Pisanie o piwach koncernowych jest trudne. Nie dlatego, że zazwyczaj są to siki albo inne mało smaczne i nudnawe płyny. Głównie dlatego, że bardzo duża ilość osób twierdzi, że koncerny nie potrafią wypuścić czegoś dobrego. Nawet jeżeli zdarzy się cud to i tak tych ludzi nie przekonasz, przecie to duży browar, jak oni mogą się znać na piwie?! (insert sarkazm here)
Nadejszła wiekopomna chwila, zaczynam kręcić vloga... nope. Wolę pisać o piwie i raczej za szybko się to nie zmieni. Historia z tym filmem jest jednak prosta (no może z paroma zakrętami). Piękna niedziela była więc chwyciłem za nowiuteńki rower co by sprawdzić jak się sprawuję. Schowałem piwo do plecaka, aparat, notes, zrobimy sobie kolejnego Pijanego Rowerzystę pomyślałem. W ostatnim momencie dostałem wiadomość od kumpla, że kręcą kolejnego shorta dla zabawy. Zwykle w takich sytuacjach jestem kamerzystą więc się zgodziłem i tym razem. Tak w ogóle możecie sobie zobaczyć dzieła tego kumpla (To ten niższy na filmiku. Sorry Michał, musiałem.) pod TYM linkiem.
Szybkie dwa kadry i short gotowy. Co dalej? Wpadliśmy na pomysł, żeby nakręcić degustacje owego piwa, coś na styl betonów czy tam sucharów. Wszystko było gotowe, tylko nacisnąć REC. Może i całość wygląda jakbyśmy sobie robili jaja ale obaj panowie są na podobnym poziomie zaznajomienia z duchem craftu i na serio tak myśleli o tym piwie z browaru Birbant. A ja? Przyznam się szczerze, że to najnudniejszy american wheat jaki dotąd piłem. Zapraszam więc do obejrzenia, nie ma to jak dobry suchar na spontanie.
Jestem człowiekiem, który lubi, gdy rzeczy martwe po prostu działają. Nie rozumie sytuacji, gdzie np nowiuteńki amortyzator rowerowy znanej firmy musi po 3 jazdach być wysłany do serwisu bo działa jakby miał piasek w środku zamiast oleju. Pod tym względem jestem cholerykiem i się z tym nie ukrywam. Mniej denerwującą sytuacja jest na pewno fakt, że mój ukochany rower nie nadaje się już do jakichkolwiek napraw. Co jazdę trzeba spędzić ponad godzinę na regulację, o wymianie poszczególnych elementów nie wspomnę. Szkoda tylko, że uświadomiłem sobie to po zakupie części na kwotę ponad 500 złociszy. Moja rada, przestańmy kisić każdy grosz.
Mogę zrozumieć wymianę łańcucha czy kasety bo to tak jak np olej w samochodzie. Gdy jednak rower woła o wymianę podstawowych jego elementów, tak raz na dwa tygodnie, to już każdy powinien się grubo nad tym zastanowić. Przy kolejnych pracach serwisowych chwyciłem za piwo, które w ten ukrop miało mi umilić dzień i przy okazji ostudzić emocje... pogodowe i rowerowe. Dopiero później uświadomiłem sobie, że to samo zrobiłem na początku roku, wtedy też zajmowałem się rowerem i też piłem american wheat tylko, że był to Hey Now z Pracowni Piwa. Fun fact: z początku miałem pić Naturalne z Gościszewa ale niestety popsuło się jeszcze przed terminem ważności. Dodatkowo jest to debiut Faktorii na blogu, jak wypadli?
Etykieta mega, bardzo podoba mi się stylistyka gazet z dzikiego zachodu, dlatego marudzę pod nosem gdy widzę nowe ety Faktorii. Nie powiem, są bardziej ułożone i czytelne ale w starych podobał mi się właśnie ten lekki chaos. No i kocham stare westerny, milion punktów dla Gryffindoru jak to mówią. Piana mocno zbita i drobna, dziwiło mnie mocno jak szybko zaczęła opadać. Lejsing jest jednak porządny, kożuszek już nie. Kolorem piwo także nie odstaje. Jest bursztynowe, średnio do lekko mętne. Bardzo ładne dla oka. Niestety piwo nie jest do oglądania więc brudnymi od smaru łapami chwytam szklankę, powinno się zmyć... chyba.
Zapach - magia. Amerykańsko (jest takie słowo?) i intensywnie, trochę traci na silę pod koniec picia ale i tak aromat utrzymuje się na dobrym poziomie. Cytrusy wraz z iglakiem jakimś aż się pchają do nosa. Minusem są niestety lekkie warzywka wyczuwalne na końcu przy mocniejszych zaciągnięciu się. W smaku nie ma mowy o jakiejś wojnie jak przy Hey Now, Amerykanie już dawno wprowadzili demokrację w tej szklanicy. Chmiele 'murikańskie dają czadu w postaci cytrusów, głównie grapefruita. Jak gitarzyści praktycznie każdej kapeli pozostawiając biednego basistę w postaci kwaskowatego zboża gdzieś z tyłu. Tak, to ten co ma żonę i pewnie dziecko podczas gdy gitarzyści robią carpe diem, o którym zazwyczaj nie pamiętają. Goryczka czai się w tle i przybiera na silę na finiszu. Nie jest jakaś mocna, taka do podkreślenia smaku, żywiczna. Subtelna i przyjemna wręcz. Jest dobrze ale jak dla mnie wygrywa wheat z Pracowni Piwa. Pony Express jest po prostu troszku jednowymiarowy.
Dużo polskich akcentów pojawia się ostatnio czy to w moim życiu prywatnym czy np telewizji. Np taki sport narodowy jakim jest piłka nożna, mistrz Polski ledwo co remisuje w lidze mistrzów z drużyną maklerów i kucharzy a Lech przegrywa na wyjeździe w lidze europy, po czym trener powtarza mantrę chyba każdego szkoleniowca polskiej drużyny: "Musimy poprawić skuteczność". Istna polskość bym powiedział, w piłce nożnej nic się nie zmienia. Przypomnijcie mi dlaczego te patałachy dostają tyle kasy za kompletny brak sukcesów?
Nową tradycją narodową stało się również wypuszczanie spolszczonej IPA na uwaga... polskich chmielach. Ja już sam nie wiem, czy nie lepiej byłoby wyhodować kompletnie nowej odmiany tego zielonego żyjątka bo dużo ludzi uważa, że z Lubelskiego (lub Iungi) już się po prostu nie da nic innego wycisnąć. Trochę tych PIPA pojawiło się u nas, sam niestety nie ogarnąłem każdej. Z tego co próbowałem najbardziej polskie wydawało mi się to kolaborantów czyli Miś. Podświadomie jednak (jak pewnie każdy piwosz w kraju) dziwiłem się, że ani Pinta ani AleBrowar nie porwał się na ten iście patriotycko-hopheadowy pomysł. Nastał jednak sądny dzień, babka z Gościszewa wchodzi z impetem, aż jej szczęka gdzieś wypadła.
Nie rozumie dlaczego nie użyli na etykiecie kolorów iście patriotycznych czyli czerwieni i bieli. Mieli ku temu idealną okazję bo dodali do tła wzór wprost z plecionek babcinych (zazwyczaj ich tła są jednolite). Babka ratuje jednak cały wizerunek i ogólne wrażenie jest pozytywne. Piwo też trzyma fason, złotawy kolor z lekkim zmętnieniem, o wiele mniejszym niż inne ipy-sripy. W sumie to nawet trochę przypominało pszeniczne z Witnicy... nie no, niesmaczny żart. Piana z początku wysoka, trzypalcowa. Jakoś dziwnie jednak szybko zaczęła opadać do kożuszka. Co prawda zostawia jakiś tam lejsink na szkle ale miałem pewność, że zostanie na dłużej.
Pierwszych wąchnięciem można się udusić. Jest intensywnie i zarazem przyjemnie. Na pierwszym planie owoce, wszechobecna morela ale przede wszystkim... poziomka. Żeby tego było mało zatopione są one w takim specyficznym soku żywicznym, z początku myślałem o ziołach ale jednak nie. Dam Wam radę, wąchajcie ile możecie bo aromat ma jedną wadę, jego intensywność szybko maleje podczas picia. W smaku z początku wydaje się słodkie, kwiatowe wręcz. Bardzo szybko jednak atakuje potężna jak na zadeklarowane 60 IBU goryczka. Lekko zalega i przypomina trochę grapefruita z waszych najgorszych koszmarów. Grymas na twarzy mi się nawet pojawił w pewnym momencie, nie wiem jednak czy uznać to za minus czy plus. Niestety nie ma w smaku innych rzeczy, które by jakoś fajnie kontrastowały z tym wybuchem goryczy. Powiecie, że wybrzydzam, przecie w Misiu nie było nawet tej słodyczy początkowej a i tak pokochałem to piwo. Problem polega na tym, że tam miałem iście polski las i glebę z mchem, do których mam patriotyczny sentyment. Tutaj mam troszeczkę kwiatów polnych i goryczkę przypominająca owoc, który za cholerę mi się z patriotyzmem nie kojarzy. Gdyby smak bardziej przypominał aromat na pewno byłoby lepiej.
EDIT 20.08.2015: ostatnia warka różni się dość mocno od pierwszej. Na początek wygląd, jest o wiele klarowniejsze niż kiedyś. Aromat pozostał praktycznie taki sam ale smak to już zupełnie inna bajka. Po pierwsze goryczka, owszem jest tak samo mocna jak wcześniej ale tym razem ma profil ziołowy. Dodajmy do tego wszechobecne iglaki, tak na początku jak i na finiszu i mamy iście patriotyczny obraz. Lekka kwiatowa słodycz z początku została a oprócz sosenek mamy jeszcze idealnie wpasowującą się żywice. Tak, to jest to!
Żadne piwo z cyklu pijanego rowerzysty nie wycisnęło ze mnie tylu kalorii. Dopiero za drugim razem były warunki, żeby w spokoju skosztować tej kolaboracyjnej miłości. Pinta zaczęła spokojnie, ich robust oatmeal stout był bezpiecznym podejściem do zagranicznej współpracy. Szczerze mówiąc takie fantazje jak west coast belgian rye ipa przyprawiają mnie o ból głowy. No bo jak to oceniać? Na początek jednak, trasy.
Wiecie ile jest kilometrów z Lublina do Dublina? 2392, licząc przeprawę promem (tak, umiem się posługiwać mapami wujka Google). Wdzięczny temat na wyprawę rowerową, jak już się wygra w totka oczywiście. Jak narazie jestem jednak korpo pracownikiem i jakoś mi trochę urlopu zabrakło w tym roku. Dodatkowo pragnę nadmienić, że jestem głupi. Wypiłem cały zapas tego kolaboracyjnego stout'a w jeden tydzień praktycznie. To mama nie uczyła, żeby zostawić sobie trochę na potem?
Wysyp nowych browarów w kraju to coś pięknego. Nie wolno jednak zapomnieć o tych pierwszych (nie EDI, po prostu nie), które zaczęły pchać tą powolną piwną rewolucję. Odróżnić je można bardzo łatwo spośród jeszcze raczkujących browarów, jak? Ano tak, że warzą piwa razem z innymi znanymi browarami z zagranicy. Wąs mi zaczął tańczyć z zachwytu gdy dowiedziałem się o stylu, który sobie panowie wybrali. No to jak, lecimy do tej Irlandii?
Kapsel golas. Może chodziło o to, żeby nikt z początku nie skojarzył piwa tylko z jednym browarem? Butelka jest mega za to, kształt szyjki szczególnie. Jest taka... przy masie. Jakby się chciała przebić przez wszystkie inne piwa na półce, i jeszcze komuś z dyńki przywalić. Etykieta prosta, bez zbędnych grafik. Normalnie bym się przyczepił, chociaż troszkę. W tym wypadku jednak jakoś mi to nawet pasuję. Piwo jest czarne jak węgiel i bez jakichkolwiek refleksów. Piana jest świetna mimo paru większych ubytków. Trzyma się długo no i wygląda, jakby ją można było kroić nożem.
Aromat jest cholernie intensywny. Kawa z czekoladą z zerowym dodatkiem cukru. Trzeba nadmienić, że to kawa jest głównym bohaterem i atakuje swą intensywnością do ostatniego łyku. Wszystko palone, co tylko potęguje doznania. Pierwszy łyk i... o cholera. Jest gęste i treściwe, i to mocno. Oblepia usta i przełyk z taką intensywnością, że człowiek zapomina o każdym problemie. Prym wiedzie gorzka czekolada, intensywna, która dodatkowo wspierana jest przez bardzo dobrze wyrównaną paloność i kawę. Typowej owsianki w tym brak, jedyne na co mogę wpaść i skojarzyć z nią to taka lekka ziemistość, pałętająca się dookoła. Momentami lekko karmelowe, ale to tak już na granicy sugestii bardziej. Lekka zielona goryczka wieńczy dzieło. Mi to cholernie odpowiada. Wszystko jest w tym piwie wyraziste ale zarazem pasuje do siebie jak ulał. Potęguje to pijalność i aksamitność. Do samego końca żaden ze smaczków czy aromatów nie traci na mocy. I to uczucie gorzkiej czekolady 95%, które zalega w ustach jak się weźmie większy łyk... o jezu, poezja.
Po piwach kontraktowego browaru Birbant chyba każdy zaczął się zastanawiać jak to możliwe, że w browarze słynącym z wadliwej marki piw Lubuskie można uwarzyć coś naprawdę dobrego. No sorry ale jeden dobry trunek, Black Boss, szczęśliwego piwosza nie czynią. Powiecie, że to wina warzyciela tego pięknego nektaru. Ja mówię bullshit i sprawdzam.
Jedną z zalet użyczenia browaru kontraktowcom jest możliwość podpatrzenia ich pracy a nawet jakakolwiek współpraca. Można się naprawdę dużo nauczyć i potem to przenieść na własną linię produkcyjną. Takie wrażenie miałem przy Lubuskim IPA, które mnie wręcz zaskoczyło i dało nadzieję, że oto mój regionalny browar zaczyna się uczyć. Legendy o lagerowym wręcz piwie pszenicznym z Witnicy krążą od pokoleń w internetach. Czy nowa etykieta i chyba nowe piwo da radę i pociągnie efekt naprawy lubuskiego browaru?
Jak patrze na tą etykietę to aż mnie ściska... nie jestem szczególnie obdarzony artystycznym umysłem ale takie rozszczepienie jednego słowa doprowadza mnie do delirki. Psze nicz ne? Na co to? Zabrakło pomysłu na tło to rypniemy styl piwa na praktycznie całą etykietę, a co. Jeszcze damy troszkę naszego loga i stylową czcionką nazwę w innym języku, taka zagramanica! Dziwi mnie jednak brak jakiejkolwiek wzmianki wojewódzkiej. Czyżby Witnica chciała się pozbyć wizerunku serii piw Lubuskie? Nie wiem. Po nalaniu do szklanki wielkie zdziwienie, to jest mętne! Jak prawdziwa pszenica! Złote z pianą, która nie chcę się unosić nawet przy dużych staraniach z mojej strony. Ratuje ją kożuch, który utrzymuje się do końca picia.
W aromacie wyczuwalny banan z czymś jeszcze... musiałem znajomemu dać spróbować. Doszliśmy do wniosku że banan w tym piwie ma taki zapaszek vibovitu. Niby lekko apteka ale jeszcze nie. Oprócz tego zapowiedź typowego kwasku pszenicznego. Problem jednak w tym, że ostro trzeba się nawąchać żeby to wszystko wyczuć. W smaku kwaskowate, bananowe dalej z tym posmaczkiem vibovitu wyjadanego w młodości palcami z saszetki. Wspomnienie fajne ale w piwie to mi w ogóle nie pasuje. Raz nawet wyczułem trochę wanilii. Mało nut pszeniczno-drożdżowych, lekko wodniste. Na końcu pojawia się niska i zalegająca goryczka, coś pokroju kory drzewnej. Takie nudne trochę... chciałem napisać, że jest jakoś orzeźwiające ale bym wtedy skłamał. Ono jest po prostu wodniste (pod koniec szczególnie) i tak samo orzeźwia, jak woda z kranu.
Drugie picie:
Piękna pogoda za oknem. Ani jednej chmurki na niebie, stopni lekko ponad 30 na termometrach. Co za tym idzie duszno i parno się zaczyna robić momentami. Wszędzie, głównie w TV, będziecie słyszeć, żeby wychodzić z domów tylko w razie konieczności... Szczerze, czasami się zastanawiam kto takie pierdoły wygaduje i zaleca. Jestem zdania, że ciało trzeba hartować w każdych warunkach, trzeba się tylko zabezpieczyć dobrze. Dlatego właśnie założyłem czapkę z daszkiem i wrzuciłem kormoranowego wita do plecaka. Dodałem do tego dwa bidony wody i jedziem korzystać z tej pogody. W jednej rzeczy mogę przyznać trochę racji pięknie uczesanym prezenterom z TV, takie smażenie na słońcu z bebechem do góry może być niezdrowe. Wysiłek fizyczny w tempie rekreacyjnym? To jest to.
Lidl znowu zaczyna. Po ostatnich, niezbyt udanych według mnie, importach z Wysp Brytyjskich nagle na półkach (a raczej w kartonach) pojawiły się dwa belgi. Quadrupel i Tripel za 3,99zł? W życiu nie przejdę obok tego wydarzenia obojętnie. Lubię belgijskie piwa, szczególnie jeden z ich elementów: pieprz.
Jeżeli chcecie sobie poczytać, czemu nie bardzo się zgadzają liczby i procenty na łowczych etykietach to zapraszam do Bartka na bloga. Mi jakoś się nie widzi po raz kolejny opisywanie tego w czeluściach internetu a Bartek zrobił to chyba najlepiej. Ja wolę się skupić na pochodzeniu tychże dwóch stworów lidlowskich. Nie ma nigdzie wzmianki o browarze, który tym razem podjął się uwarzenia nowych piw dla tego popularnego dyskontu. Wcześniej była Łomża czy ostatnio Amber, przy tych cholera wie. Są oczywiście spiskowe teorie, które opierają się na identycznej czcionce na etykiecie co w piwach Fortuny. Czy to prawda? Nie wiem, rozmawiałem z konsultantką Lidla telefonicznie (kierunkowy do Warszawy), miała oddzwonić. Dzień później oddzwoniła do mnie pani z Poznania (po kierunkowym poznałem). Poinformowała mnie, że niestety nie może podać takich informacji z uwagi na ochronę przed konkurencją. Nie wiem co to ma do rzeczy ale naciskać nie będę. Największym jednak spiskiem, który czują swoim internetowym nosem różne osoby, to fakt, że są to po prostu kopie Komesów. Ja tak nie sądzę, dlaczego? Ano czytajcie dalej.
Słodowy Tercet
Po rozlaniu pierwszej butelki na trawę jakoś odechciało mi się pić te specyfiki. Przełamałem się i po zdegustowaniu quada (którego macie na końcu posta) bardzo szybko poleciałem po nową sztukę tripelka. Siedząc sobie z nią spokojnie na działce stwierdziłem, że jestem za głupi żeby zrozumieć myślenie marketingowców Lidla. Jest sobie wilk, piwo nazywa się Argus Łowczy... co to ma wspólnego ze stylami trapistów? Nie wiem. Całość też jakoś tak tanio wygląda, no i ten obrzydliwy kapsel argusowy. Na szczęście piwo wygląda o wiele lepiej. Piana na jeden palec wydaję się dość zbita i wytrzymała. Parę łyków weryfikuję jednak jej stan do kożucha. Kolor ciemniejszy niż się spodziewałem, bardziej ciemna miedź niż ciemne złoto. Klarowność większa niż w Kwartecie, opalizująca można powiedzieć. Przyjemnie musujące.
Aromat jest... nikły. Zapomnijcie o przyprawach czy owocach. Jest alkohol, nawet przyjemny i nienachalny, niestety przykrywa on wszelakie inne zapaszki. Po dłuższym namyśle stwierdzam, że jest może trochę pieprzowe i rodzynkowe ale na granicy zera. Brak też kwiatowej słodyczy z Potrójnie Złotego Komesa. "Karmel, toffi i melasa" ? Gazetka Lidla znowu w top formie widzę. W smaku słodyczy jest jak na lekarstwo (ale w sumie to nie jest wada). Głównym składnikiem jest pieprz i ten przyjemny alkohol. Owoców brak, piwo wydaje się mocno jednowymiarowe tak naprawdę. Cholera, w pewnym sensie jest nawet lekko wodniste. Duet smakowy zalega dość mocno i szczerze mówiąc męczy w połowie picia. W życiu nie przypuszczałem, że zmęczy mnie pieprz w belgijskim piwie, coś jest mocno nie tak z tym trunkiem. Goryczka większa niż w Kwartecie ale dalej na poziomie niskim do średniego. Nagazowanie średnie, całość wydaję się wytrawna. Piłem je po quadzie i jestem cholernie zawiedziony. To tak jakby piwowar uwarzył najpierw quadrupelka i potem oddał władzę swojemu uczniowi, co by uporał się z tripelkiem. Piwo jest po prostu niedorobione.
Chmielowy Kwartet
Zaskoczenie i szok, bardzo ładnie ten quadzik prezentuję się w szkle. Żeby nie zacząć za słodko jednak może jakiś minusik na początek? Karny pytong za pianę, która ma duży problem bo prawie jej nie ma i ta mizerność, która powstaje przy nalewaniu bardzo szybko się redukuję. Pozostawia po sobie malutką wysepkę, która bardziej przypomina mgiełkę, prawie że przezroczystą. Co innego można powiedzieć o kolorze, ciemny bursztyn, nie tyle co zmętniony ale bardziej zamglony. Taki trochę mesmerajzing bym powiedział.
Wącham i ponownie jestem zaskoczony. Co prawda intensywność aromatu daje wiele do życzenia ale za to nie jedzie szampanem, a to duży plus przy lidlowej cenie. Da się wyczuć alkohol, bardzo przyjemny jednak i powiem wam, że się zastanawiam czy w jakimkolwiek innym piwie był lepszy. Słodowa słodycz a także suszone śliwki i rodzynki. Biję to na głowę i wgniata w krowi placek takiego Komesa, który pachniał gorzej niż ruski szampan. Trzeba jednak przyznać, że w gazetce lidlowskiej znowu dali wodzę fantazji bo żadnych nut cytrusowych tutaj nie wyczuwam. Pieprzu się też nie dowąchałem, a lubię go w belgach. Nadszedł czas na pierwszy łyk i kurde jakoś tak się nie kwapiłem do tego. Argus zaskoczył mnie bardzo pozytywnie jak narazie i nie chciałem, żeby zepsuł to wrażenie smakiem np takiego rozpuszczalnika. Mus to mus jednak i gdy pierwsze łyki popłynęły lekko się uśmiechnąłem. Zaczyna się słodkawo, słodowo. Głównym owocem są na pewno rodzynki, śliwki może i się gdzieś plątają ale robią bardziej za tło. Bardzo płynnie przechodzi to wszystko w lekko pieprzową podróż na koniec świata, gdzie już czeka na nas alkohol, który jest jeszcze bardziej przyjemny i stonowany niż w aromacie (zero rozpuszczalnika, jak to inni piszą w internetach). Goryczka jakaś jest pod sam koniec ale alkohol ją dominuje. Do samego końca prowadzi nas ten lekko pieprzowy smak, który nawet troszkę zalega ale dla mnie jest to swoista wisienka na torcie. Nagazowanie średnie, idealne. Podróż od słodyczy po półwytrawność a nawet lekką wytrawność. Mocno pijalne, na pewno zrobię sobie zapas w piwnicy. Ocena lekko zawyżona, głównie dlatego, że to... Lidl. Dostępność i cena za tak dobrego quadzika? Jestem w szoku, co mam zrobić?