć jednak, że doznaniowo to to bardziej będzie przypominać jakiś lepszy lager/pils niżeli IPA. Jest trawa, a nawet delikatna ziołowość momentami. Słodowość na podobnym poziomie, tostowa z karmelowym zacięciem. Wszystko ładnie zbalansowane i współgrające ze sobą. Goryczka za to niska, średnio przyjemna i jakaś taka gryząca dziwnie. Finisz z początku wydaje się być trawiasty, taki leśny nawet. Niestety szybko robi się cierpki, łodygowy i ogólnie nieprzyjemny. Podsumowując piwo z potencjałem, ale delikatnie mówiąc... uwarzone na odwal trochę. Szkoda, wypiłbym sobie takie typowe i wyraziste angielskie india pale ale.

----------

Styl: India Pale Ale (English)
Alk: 4,7%
Ekstrakt: b/d
IBU: b/d
Skład: słody, chmiel, drożdże.
Do spożycia: zamazane, ale chyba do 2018.



Aj waj! Lasy kradnooo. Takie okrzyki można usłyszeć w wielu miejscach w Polsce. Akcja #lexszyszko okazała się być idealnym paliwem dla gniewu żądnych krwi ekologów. Tylko, że ci sami ekoterroryści są prawdopodobnie odpowiedzialni za większą wycinkę drzew w Puszczy Białowieskiej... przeciwko której teraz znowu protestują. Pamiętajcie, kij ma zawsze dwa końce, a medal dwie strony.

No ale nie ma się co wgłębiać w ten temat, bo mnie jeszcze od pisowców wyzwą (jakby to miało jakikolwiek związek z jakąkolwiek partią). Zacząłem ten wątek tylko dlatego, że dzisiejsze piwo wypiłem na około 50 arach świeżo wyciętego drzewostanu. 


Trzy planety z naszego układu słonecznego muszą się ułożyć w idealnej formacji żeby człowiekowi udało się zrobić zdjęcie (pod słońce) tej butelce. No, ale ładna jest to trzeba chłopakom wybaczyć. Piwo też fajnie się prezentuje, nawet w plastiku. Intensywny pomarańczowy kolor, równe zmętnienie i lekko zbielały odcień od laktozy. Piana trochę słaba i szybko redukująca się, ale w tej duchocie jakoś mi to nie przeszkadzało.


Ohoho, mandarynki i pomarańcze mogłyby robić za bezkarkowych bodyguardów na wiejskiej potupaji. Taką mają moc w aromacie. Są takie... czyste i to w dodatku bez skojarzeń z multiwitaminą. Bardziej przypominają też miąższ niż skórkę. Gdzieś w oddali czuć też słodycz mleczną. Delikatną, ale zawsze. 

Prawdziwa petarda odpala się jednak po wzięciu pierwszego łyku. Człowiek głupieje, bo nie wie czy w ręku trzyma piwo, czy może lekki shake (ewentualnie gęsty sok owocowy). Browar nie przesadził nadając mu nazwę Smoothie. Czuć ciałko, a całość jest mega gładka i aksamitna. Co zaskakujące. jest też mega soczyste i orzeźwiające... i to przy dość niskim jak na IPA wysyceniu. W smaku słodkie, ale broń Boże nie mdlące. Czuć, że jest to słodycz od owoców (tutaj głównie mandarynki i pomarańcze) wspomagana laktozą. Goryczka na niskim poziomie, wyraźnie grapefruitowa. Hopheadzi się pewnie zawiodą, ale przecież to miała być "słodka" IPA więc wszystko się zgadza. Finisz zadziwiająco zestowy. Cytrusy pełną gębą z bardzo delikatnym kwaskiem. Głównie dlatego, że laktoza ucichła pod koniec oddając pole mandarynkom, pomarańczom i minimalnemu grapefruitowi. Cholernie podoba mi się to, że chmiele robią za dopełnienie czystej cytrusowości zestu i soków, a nie tak jak u większości polskich rzemieślników za główną atrakcję piwa.

----------

Styl: Sweet IPA
Alk: 5,6% Obj.
Ekstrakt: 15,4°
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienny, pszeniczny), płatki owsiane, laktoza, chmiel, drożdże, zest z pomarańczy, sok (pomarańcza, mandarynki, grapefruit).
Do spożycia: 22.12.2017


Coś słabo mi wychodzi picie lekkich i orzeźwiających piw ze względu na porę roku. Co poradzisz... Moja wina, że jak tylko trochę mocniej zawieje i chmury zakryją niebo to w mojej głowie pojawia się piwniczna półka z leżakowanymi trunkami?

W dodatku na ostatnim WFDP Birbant rozlewał swoje barrel age (nowe warki bodajże) i jakoś mi się przypomniało, że mam blenda z pierwszego warzenia gdzieś schowanego. Co to za mieszanka? Ano akurat ten RiS leżał sobie w beczkach po rumie, whisky i bourbonie przez jakieś 10 miesięcy. Niestety świeżynka nie miała pochlebnych opinii, dlatego ta mała buteleczka przeleżała u mnie ponad rok. Sprawdźmy więc czy coś się zmieniło.



Etykieta od FLOV, znowu na poziomie. Bezgłowy jeździec trochę mi kreską przypomina postacie z dawnych teledysków metalowych. Do tego firmowy kapsel z samym logo i mamy bardzo przyjemnie wyglądającą butelkę. Piwo czarne jak tło etykiety, nieprześwitujące. Ładnie się prezentuje nawet przy tak niskiej pianie, która szybko się redukuje do równego kożucha. 


Oho, pierwsze zaskoczenie. Aromat, mimo tak długiego leżakowania, pozostał intensywny i utrzymuje się praktycznie do końca picia. Mamy ciemne owoce, głównie śliwka, winogrono i coś, czego z początku za cholerę nie mogłem określić... a był to marcepan. Wszystko to na proper bazie czekoladowej, która wydaje się być bardziej po tej wytrawnej stronie. Po lekkim ogrzaniu wychodzi też przyjemny alkohol, mi osobiście kojarzący się z bourbonem.

Od czego by tu zacząć... no to tak: wysycenie niskie, a ciałko mimo parametrów i oblepiającej konsystencji nie wydaje się być jakoś szczególnie zapychające. Solidną podstawą znów okazała się być lekko gorzka czekolada (odrobinę delikatniejsza niż w aromacie). W dodatku opanowały ją owoce, znowu suszona śliwka, winogrono i coś czego się nie spodziewałem w ogóle... czerwona porzeczka. Ciężko było ją wyczuć, bo wszystko przykryte jest delikatnym popiołem, jak na stout przystało zresztą. Goryczka na poziomie wyczuwalnym, ale nie wtrącającym się zbytnio. Ma lekko palony profil. Finisz wyraźnie czekoladowy, gorzkawy, cierpki i z nutą suszonej śliwki. Bardzo miło i przyjemnie rozgrzewa od środka. Alkohol na pograniczu wyczuwalności, subtelny, jak dobry bimber... przepraszam, bourbon. Czuć, że nie jest to zwyczajny RiS. Cały czas pojawią się gdzieniegdzie nuty drewniane, waniliowe i alkoholowe, które na pewno przeszły do piwa z beczek. Może i nie są one dominujące (ani też wbijające w ziemię jakby to niektórzy chcieli), ale nie znaczy to, że samo piwo nudne i bez wyrazu. Wręcz przeciwnie. Patrząc na oceny sprzed roku mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że leżakowanie uratowało nie tylko moje kubki smakowe, ale też dobre imię panów z Birbanta

----------

Styl: Russian Imperial Stout Barrel Aged
Alk: 10,5% Obj.
Ekstrakt: 24,5% Wag.
IBU: 50
Skład: słód (Pale Ale, monachijski, karmelowy, carafa I, carafa III), chmiel Magnum, drożdże s-04.
Do spożycia: 08.03.2017


Znowu nadszedł czas narzekań, zaniedbań i ogólnego hejtu na organizatorów Wrocławskiego Festiwalu Dobrego Piwa. Odpalam więc internety dwa dni po całym evencie a tam... pochwały, ogólny zachwyt i teksty o "odrobieniu przez organizatorów lekcji" - wait, what?

Jakby się tak zastanowić (wiem, często się to facetom nie zdarza) to, do dzisiaj, nie chodził mi po głowie składnik, którego bym w piwie mógł nie zdzierżyć. Aż tu nagle z odsieczą przychodzą dwa browary, które drogą kooperacji postanowiły zniszczyć mi całkiem przyjemny dzień.

Mowa tu oczywiście o Piwotece i Okrętowym, które dotychczas miały całkiem pochlebne recenzje na blogu. Oba browary postanowiły uwarzyć pale ale, które w zamyśle ma przypominać gin & tonic... czy jakoś tak. Nie-na-wi-dzę tonicu, odrzuca mnie już na samą myśl... dlaczego ja to sobie robię?



Po tych wszystkich "czarnych" etykietach Piwoteki fajnie jest popatrzeć na coś innego. Niebieskie tło (jestem facetem, dla mnie to JEST niebieski) i żółte wypełnienie fajnie grają ze sobą. Piwo bardzo ładnie mieni się złotem z idealnie białą pianą. Ta ledwo co się tworzy na wierzchu, ale za to pozostaje tak prawie, że do samego końca. 


Okej... dziwny zapach ma ten pale ale. Z jednej strony suszony jałowiec i delikatna cytryna, a z drugiej prawdopodobnie chinina, która mi osobiście kojarzy się tutaj z miksem tytoniu i świeżych bandaży. Wszystko na delikatnej pszenicy. Radzę pić szybko, po lekkim ogrzaniu wychodzi masełko. Mimo tego ciekawy aromat, w dodatku dość intensywny.

Aha, może wydawać się to zaskakujące, ale Piwotece i Okrętowemu udało się całkiem dobrze wkomponować chininowe nuty do piwa. I to w taki sposób, który mi nie przeszkadza zbytnio. Nie lubię toniku, nie pijam Schweppes czy też alkoholi na bazie wcześniej wymienionego. W Żółtej Łodzi Podwodnej pierwsze co w nas uderza to właśnie chinina, ale złagodzona jałowcem i skórką cytryny. Do tego dochodzi przyjemna pszenica w tle. Chmielowa goryczka niska jak miłościwie nam panujący Prezes. Jakby się bała wchodzić w paradę chini(ni ni ni)nowym nutom. Finisz zadziwiająco nudny i pusty. Ot lekka cytryna i pszenica. Mimo tego całość ciekawa i dobrze wyważona. Ciałko w sam raz, sesyjność jest, orzeźwienie też. Nagazowanie na średnim do wysokiego poziomie, można rzec, że w punkt. Nie spodziewałem się, że trunek z chininą może mi posmakować, a tu takie zaskoczenie.

----------

Styl: Pale Ale
Alk: 5,3% Obj.
Ekstrakt: 12,5% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (pilzneński, pszeniczny jasny), chmiel Magnum, cytryna, jałowiec, chinina, drożdże US-05.
Do spożycia: 25.10.2017


Z darów losu można się naśmiewać, można też nimi gardzić i bojkotować każdego kto je przyjmuje. Ja mam dość neutralne podejście do tematu. Jeśli browar chce coś wysłać to dlaczego miałbym odmówić dla jakiegoś wyimaginowanego hipsterstwa? Szczególnie jeśli sam nadawca postarał się trochę bardziej.

Marek z Piwoteki wrzucił do paczki, pomijając butelki oczywiście, krótki list. Co najlepsze każdy adresat dostał wersję specjalnie napisaną pod niego. Miło. Ciekawe czy tak samo miło będę się czuł po dzisiejszym piwie. Braggot to połączenie, dosłownie, stoutu i miodu pitnego. Czy będzie powtórka z #teamdoprzesadysłodyczka jaką nas panowie uraczyli w Double Trouble? Zobaczmy.



Zgrabna buteleczka z dobrze dopasowaną etykietą, która już na pierwszy rzut oka pobudza w człowieku skojarzenia z czymś premium. Sama nazwa nie ma nic wspólnego z piwem, jest to bowiem rok nadania praw miejskich Łodzi. Trunek wydaję się być nieprzejrzyście czarny i średnio zmętniony. Piana niska, szybko się redukuję do kożuszka. Ten jednak pozostaje już do końca picia.


Pierwsze co mi przyszło na myśl po powąchaniu piwotekowego braggota to sam fakt użyteczności tego piwa jako narzędzia do trollowania znajomych craftopijców. Dajesz takiemu powąchać nieznany mu trunek i gwarantuje Wam, że pierwsza jego reakcja będzie taka: "Toż to Piwo na miodzie gryczanym z Manufaktury!". Serio, połączenie miodu wielokwiatowego z zapewne mocno palonym stoutem dało efekt typowej gryki. Jak się mocno wysili człowiek to wyczuje też delikatne likierowe nuty.

W smaku to już kompletnie inna bajka i lawina zaskoczeń. Po pierwsze, ciało: to piwo ma 26% ekstraktu, ale nie przypomina RiSa czy też portera. Bardziej coś z ekstraktem około 14-16%. Mimo tego jest mega aksamitne i oblepiające. Wysycenie na szczęście na niskim poziomie, pozwala się w spokoju delektować każdym łykiem. Słodka czekolada podbita miodem to główny składnik. Tutaj skojarzenia z gryką już na minimalnym poziomie. Czuć, że to czysty miód walczy z czekoladą i popiołem. W dodatku wygrywa czyniąc całość oblepiająco słodkim trunkiem. Co jednak najdziwniejsze, nie jest to słodycz zabójcza czy też super mega muląca. Goryczka niska, ale na tyle silna żeby przebić się chociażby na chwilę przez tę całą słodycz. Profil ma palony, lekko przechodzący w alkohol. Ten uwydatnia się na finiszu, ale w bardzo szlachetnej i przyjemnej formie. Jest dość specyficzny, pewnie przez swoje miodowe pochodzenie i podbicie delikatną palonością stoutową. Piwo degustacyjne to na pewno, idealne do powolnego sączenia. W dodatku dzięki niemu zacząłem zastanawiać się nad kupnem jakiegoś trójniaka. Mam dziwne przeczucie, że miody pitne mogłyby mi bardzo zasmakować.

----------

Styl: Braggot
Alk: 11% Obj.
Ekstrakt: 26% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (pale ale, monachijski II, caraaroma, carafa III special, pszeniczny jasny), miód wielokwiatowy, płatki owsiane, chmiel Magnum, drożdże Danstar Nottingham.
Do spożycia: 29.03.2018


Z ostatniego wpisu wiecie, że moje małe, 25 tyś. miasto może pochwalić się w końcu warzelnią z prawdziwego zdarzenia. Duma mnie rozpiera, choć z samym browarem nie mam nic wspólnego (oprócz wypożyczonej kapslownicy). Zapewne regionalny alkoholik patriota się we mnie odzywa.

Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com