Śledź mnie na:

Są takie momenty, w których warto jest zaryzykować. Oh? Myśleliście, że mam na myśli jakieś ważne dla każdego człowieka wybory życiowe? Tutaj? Na moim blogu? Proszę Was. Chodzi o wybór piwa, pamiętajcie, że wszyscy jesteśmy alkoholikami.

Chodzi o ten moment, gdy stoisz w specjalistycznym sklepie, okrążony przez półki craftu i nie wiesz jakie czwarte piwo dobrać do reklamówki. No bo cyfry nieparzyste są takie passé przecież... i ciężko się nimi dzielić. W tym przypadku miałem smaka na stout, bo dawno nie piłem takiego "śniadaniowego", który by mnie zachwycił i uśpił z radości jak dziecko. Zaryzykowałem więc (livin' on the edgeee) i chwyciłem butelkę browaru, którego jeszcze nie miałem w ustach. Hmm, źle to zabrzmiało.


Nie będę ukrywał, że etykieta lekko trąci taniością i Paintem. Sama grafika jest całkiem spoko, ale te napisy wklejone szpecą ją strasznie niestety. Piwo wydaje się być czarne, ale łatwo jest wymusić rubinowe refleksy pod światło. Piana na dwa palce trzyma się całkiem dobrze. Może i jest trochę dziurawa, ale oblepia ścianki aż miło.


O mój Boziu... jak... to... pachnie... Aż dostałem flashbacka do swoich pierwszych i bardzo ekscytujących przygód z craftem. Gdy człowiek jeszcze był taki niewinny i wszystko mu smakowało. Potężny kawowy aromat świeżo zmielonych ziaren połączony z bardzo delikatną nutą słodyczy od laktozy. Do tego szczypta popiołu i dosłownie odrobinka przypieczonej skórki od chleba. Całość zapowiada na wpół słodkie piwo.

Pięknie ten trunek "baluje" sobie w ustach. Jest wystarczająco sycący, aby nie pomylić go z dry stoutem, ale też nie za gruby, żeby zapychał niepotrzebnie. Wysycenie średnie, czasami pochyla się ku niskiemu nawet. Bardzo dobrze całość "pracuje", odczucie w ustach można określić jako silky smooth. Smakowo zaczyna się od palonych słodów, ale tylko na chwilę dosłownie. Bardzo szybko wodze przejmują palone ziarna kawy, które za cholerę nie chcą oddać władzy już do końca. Wspomaga je, znowu, delikatna słodycz mleczna, ale nie w tak dużym stopniu, aby człowiek pomylił ziarna z latte czy też innym ustrojstwem kawopodobnym (nie uznaje mleka w kawie). Goryczka palona, średnio intensywna. Robi swoje i znika, tak jak powinno być. Finisz to już czyste ziarna kawy i paloność. Bez jakiejkolwiek słodyczy. Właśnie tego oczekuję po kawowo-mlecznym stoucie. Laktoza ma delikatnie kontrować kawę, a nie ją przytłaczać jak to się zdarzało już nie raz na naszej scenie craftowej. Wyśmienite piwo, bez dwóch zdań. 

----------

Styl: Coffee Milk Stout
Alk: 6,5% Obj.
Ekstrakt: 18,5% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienne, pszeniczne), chmiel, kawa, laktoza, drożdże.
Do spożycia: 12.02.2018


Pamiętacie shitstorm z Imperium Prunum? Ja tak, i to bardzo. Do tego stopnia, że jak widzę gdzieś napis "Suska Sechlońska" to dostaję tiku nerwowego i szukam bezpiecznego kąta do przeczekania. Nie inaczej było w tym przypadku, wchodząc do sklepu i widząc kooperacyjne piwo Pinty i Nepomucena miałem odruch kroku w tył. Coś mnie jednak zatrzymało...

Mianowicie była to cena. Normalna jak na craft i w sumie niewygórowana jak na piwo okolicznościowe. W dodatku miałem wielką ochotę na grodzisza... no i moooże szukałem niskoalkoholowego trunku na kolejnego Pijanego Rowerzystę. Wyszło trochę inaczej bom wypił je w domu po szosie, ale zamysł pozostał.



Widać, że to nie Pinta maczała palce w etykiecie. Jak to z resztą zwykle bywa w ich kooperacjach. Dzięki temu mamy mega fajną grafikę, i to tematyczną w dodatku. Kapsel firmowy Nepomucena, w końcu u nich piwo było rozlewane. Kolor trunku złoty, no może trochę bardziej w stronę słomkowego przechodzi. Zmętnione lekko. Piana wysoka. Trochę dziurawa, ale dość długo utrzymująca się. Czepia się też ścianek szkła. 


Boże Ty widzisz i nie grzmisz. Jak piwo może tak wyraźnie pachnieć wędzonym boczkiem? Toż to jest tak piękne, że aż człowiekowi łezka się w oku kręci. I nie jest to wędzonka odpychająca czy też mdląca. Do tego pszenica gdzieś w tle. Sama śliwka raczej niewyczuwalna, bardziej pochodne kompotu babcinego z w/w owocu, którego tak bardzo nienawidziliście. Pewnie neofitą oryginalnego grodzisza już piana z ust leci, no ale mnie się podoba. I co nam Pan zrobisz?

W smaku piwo niczym nie ustępuje aromatowi. Jest lekkie, rześkie i orzeźwiające. Mocno wysycone, ale nie tak do granic możliwości jak to wskrzeszone z Grodziska Wielkopolskiego. Czuć pszenicę i to w stopniu dość zaskakującym muszę przyznać. Przy dominującej wędzonce w aromacie spodziewałem się podobnego zestawu w smaku, a tutaj przyjemne zaskoczenie. Nie oznacza to jednak, że wędzonki tu nie ma... o co to to nie. Boczek, taki świeżo wyciągnięty z wędzarni dziadka pod Biłgorajem to główny aktor tej kooperacyjnej opowieści. Wspomaga go śliwka, bardzo subtelna i znowu kojarząca się głównie z kompotem babcinym (zapewne z tego samego małżeństwa). Goryczka marginalna, nikomu ona tutaj nie jest potrzebna. Dobrze zastępuje ją lekka, ale wyraźna kwaśność od pszenicy. Finisz trochę inny niż reszta. Z początku wydaje się być bardziej wytrawnym miksem zbóż i boczku, ale to złudne odczucie. Wędzonka robi się bowiem popiołowa lekko. To wrażenie przechodzi na resztę piwa wraz z jego ogrzewaniem. Bardzo dobre, niesamowicie pijalne i złożone (jak na ten styl) piwo. Na pewno obudzi kije w tyłkach tych, którzy uważają, że grodziskie powinno być tylko jedno i według oryginalnej receptury, a o wariacjach na temat tego stylu nie chcą nawet słyszeć. 

----------

Styl: Grodziskie
Alk: 3,9% Obj.
Ekstrakt: 9,9°
IBU: 1/6
Skład: słód (pszeniczny wędzony dębem, pszeniczny), chmiel Iunga, drożdże US-05, wędzona śliwka (Suska Sechlońska).
Do spożycia: 17.01.2018


Muszę się Wam do czegoś przyznać. Jak wiecie nie jestem zagorzałym miłośnikiem amerykańskich chmieli i ich cytrusowo-tropikalnych walorów. Owszem potrafię docenić dobrą AIPA i będzie mi ona nawet smakować, ale nie będę za takową latał po sklepach z językiem na wierzchu jak połowa craftopijców w Polsce. 

Co innego sosna, iglaki, żywica i piękny las. O takie smaczki w piwie "nic nie robiłem" właśnie. Może to mój wewnętrzny patriotyzm? Od młodego igła kojarzy mi się z polskimi lasami. Właśnie dlatego dałem ponownie szansę Bazyliszkowi. Ich poprzednie piwo, Sztuczna Mgła, średnio mnie zachwyciło...


Oho, jest zdziwienie. Etykieta prostokątna i na lepszym papierze. Przynajmniej teraz jakoś to wygląda. Sama grafika wygląda trochę jak posklejane zdjęcia ze stocka, no ale jakoś się całość prezentuje jednak. Piwo nalewa się z bardzo słabą pianą, kożuchem samym w sumie. Szybko zanika nie pozostawiając po sobie śladu. Kolor piwa przypomina trochę lekko zacienioną cytrynę. Średnio mętne, bez farfocli.


W aromacie za dużo nie ma, niestety. Oprócz słabej intensywności same chmiele też jakoś nieszczególnie chcą się wyróżniać. Jest trochę cytrusów i delikatnej pszenicy. Do tego wtrącają się też kwiaty polne, które trochę psują kompozycję według mnie. Iglaków ni ma, nic a nic.

W smaku już lepiej. Ciałko takie jak na podane BLG przystało. Dość lekkie i sesyjne. Średnie do wysokiego nagazowanie pomaga w orzeźwieniu. Na pierwszym planie pojawia się w końcu sosna, ale też nie taka jakiej się spodziewałem. Bardziej kora/szyszki niżeli igły. Na moje oko czuć, że nie jest to chmiel. Do tego fajna podbudowa pszeniczna, lekko kwaskowata. Goryczka to największy zawód w tym piwie. Niska, ledwo co wyczuwalna (nawet jak na lekkie letnie ale) o ziołowo-żywicznym profilu. Finisz to już samotne zawodzenie sosny przy słabym akompaniamencie żywicy i papierosów (nie wiem jak się one tutaj znalazły). Ogólnie dobre i orzeźwiające piwo. Efekt wow, czyli sosna, lekko niedorobiony jednak.

----------

Styl: Sosnowy Summer Ale
Alk: 3,8% 
Ekstrakt: 11°
IBU: 42
Skład: słód (jasny, pszeniczny, waterhell), chmiel (Magnum, Citra, CTZ), drożdże Wyeast 1217West Coast IPA.
Do spożycia: 06.09.2017


Jakby tak się chwilę zastanowić to jestem pewnego rodzaju craftowym patriotą. Rzadko kiedy pijam zagraniczne piwa, a już na pewno nie te znane i często stawiane jako przykład dobroci piwnej rewolucji. Wolę się bawić na własnym podwórku, przecież nie brakuje u nas smacznych i poprawnych trunków.

Siedzę jednak na różnorakich forach czy też grupach społecznościowych i aż mnie coś strzela jak widzę zachwyty i spuszczanie się nad kolejnym zagranicznym klasykiem. Ja rozumiem, że te piwa mogą być wyborne, ale weźmy np. takie Omnipollo... jak piwo warzone z ekstraktem/aromatem może kosztować 30-40zł za mała butelkę? To kolejny przykład głupoty jaką jest podejście "sztosy muszą być drogie". Dlatego będąc ostatnio w sklepie wziąłem pierwszą lepszą butelkę z w/w browaru. Od tak, żeby sprawdzić o co w tym wszystkim chodzi. Jeżeli mnie pamięć nie myli to jak na złość w tym piwie akurat aromatów nie ma.



Trzeba przyznać, że mała butelka ma swój urok. Szczególnie przy tej dziwnie kojarzącej się etykiecie (namalowanej na szkle). Pozwólcie, że zinterpretowanie grafiki pozostawię Wam. Kapsel niby czysty, ale kolorowy za to. Samo piwo wygląda wybornie. Ładny złoty kolor, zmętnione. Trochę przypominający pomarańczę z dodatkiem mleka. Piana niska i dziurawa, ale kożuch który po niej zostaje wygląda jakoś tak dziwnie hipnotajzing


Mój pesymizm został, delikatnie mówiąc, zahamowany już przy pierwszym niuchu. Wyraźny zapach owsianki z lekką słodyczą laktozy to rzecz, której się szczerze mówiąc nie spodziewałem. Po chwili dochodzą tropiki i cytrusy. Jeżeli mnie nos nie myli to marakuja wyróżnia się dość wyraźnie. Wanilia gdzieś mocno w tyle, ale jednak wystarczająco wyczuwalna. Czasami wychodzą też wafle.

W ustach wydaje się być gładkie, jak to zazwyczaj bywa z piwami z dodatkiem owsa. Wysycenie na średnim poziomie, nie przeszkadza zbytnio. Całość jest jednak bardzo wyraźna w smaku, drapieżna wręcz. Wytrawne z natury, grapefruitowe do bólu. Żywica z początku robi za dodatek, ale bardzo szybko zyskuje na sile, zaraz przed uderzeniem goryczki. Ta jeńców nie bierze i w życiu bym się jej nie spodziewał przy zwykłym pale ale. Na finiszu mała zmiana, dochodzą pędy sosny i bardzo, ale to bardzo delikatna wanilia. To jednak albedo z grapefruita nadal rządzi. Całość mocno wytrawna i bez upragnionego efektu "ice cream". Wanilia na wyczerpaniu, a laktoza znikła kompletnie. Wybitnie uwarzone i goryczkowe pale ale, no ale niestety TYLKO pale ale. 

----------

Styl: Pale Ale
Alk: 5,6%
Ekstrakt: b/d
IBU: b/d
Skład: słody, owies, pszenica, laktoza, wanilia.
Do spożycia: 25.10.2018


Kto powiedział, że w lecie nie da się pić piw o wysokim ekstrakcie? I to ciemnych w dodatku? Ano ja, i to chyba parę razy jeśli mnie pamięć nie myli. Mamy jednak globalne ocieplenie i nawet w sierpniu zdarzają się chłodne dni. Gdy temperatura spada poniżej 20'C moje myśli kierują się od razu na wyższą półkę w piwnicy gdzie stoją sobie spokojnie wszelakiej maści portery i RiSy.

Jakoś się trzeba w końcu ogrzać co nie? Tak to się człowiek poci z dnia na dzień, a tu nagle takie ochłodzenie... trzeba jakoś podtrzymać temperaturę organizmu, bo jeszcze choróbsko jakieś przyjdzie. Dbanie o zdrowie to podstawa. W tym przypadku o moje zadbała Sylwia z Browaru Jana.



Etykieta z jednej strony niczym się nie wyróżnia, ale z drugiej też niczym nie odpycha. Czarna jak porter, złote elementy mają zapewne podkreślać charakter polskiego skarbu narodowego. Kapsel firmowy, brzydki jak noc według mnie. Piwo wydaje się być ciemne, ale pod światło widać rubinowe refleksy. Piana średniopęcherzykowa, dość niska i sycząca (trochę mnie to zmartwiło). 


No no, ładnie to pachnie z początku. Kawa, czekolada lekko gorzka i bardzo słaba paloność. Tak ciut odrobinkę, co by tego ze stoutem nie pomylić przypadkiem. Do tego fajna i wyraźna śliweczka, delikatnie likierowa. Po chwili zaczęło się też pojawiać słabe zielone jabłuszko, ale na szczęście utonęło w napływie pozytywnych aromatów.

W smaku mamy pewnego rodzaju paradoks. Z jednej strony piwo wydaje się być gładkie i dość gęste jak na to plato, ale z drugiej jest stanowczo za mocno wysycone. Czuć to przy każdym łyku, szczególnie na finiszu. Mimo tego pije się całkiem przyjemnie. Prym wiedzie na wpół słodka czekolada i śliwka. Skojarzenia z pralinami jak najbardziej wskazane. Do tego alkohol, likierowy, ale też momentami za mocny i gryzący. Aż kusi, aby to piwo wrzucić do piwnicy na minimum pół roku. Goryczka średnia, raczej nie wybija się przed pierwszy szereg. Finisz bardziej wytrawny. Gorzka czekolada i likier ze śliwek. Tutaj też momentami wychodzi bardzo delikatna paloność. Zróbcie sobie dobrze (ekhem) i wrzućcie je na leżak, bo warto. Po paru miesiącach dostaniecie naprawdę spoko porter bez nowofalowych zawirowań.

----------

Styl: Porter Bałtycki
Alk: 8,8% Obj.
Ekstrakt: 22°
IBU: b/d
Skład: słód (pilzneński, karmelowy, palony), chmiel Sybilla, drożdże W34/70
Do spożycia: 04.04.2018


Spotkaliście się kiedyś z takim czymś jak "piwo stołowe"? Ja osobiście sobie nie przypominam. Dlatego zdziwiłem się gdy w sklepie zobaczyłem takowe od Pinty. "Co oni znowu wymyślili?" pomyślałem. Z początku wydawało mi się, że chcieli tak po prostu ukryć zwykłego lagera mocno chmielonego amerykańcami. Ale nie.

Piwo stołowe to nic innego jak lekkie pale ale, z dość niską jak na nasze standardy ilością alkoholu. Podobno korzenie belgijskie ma ten styl, ale jak to zazwyczaj bywa USA musiało wprowadzić swoje zmiany. Tak np. wzrosła zawartość alkoholu (jeżeli wierzyć internetom oryginalnie było to 1,5-3%) i w takim mocno chmielonym przekraczać ona może nawet 4%. Cały plan z wypiciem paru przy obiedzie szlag trafia wtedy. Na szczęście pintowa wersja nie jest aż tak przesadzona.



Oho, nawet mam jakieś skojarzenia z tą etykietą (jak nigdy jeżeli chodzi o zazwyczaj nudne butelki Pinty). Grafika nawiązuje trochę do logo Pepsi, tylko że w tym przypadku mamy topiącą się w piwie szyszkę chmieli. Na pewno lepiej to wygląda niż 80% etykiet z tego browaru. Piwo też niczego sobie. Ma złocisty kolor, lekko zamglone. Średniopęcherzykowa piana, z początku wysoka, szybko redukuje się do sporego kożucha i "takiej sobie" koronki na szkle. 


Ładny zapaszek ma to piwo. Taki rześki i bez niepotrzebnych zachwytów nad jego złożonością. Jest słodowo z dodatkiem nowofalowych chmieli. Wyraźnych, ale nie dominujących warto zaznaczyć. Bardziej nieokreślony miks cytrusowy, trawa i bardzo delikatna słodycz tropików mi osobiście kojarząca się z mango (to chyba Mosaic wymrażany tak się przebił). No ładnie ładnie.

No to już wiem jaki zamiar miała Pinta nazywając to piwo stołowym. Ze spokojem mogłoby zastąpić lagery, pilsy i inne często spotykane na grillach trunki. Fajne ciałko. Wydaje się być lekkie i orzeźwiające, ale nie powiedziałbym, że ma tylko 9° Plato. Bardziej jakieś 11-12. Średnie wysycenie, w niczym nie przeszkadzające. Na pierwszym planie cytrusy z wyróżniającą się cytryną i takim lekkim posmakiem ropy. Do tego fajna podstawa słodowa i to w dodatku nie za słodka. Ogólnie piwo wydaje się być bardziej po tej wytrawnej stronie mocy. Chmielowa goryczka średnia, zaznacza swoją obecność, ale jakoś nie chce zostać na dłużej. Ma bardzo, ale to bardzo słaby grapefruitowy profil. Finisz to połączenie ziemistości, cytrusów i żywicy. Aż się sam zdziwiłem jak bardzo się zmieniło pod koniec. Niby takie nic, lekkie piwo stołowe znaczy się, a tyle różnych doznań smakowych daje. Bardzo fajne, w końcu Pincie coś wyszło na 100%.

----------

Styl: Hoppy Table Beer
Alk: 4% Obj.
Ekstrakt: 9°
IBU: b/d
Skład: słód (pale ale, Carapils, Caraamber), chmiel (Columbus, Cascade, Ekuanot, Citra, Mosaic, CryoHops Mosaic), drożdże Safale US-05.
Do spożycia: 27.04.2018


Tak mnie ostatnio Browar Gościszewo zachwycił swoim wędzonym porterem, że aż musiałem spróbować ich nowości. W moje ręce wpadła niepozorna i niskoalkoholowa letnia APA. Szanuję, piwa z tak małą zawartością alkoholu powinny górować nad innymi w okresie wakacyjnym. A jak browar uwarzy je poprawnie i bez często zdarzającej się wodnistości to już niebo na ziemi jak to mówią.

Większość hejterów picia piwa podczas jazdy rowerowej nie ma wtedy argumentu do puszczania piany z ust. Od takiego 3% piwa nawet chuderlak nie ma prawa mieć nic w organizmie przy takim wysiłku fizycznym. Dlatego zabrałem naszego Hipiska nad jezioro, co by go na spokojnie na pomoście skosztować wieczorową porą.



Etykiety z Gościszewa zawsze mi się podobały. Browar trzyma się jednego pomysłu graficznego i to się chwali. Tak samo wykonanie, bo całość naprawdę ładnie się prezentuje na butelce. Kapsel firmowy, jubileuszowy na 25 lecie browaru. Piwo zadziwiająco ciemne, miedziane. Spodziewałem się czegoś w kolorze jasnego złota a nawet słomki. Delikatnie zmętnione. Piana bardzo niska, ale w większości drobnopęcherzykowa. Coś tam się nawet próbuje łapać ścianek szkła.


W aromacie przyjemnie i rześko. Hameryka na pierwszym planie pod postacią lekkiego miksu cytrusów i tropików. Liczi, cytryna, mandarynka, głównie te owoce przychodzą mi do głowy. Gdzieś w oddali pojawia się też zmora wszelakich pale aleów polskich czyli karmel, ale w ilościach za niskich aby się nim przejmować.

W smaku jest tak jak się tego człowiek spodziewał czyli lekko, rześko i orzeźwiająco. Wysycenie średnie, jak dla mnie na propsie (dobrze wiecie, że nie lubię mocno nagazowanych piw). Chmiele rządzą od samego początku pod postacią cytrusów (tutaj głównie grapefruit) przyprawionych delikatnie ziemistością. No i to zdziwienie, bo w całym tym chmielowym szaleństwie pszenica okazała się być dość wyraźnie zaznaczona. Goryczka wyraźna i chyba trochę za mocna jak na tak lekkie piwo. Czyste albedo z grapefruita, które niestety nieco się psuje pod koniec i pestkowo zalega niepotrzebnie. Finisz bez zmian, no może z lekko dominującą pszenicą i kwaskiem od niej. Karmel na szczęście nie przedostał się do smaku. Mi tych pestek pod koniec całkiem udane i co najważniejsze smaczne piwo.

----------

Styl: Summer American Pale Ale
Alk: 3,1% Obj.
Ekstrakt:
IBU: b/d
Skład: słód (pale ale, wiedeński, carapils, pszeniczny, zakwaszający), chmiel (Cascade, Citra, Centennial, Simcoe, Amarillo), drożdże Safale US-05.
Do spożycia: 19.01.2018



Było gorąco, wiatru prawie wcale. Przy takiej pogodzie ludzie zazwyczaj chowają się w domach albo kąpią się nad jeziorem. Co robię ja? Wsiadam na rower i męczę organizm mimo lekko zawyżonego rytmu serca.

Taa... Pisałem Wam ostatnio, że seria szortów będzie mi służyć jako zastępstwo Brodacza Miesięcznego. Ot szybkie posty opisujące ciepłe jeszcze tematy piwne, ale też te nie związane z naszym ulubionym trunkiem w ogóle. Dziś właśnie coś w tym drugim guście i z dodatkową nutką pękających żyłek i esencją shitstormu.

Większość z nas ma w swojej kolekcji piwa, które zwyczajnie w świecie boi się otworzyć. Zazwyczaj są to leżakowane portery, barleywiny czy też inne wysokoprocentowe trunki. W mojej piwnicy niedoszły złodziej znajdzie paroletniego Ciechana Świątecznego, Komesa z dobrej warki, a nawet Argusa w puszce... Nie znajdziecie tam już jednak wędzonego portera z Gościszewa, uwarzonego na 24 urodziny browaru.

Byłem ostatnio u chrześniaka (nawet roku jeszcze nie ma) i stwierdziłem, że będzie to idealne piwo do wypicia za zdrowie młodego. Okazja do odkorkowania takiego specjału nie może bowiem być byle jaka. W końcu taka nasza dola jako dorosłych, aby opijać zdrowie młodzieży w celach stricte opiekuńczych oczywiście. Każdemu z nas leży na sercu przyszłość naszych małych pociech. Inna sprawa, że porter wędzony idealnie pasuje do domowych burgerów z szarpaną świnią.



Butelka prezentuje się wyśmienicie. Etykieta namalowana na szkle, minimalistyczna i bez zbędnych pierdół. Złota farba wydaje się dodawać prestiżu. Kapsel zastąpił korek zabezpieczony koszykiem, który oczywiście musiał się ułamać nie tak jak trzeba. Po nalaniu piwo zaskoczyło mnie niezmiernie. Było nieprzejrzyście czarne, a beżowa piana wysoka na dwa palce. Trochę się zredukowała po czasie (powiedzmy o połowę), ale to i tak dobry wynik według mnie.


Oprócz zaskoczenia wizualnego pojawiło się też to zapachowe. Aromat buchał ze szkła jak szalony, a przecież leżakowane piwa zazwyczaj tracą na tym polu. W tym przypadku mamy jednak wyraźne owoce: śliwka, czereśnia, rodzynki i może trochę porzeczek. Do tego lekko gorzkawa czekolada, słodsze pralinki i specyficzna wędzonka. Miks dymu i długo wędzonych śliwek. Kwestią gustu pozostaje to czy pasuje Wam to, że chowa się ona tak bardziej z tyłu. Po 5 minutach cały pokój pachniał porterem dlatego wyszliśmy na balkon, bo nie chcieliśmy dostać w łeb od płci przeciwnej.

Odczucie w ustach to już kompletnie inny poziom doznań. Jak to piwo się pięknie ułożyło... Jezus. Gęste i pozwolicie, że wtrącę zagraniczny język smooth as fuck. Wysycenie średnie, choć wolałbym odrobinę niższe. Smakowo powtórka z aromatu, ale o zwiększonej sile. Czekolada zyskała trochę słodyczy i robi za idealne tło dla owoców. Tutaj głównie wędzona śliwka z czereśnią. Bardzo daleko w tle lekka paloność. Goryczka na średnim poziomie, ale dla niektórych może być za wysoka jak na ten styl. Mi odpowiadała, szczególnie dzięki jej chmielowo-palonemu profilowi. Na finiszu znowu śliwka (już o wiele mniej wędzona) i czekolada. Pozytywnie zaskakuje też pojawienie się delikatnej kawy. Alkohol ukryty idealnie, czyli zdradziecko. Dzięki takim piwom możemy mówić, że jesteśmy potęgą porterów na świecie. To jak smaki ze sobą grają jest wręcz fenomenalne, w końcu to nie jest jakaś tam chaotyczna ipa-sripa. Warto było czekać tyle czasu, cieszę się, że nie otworzyłem świeżynki.

----------

Styl: Smoked Baltic Porter
Alk: 9,6% Wag.
Ekstrakt: 24°
IBU: b/d
Skład: słód wędzony (bukowym i czereśniowym drewnem), chmiel, drożdże.
Do spożycia: 30.09.2016


Siedząc sobie ostatnio na pomoście przy zakomarzonym lesie wzięło mnie na rozmyślanie nad stanem polskiego craftu. Otóż nurtowała mnie pewna przypadłość polskich rzemieślników... Tak samo, jak typowego pilsa można szukać ze świecą tak naszego rodzimego stylu grodziskiego też za dużo nie ma na rynku. Owszem, wariacji na jego temat jest trochę, ale takiego "czystego rasowo"? No nie bardzo.

Pinta coś tam próbuje warząc kolejne wersje swojego grodzisza. No i jest też oryginał z Grodziska Wielkopolskiego. A tak to pustynia panie... chyba, że mnie te wypusty omijają. Jeżeli dobrze pamiętam na początku był boom na wskrzeszenie stylu, ale potem zaczęły się eksperymenty, bo według mnie jest to zwyczajnie w świecie łatwiejsze. Dlatego do dzisiejszego piwa podchodzę z dystansem. Z jednej strony podoba mi się pomysł na dodanie pieprzu, ale z drugiej tęsknię trochę za pierwowzorem.


Etykieta jak zwykle naklejona niechlujnie i krzywo. Nazwa rekompensuje te jakże karygodne zaniedbanie, aczkolwiek sama grafika średnio mi się z nią kojarzy. Kolor tła nawiązuje do pieprzu ze składu. Piwo też jakoś nieszczególnie zachwyca wyglądem. Kolor brudnego złota na moje oko i jakoś tak za bardzo zmętnione się też wydaje. Piana niska i w dodatku szybko się ulatnia.


W aromacie wyraźnie dominuje wędzonka. Dębowa, mam mocne skojarzenia z ogniskiem. Gdzieś w tle pojawiają się cytrusowe nuty, ale nie wiem czy ktoś by je odnalazł nie wiedząc czego dokładnie ma szukać. Mi udało się to tylko dlatego, bo znalazłem chmiel Centennial w składzie. Pieprzu jako takiego nie wyczułem, a muszę przyznać, że zapachy są naprawdę intensywne i to przez dłuższy czas. Ciężko byłoby go ominąć.

Po pierwszym łyku zdziwienie. Nie wiedzieć czemu, ale nie spodziewałem się super wyraźnego piwa... a tutaj wielka niespodzianka. Wędzonka na pierwszym planie nie daje o sobie zapomnieć. Wyraźne drewno, dym z ogniska. Amatorom może wymusić grymas na twarzy. Do tego lekko kwaskowata pszenica. Goryczka, o dziwo, wyczuwalna (to dużo jak na ten styl). Chmielowa, lekko cytrusowa czyli akcenty chmielowe weszły też do smaku. Finisz delikatniejszy, minimalne wędzone słody i nic więcej. Pieprzu przez większość picia brak. Pojawił się dopiero na sam koniec pod postacią przyprawowej ziołowości, gdy trunek był już mocno ogrzany. Co do odczucia w ustach to ciało się jak najbardziej zgadza. Piwo jest lekkie i przyjemne. Problem w tym, że wysycenie jest za niskie jak na grodzisza i trochę to wszystko pod koniec wodą trąci. Nie mogę napisać, ze Golemowi ten stwór nie wyszedł, bo w końcu wypiłem całe i bez większych narzekań, ale coś w nim jednak nie pykło tak jak trzeba. 

----------

Styl: American Grodziskie
Alk: 2,7%
Ekstrakt:
IBU: b/d
Skład: słód pszeniczny dymiony dębem, chmiel (Centennial, Magnum), różowy pieprz, drożdze Fermentum Mobile FM 51 Grodzie Dębowe.
Do spożycia: 12.2017


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com