Śledź mnie na:

Widzieliście kiedyś tak wielki hype, że wydawał się być większy od ego Misiewicza? Wiem, że może być ciężko, ale spróbujcie sobie to wyobrazić. Ja coś takiego zaobserwowałem po ostatnich Poznańskich Targach Piwnych. Miałem mało czasu i kompletnie olałem stragan browaru Harpagan.

Wieczorem tego samego dnia okazało się, że popełniłem wielki błąd. Internety i inne socjale zapiały z zachwytu nad kokosowym stoutem Harpagana. Miałem wyrzuty sumienia, a znajomi, którzy jeszcze przebywali na targach nie mogli mi go kupić, bo... nie było butelek. Na szczęście browar w końcu zabutelkował to co mu zostało. No chyba, że potajemnie wlali jeszcze coś do beczek na leżak. Któż to wie.


Etykiety Harpagana u niejednego craftopijcy wywołują podziw. Te detale, komiksowa kreska i niby chaos, ale tak naprawdę to przemyślany szablon tworzą bardzo fajną i unikatową etykietę. Jeszcze tylko firmowego kapsla brakuje. Piwo jest czarne, nieprzejrzyste. Piany niestety nie ma. No dobra, była jakieś 10 sekund po nalaniu.


A cóż tu się dzieje mateńko? Bucha mnie to niby-Bounty w płynie wprost w nozdrza. Aż się dziwię, że mi krew nie leci od tego buzdyganu aromatów. Kokos w gorzkiej czekoladzie w RiSie to coś wspaniałego mówię Wam. Jest też kawa, delikatna paloność i coś słodkiego. Tak jakby jakieś ciemne ciasto oblane lukrem. 

Pogłoski, jakoby było to jedno z najzajebistrzych piw tego roku okazały się... prawdziwe. Konsystencja oblepiającego kremu wchodzi tak aksamitnie, że człowiek zaczyna dosłownie bujać w obłokach. I to bez żadnych zbędnych myśli. Niskie wysycenie tylko potęguje to odczucie. A jakie to ma idealne ciałko jak na RiSa... o Jezusie Nazareński. W smaku zachodzą za to bardzo dziwne zmiany. Z początku kokos można skojarzyć z szeroko pojętym Bounty, ale bardzo szybko przeradza się on w mniej słodkie brownie szczodrze posypane kokosem. Do tego fajna dopełniająca kawa i lekka paloność. Goryczka wyraźna, ale bardzo krótka o lekko palonym profilu. Finisz podobny do reszty z tym, że delikatnie kwaskowata kawa bardziej się wybija. Jak takie cholernie przyjemne espresso. Ogólnie bardzo wyraźne, złożone i idealnie ułożone piwo. Alkoholu w ogóle nie czuć, delikatnie rozgrzewa z ukrycia. 

----------

Styl: Caribbean Imperial Stout
Alk: 8,6% Obj.
Ekstrakt: 24% Wag.
IBU: 3/5
Skład: słód (jęczmienne, żytni), wiórki kokosowe, jęczmień palony, granulaty chmielowe, kawa, drożdże.
Do spożycia: 1.12.2018




Pamiętam, że w bodajże pierwszej klasie podstawówki zmusili mnie do zagrania w przedstawieniu świątecznym. Miałem być Herodem... ja. Człowiek niespotykanie spokojny i bez konfliktów. Dodatkowej pikanterii do tej całej sytuacji dodawał fakt, że byłem chyba jedynym świeżakiem w tej całej bandzie niby aktorów.

Oczywiście jak na świeżaka przystało robiłem na złość nauczycielkom. Wydawałem dziwne dźwięki, upadałem szybciej (była scena, gdzie mnie strażnicy "rzucali" na ziemie) i ogólnie byłem małym wrednym bachorem wprost z amerykańskiego filmu lat 80-90'tych. Jak tak teraz o tym myślę, to lałbym nawet samego siebie linijką po tyłku na miejscu tych nauczycielek. Tak jakoś mi się przypomniało pijąc tegorocznego świątecznego stouta z Artezana.



Herodzik bardzo ładnie prezentuje się na butelce i trochę przypomina mnie z czasów aktorskiego debiutu. Inna sprawa, że sam styl graficzny kojarzy mi się, nie wiedzieć czemu, z Małym Księciem, a przynajmniej wersją, którą czytałem za młodu. Kapselek firmowy zawsze na propsie. Piwo ciemnobrunatne, nieprzejrzyste. Z początku piana była zadziwiająco wysoka i prawie że czarna. Dość szybko jednak, mimo zbitej konsystencji, zaczęła się redukować do tego co macie poniżej. Szkoda trochę.


Aromat? Miazga. Tak intensywny, że nawet bigos w pobliskim garnku go nie zdominował. Czekolada 75%, marcepan, trochę palonego słonecznika i odrobina skórki pomarańczy. Całość posypana szczyptą cynamonu. Bardzo ładnie się to wszystko zgrywa ze sobą i rzeczywiście pachnie świętami. No no Panie Artezan, jak Ty mnie zaimponowałeś w tej chwili.

W ustach gładkie i aksamitne, ale też z proper ciałkiem. Tak, płatki owsiane zrobiły robotę. Wysycenie średnie do niskiego. W smaku znowu przyjemna czekolada, taka nie z pierwszej łapanki. Gorzka i w dodatku wspomagana przez kakao. W tle prażony słonecznik i bardzo delikatna pomarańcza. Goryczka średnia, momentami niska. Ma palony profil, który przechodzi w popiół na finiszu. Taki nie za mocny, ale za to bardzo dobrze współgrający z czekoladą. Ogólnie końcówka taka trochę jednowymiarowa się wydaje. Podsumowując... dobre, nawet bardzo. Brakowało jednak  tego pazura z aromatu i jakby nie patrzeć trochę różnorodności. Gdzie się podział marcepan?

----------

Styl: Christmas Orange Stout
Alk: 8% Obj.
Ekstrakt: b/d
IBU: b/d
Skład: słód jęczmienny, płatki owsiane, ziarna kakaowca, skórka pomarańczowa, chmiel, drożdże, cynamon cejloński.
Do spożycia: 30.03.2018


Wchodzę dzisiaj do mieszkania po pracy, coś koło 16:20 jak dobry korposzczur. Wita mnie pies. Patrzę na nią i widzę, że coś jest nie tak. Tak jakby przestraszona się wydaje. Idąc dalej czuję piękny zapach palonych słodów i kawki z mleczkiem. Coś mi tutaj nie pasuje...

Pamiętam dzień, w którym jarałem się jak młody informacją o Hadesie, czyli RiSie z chilli z browaru Olimp. Uwielbiam ostre rzeczy i dodanie papryczek do mocnego, ciemnego piwa wydawało mi się rzeczą oczywistą. Później jakoś temat ucichł. Rynek zweryfikował, bo Polacy to naród pieprzu, a nie chilli.

Dlatego nie powinno Was dziwić to, że na Baribala polowałem od momentu ogłoszenia przez browar wysyłki do hurtowni. W dodatku kupiłem dwie butle, jedna pójdzie na leżak. Czy mój wewnętrzny fetyszysta zostanie zaspokojony? Sprawdźmy. Tak na marginesie wiedzieliście, że baribal to po prostu niedźwiedź czarny? The more you know.


Kreskówkowe etykiety Deer Bear chyba każdemu przypadły do gustu, łącznie ze mną. Z tą nie jest inaczej. Problem pojawia się przy metryczce. Brak pełnego składu obudził w internecie obawę o używanie aromatów. Samo piwo jest czarne, nieprzejrzyste. Piana wysoka, lekko dziurawa, ale za to z ładną koronką na ściankach. 


Pachnie... wybornie milordzie. Rzeczywiście człowiek ma bardzo mocne skojarzenia z goframi, i to w dodatku szczodrze posypanymi cynamonem. Nie mam zielonego pojęcia jak im się udało uzyskać taki efekt świeżych wafli. Aromaty? Cholera wie. Do tego słodycz dość specyficzna, miód? Nie... może to syrop klonowy? Wstyd się przyznać, ale nigdy nie próbowałem. Po ogrzaniu wychodzi czekolada i nuty ciemnych owoców. Te ostatnie tak mocno w tle.

Wyobraźcie sobie mnie kaszlącego ze zdziwieniem w oczach. Tak wyglądałem po wypiciu pierwszego łyku. Mam dość wysoką tolerancję na ostre rzeczy, ale papryczki w tym piwie wzięły mnie z zaskoczenia. Pikantność Baribala można określić jednym zdaniem: "będziesz tego żałował później". To ona dominuje nad wszystkim i wielu się to nie spodoba. Mi... ahh ten fetysz wewnętrzny. Przy kolejnych łykach zacząłem się przyzwyczajać, a co za tym idzie wyczuwać też inne smaki. Mianowicie słodycz, taką przytulaśną i na pewno nie pochodzącą ze słodów. Toż to prawdopodobnie syrop klonowy z cynamonem. Widać, że się stara jak może, ale w tej nierównej walce z habanero raczej nikt nie wygra. Dalej mamy czekoladę, słodkawą i z wyższej półki. Całość (nie licząc papryczek oczywiście) kojarzy mi się z naprawdę wyśmienitym deserem. Goryczka... no nie wiem, pewnie gdzieś tam jest. Może pod postacią popiołu? Trudno stwierdzić przy tym pożarze w przełyku. Na finiszu, co zaskakujące, wybija się kawa zbożowa i paloność. Całość przepięknie ułożona, alkohol rozgrzewa wyłącznie z ukrycia. Ciało grubaśne, piwo gęste i oblepiające. Wysycenie niskie, jak Duch Craftu przykazał. Dla mnie bomba, taka paląca w obie strony.

----------

Styl: Imperial Cinnamon Waffle Chilli Maple Stout
Alk: 11% Obj.
Ekstrakt: 25% Wag.
IBU: 4/5
Skład: zawiera słód jęczmienny, płatki pszenne, żyto palone, pszenicę paloną.
Do spożycia: 01.01.2020


Święta, święta i po... a nie, czekajcie. To jeszcze za wcześnie. Zakręcony jak ruski termos jestem ostatnio i już mi się dni mylą powoli. Na szczęście, paradoksalnie, wszystko zaczyna zwalniać przed samymi świętami. Mam też coraz więcej czasu na degustacje.

I tak po ostatnim małym zawodzie, jakim było świąteczne piwo od Pinty postanowiłem spróbować czegoś innego. Jako, że nie chciało mi się specjalnie jeździć do "dużego miasta" poszukałem u siebie. O dziwo znalazłem piernikowe z Jana Olbrachta... w Lidlu. Wrzuciłem do koszyka razem z owsianką śniadaniową i heja do kasy. 



Etykieta w nowszym, komiksowym stylu z rysunkiem Mleczki. Jedna z niewielu sytuacji w polskim crafcie, gdzie przezroczystość działa na korzyść grafiki na butelce. Kapsel firmowy, ale stanowczo za dużo na nim tekstu. Kolor piwa oceniłbym na ciemnobrązowy. Jest też wyraźnie zmętnione. Piana mizerna i sycząca. Znikła kompletnie po parunastu sekundach.


Z początku (zaraz po otwarciu butelki) pachniało naprawdę fajnie. Jak domowe ciasto czekoladowe. Było to jednak złudzenie przebrzydłe, bo po chwili aromat zmizerniał i zmienił się w coś bardzo nijakiego... taki "smutny" miks karmelu z pieczywem. Znowu powracają koszmary z Coca-Colą...

Aha, w smaku nie jest jakoś szczególnie lepiej. Zacznijmy od początku jednak... Czuć ciałko, treściwość na wysokim, ale jeszcze niezapychającym poziomie jak na moje "oko". Wysycenie średnie z tendencją spadkową. Niestety za takim cielskiem nie idą smaczki, bo jest... cienko pod tym względem szczerze mówiąc. Czekolada, cynamon i taka jakaś chamska słodycz. Jak zwykły biały cukier dosłownie, albo sztuczny miód. Przypraw piernikowych brak. Jakiejkolwiek goryczki, choć trochę kontrującej tę tępą słodycz też. Finisz pusty, słodki, karmelowy. Jak Cola bez gazu, którą jakiś szarlatan zapomniał zakręcić dzień wstecz. No nic, szkoda. Może jednak trzeba było uwarzyć piernikowego stouta drogi Olbrachcie?

----------

Styl: Piernikowe / Schwarzbier Świąteczny?
Alk: 5,6% Obj.
Ekstrakt: 16,5% Wag.
IBU: 15
Skład: słód (pilzneński, monachijski, caramunich typ III, carafa typ III), miód wielokwiatowy, chmiel (Hallertau Tradition, Hersbrucker), cynamon, kolendra, goździki, ziele angielskie, gałka muszkatołowa, drożdże W34/70.
Do spożycia: 13.05.2018


Wiecie, że jest coś takiego jak miłosławski pasztet borowikowy? Ja też nie wiedziałem. Pewnie by mi zasmakował, bo lubię pasztety i wszelakiej maści pieczenie na chlebku. A jak jeszcze ogóreczek kiszony na to wejdzie to już niebo w gębie jak to mówią. 

Nigdy, przenigdy by mi jednak nie wpadło do głowy wrzucać jakiekolwiek grzyby do kotła warzelnego (czy też na cichą), a miejcie na uwadze, że piwotekowy stout ze śledziem mi bardzo smakował... jak widać są odważni ludzie na świecie. I tak pod namową Marcina O. do tanków browaru Fortuna trawiło piwo z borowikami w składzie.



Etykieta w kształcie dość przedawnionym już i w dodatku niechlujnie naklejona. Szkoda, bo sama grafika na środku wydaje się być kozacka. Kapsel bardzo spoko, mimo tekstu na nim. Piwo za to prezentuje się wybornie. Brązowo-miedziany kolor, żeby nie powiedzieć BOROWIKOWY. Delikatnie zamglone wydaje się też być. Piana wysoka, w miarę fajnie zbita i o średnim żywocie. Utrzymuje się tak do połowy powolnego picia powiedzmy. Pozostawia nawet trochę brudu na ściankach.


Wącham to ustrojstwo i... nic. W sensie brak grzybów, a nawet jakichkolwiek skojarzeń z runem leśnym. Szczerze to całość pachnie jak jakiś lekki brown ale. Słodowe, delikatnie prażone orzechy, czekolada w tle i niestety gotowana kukurydza. Ta na szczęście nie dominuje i nie psuje krwi za mocno.

W ustach jest zupełnie inaczej. Fajne ciałko, jak proper czternastka. Wydaje się też być takie... "chrupkie" w przełyku. Wysycenie średnie do wysokiego, nie odchodzi od normy. W smaku głównie słodowe z czekoladowym biszkoptem na pierwszym planie. Bardzo daleko z tyłu odzywają się orzechy i miód gryczany. Goryczka średnia, może delikatnie zalegająca. Finisz, w końcu, ma coś z nazwy. Oprócz dominującej słodowości z wyraźnym kawowym zacięciem pojawiają się też delikatne grzyby, wyraźnie suszone. Już mam w myślach ten czerwony barszcz świąteczny... Ogólnie piwo do wypicia, ale "śmiały" składnik nie zagrał tak jak bym się tego spodziewał po takich eksperymentalnych piwach. Podobno zaraz po rozlewie było zupełnie inaczej, intensywniej w sensie.

----------

Styl: Borowikowe Ale / Brown Ale?
Alk: 5,6% Obj.
Ekstrakt: 14% Wag.
IBU: 35
Skład: słód (pilzneński, monachijski, cookie, chocolate), płatki owsiane, chmiel Magnum, suszone borowiki 0,2%, drożdże Safale US-05.
Do spożycia: 02.12.2018


Możecie mnie nazwać starym piernikiem, ale ja naprawdę lubię korzenne akcenty w piwach świątecznych. Oczywiście polski craft nie byłby sobą gdyby nie próbował na swój pokrętny sposób namieszać także w tej kwestii. I tak mieliśmy już piwa świąteczne, które nic ze świętami nie miały wspólnego. Jeżeli dobrze pamiętam tak było z Saint No More z AleBrowaru.

Ku mojemu zdziwieniu w sklepach pojawił się zestaw prezentowy z Pinty. Nie żaden sztos w kartoniku za 35zł, a po prostu 6 piw, w tym jedno specjalnie uwarzone na tę okazję. Old Ale i Quatro jakoś mnie nie interesują, dlatego zakupiłem świątecznego portera oddzielnie.



Byłem na serio zdziwiony gdy zobaczyłem etykietę. Tematyczna i pasująca do nazwy? U Pinty? Armagiedon Panie! Ładne kolorki, wyraźne, grafika też niczego sobie. Piwo wyglądało na czarne, ale przy bliższym poznaniu wyszła brunatna barwa. Mętne, z pianą na dwa palce która opada dość szybko. Kożuch pozostaje jednak do końca.


Zaznaczmy to już na początku: piernika w tym nie ma. Dla większości z Was będzie to pewnie bardzo dobra wiadomość. W dość średnio intensywnym aromacie można za to wyczuć kakao i to takie lepsze, prawdziwe że tak się wyrażę. W tle miód i prażony słonecznik. Czy kojarzy mi się ten miks ze świętami? No niekoniecznie. Czy mi przypadł do gustu? Oczywiście.

Ohohoho, w smaku jest... dziwnie. Tekst z etykiety, czyli "Raz w roku piwo może smakować inaczej." pasuje idealnie w tym przypadku. Po pierwsze: ciałko. Balansuje na granicy wymagań, które mój wewnętrzny alkoholik postawił tzw. piwom świątecznym. Trochę niżej i uznałbym tę konsystencję za dry stout. Po drugie nagazowanie, ociupinkę za wysokie. Jednak to dopiero smaczki wywracają całość do góry nogami. No bo tak... na pierwszym planie niby pojawia się mocne kakao z wanilią, ale w miarę ogrzewania się piwa przykrywać je zaczyna gorzka czekolada i palone słody. Gdzieś w tle pojawia się też miód, ale jest o wiele słabszy niż w aromacie. Goryczka wyczuwalna, ale krótka, palona. Finisz wyraźnie gorzki, czekoladowy i z zalegającym lekko popiołowym posmakiem. Bardzo dziwny trunek. Nie jest obrzydliwy, wypiłem bez grymasu. Problem w tym, że ani to nie jest świąteczne, ani też zbytnio porterowe. No i pewnie jutro już o nim zapomnę...

----------

Styl: Christmas Porter
Alk: 8,4% Obj.
Ekstrakt: 22°
IBU: b/d
Skład: słód (Weyermann pszeniczny, Fawcett Brown, Fawcett Pale Chocolate, Fawcet Crystal, Torrified Wheat), chmiel (Columbus, EKG), miód, wanilia, drożdże Safale S­-04.
Do spożycia: 21.11.2018


Piwo też potrafi swoje "wychodzić". Co do tego nie mam wątpliwości. Nie raz zdarzyło mi się nosić w plecaku/torbie trunek pod plenerową degustacje, do której w ostateczności nie dochodzi. Rekordowa butelka miała coś ponad 60km na liczniku. Dwa razy ją brałem na rower. Z dzisiejszym gościem jest podobnie.

Jak wiecie z fejsa zabrałem ostatnio tego grubego portera w podróż PeKaPe. Tak się złożyło, że przez cały dzień nie miałem gdzie i jak go otworzyć, a przecież do tej konkretnej butelki nawet otwieracza nie potrzebowałem. Różnie bywa jak widać. Nie mogłem jednak dłużej czekać, w końcu wybraliście go w ankiecie na fejsie. No to co? Do kuchni!



Chyba pierwszy raz widzę prawidłowe zastosowanie dodatkowej makulatury przy butelce piwa. Oprócz typowych morskich opowieści mamy też pełny skład, który został całkowicie pominięty na etykiecie. Czemu? Ano dlatego, że dzięki temu sama butelka wygląda prześlicznie, a etykieta bardzo ładnie podkreśla jej kształt. O korku już nawet nie będę wspominał. Samo piwo ma ciemnobrązowy kolor i jest lekko zmętnione. Piana słabiutka, prawie, że nieistniejąca. W parę sekund nie pozostało po niej nic.


Pachnie to całkiem ładnie muszę przyznać. Jest jednak problem z mocą tychże zapaszków. Trzeba się trochę nawciągać. Na pierwszym planie słodycz, miodowo-karmelowa. Ten pierwszy dominuje i czuć, że ma gryczane korzenie. Trochę za nim czekolada mleczna i ciemne owoce. Tutaj głównie rodzynki i daktyle przychodzą mi na myśl. To wszystko przykrywa szczypta opiekanych słodów. Tak jakby Salt Bae posypał całość sproszkowaną skórką od chleba.

Orzeszty w mordę jeża kopany... jakie to jest gładkie i aksamitne. Jakby mi stópki Jezuska maleńkiego dotknęły podniebienia. Co jest równie zaskakuje to samo ciałko i gęstość. Po takim ekstrakcie spodziewałem się czegoś naprawdę zapychającego, a tutaj jest, hmm, no ok po prostu. Wysycenie na bardzo proper poziomie, czyli na niskim. W smaku... słodycz. Jak w aromacie tak i w przełyku to ona gra pierwsze skrzypce. Nie ma się jednak czego obawiać, nie jest typowo ulepkowa czy też karmelowa. To miód gryczany, czuć też całkiem wyraźnie ciemne owoce. Daktyle wskoczyły na prowadzenie wspomagane delikatnie przez figi i śliwki. Do tego bardzo przyjemna mleczna czekolada, która zlepia je w całość. W "kontrze" paloność słodów, ale bardziej przypomina ona polską opozycję. Krzyczy coś w tle, wszędzie jej niby pełno, ale wiadomym i tak jest kto tutaj rządzi. Goryczka niska i krótka. Pojawia się i znika jak to kiedyś grali w Sopocie. Finisz trochę bardziej przypomina paloną skórkę od chleba posmarowaną konfiturą ze śliwek i daktyli. Alkohol to jakaś bajka. Wyczuwalny głównie w szlachetnej formie, rozgrzewa wyśmienicie. Aż się człowiekowi robi ciepło w środku. Wyśmienite, ułożone i złożone piwo. 

----------

Styl: Imperialny Porter Bałtycki
Alk: 10,5% Obj.
Ekstrakt: 29,33°
IBU: b/d
Skład: słód (pilzneński, monachijski, wiedeński, czekoladowy, carafa III spec), miód spadziowo-gryczany, ekstrakt słodowy, chmiel Iunga 2015, drożdże (Saflager W34/70, Safale S-04, Oenoferm X-Treme F3).
Do spożycia: "data rozlewu 20.01.2017"




Jest takie miejsce w internecie gdzie nawet boska ręka Tomka z wiadomo jakiego bloga nic nie wskóra. Gdzie żaden browar nie ma taryfy ulgowej i gdzie nawet pokale, dosłownie, uginając się pod przytłaczającą ilością różnorakich opinii... o piwie oczywiście. Mowa tutaj o tajemniczej grupie na fejsie zwanej potocznie Jepiwką.

"Jak będzie w piwie?", bo tak w pełni nazywa się ta grupa postanowiła uwarzyć sobie trunek ją reprezentujący. Było głosowanie, wybrano styl i recepturę piwowara domowego (Jana Waloszczyka). Samo piwo wyprodukowała Piwowarownia w szczyrzyckim Gryfie. Jak im wyszło? Czy dostanę bana za tę degustacje? Czy w końcu będziemy mieli białą zimę? Na przynajmniej jedno z tych pytań postaram się dzisiaj odpowiedzieć.



Taa... etykieta potwierdza łatę przyklejoną grupie przez wiele mi znanych osób. "Takie tam zbiegowisko szmieszków i trolli, którzy akurat lubią dobre piwo". Sam tak do końca nie uważam, jest tam naprawdę dużo kumatych ludzi, ale taką grafiką potwierdzają trochę te stereotypy. Firmowym kapslem dają jednak pstryczka w nos wielu rzemieślnikom. Samo piwo ma czarny, no może bardziej mocno ciemnobrązowy kolor i jest wyraźnie zmętnione. Piany nie ma to niestety żadnej.


Zapowiada się obiecująco. W zapaszku dominuje torf, spalone kable i nuta wanilii. Nie spodziewajcie się jednak fajerwerków, bo całość intensywnością nie grzeszy. Jest poprawnie i tyle w temacie. 

W smaku... już jest gorzej. Odczucie w ustach kompletnie mi do RiSa nie pasuje. Ciała brakuje, chociaż czuć czasami, że płatki owsiane próbują nadrobić jego brak. Wszystkie starania idą jednak w cholerę, bo nagazowanie skutecznie psuje odbiór. Jest o wiele za wysokie jak na ten styl. Momentami mam skojarzenia z... wodą gazowaną niestety. Szkoda, bo smakowo jepiwkowe "iksde" obroniłoby się. Jest gorzka czekolada, spalone kable, popiół i całkiem wyraźna wanilia. Goryczka krótka, ale uszczypliwa trzeba jej przyznać. Finisz kwaskowaty, kawowy z nutą słodkiego alkoholu. Może to rum? Po dość mocnym ogrzaniu dochodzą jeszcze czekoladki z nadzieniem alkoholowym, które lekko zalegają. Ogólnie tragedii nie ma, chociaż to ciało będzie dla wielu dramatem i barierą nie do przejścia. Ot taka ciekawostka, bode nie manuj pls.

----------

Styl: Peated Imperial Stout
Alk: 8,4% Obj.
Ekstrakt: 21 Blg.
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienne, żytni, pszeniczny, wędzone torfem), płatki owsiane, wanilia macerowana w rumie, chmiel Magnum, drożdże S-04.
Do spożycia: 31.12.2019


Robicie mi na złość. Tak Wy, głównie ludzie lubiący mój profil na fejsie. Wrzuciłem ostatnio ankietę dając Wam prawo wyboru kolejnego degustowanego piwa. Miałem nadzieję, że wybierzecie Bloggera 2017, bo Spectrum chciałem sobie zostawić na leżak... a tutaj taka niespodzianka.

No nic, trzeba otrzeć łzy rozpaczy i odkapslować dziada. Wersja podstawowa, czyli ta bez beczki po Jacku Danielsie, była chyba najlepszym piwem jakie piłem podczas tegorocznego WFDP. Podobno wersja barrel aged rozlana została do około 2000 butelek. Ot taki mały rarytasik, prawie jak stare portery grudniowe od Ciechana


Etykieta mieniąca się milionami barw jest piękna dla oka, ale dla obiektywu to koszmar. Aż się dziwię, że w piwnicznych warunkach wyszło mi to w miarę dobrze. Pomijając utrapienie, jakim jest jej sfotografowanie podoba mnie się ona. Prosta i z ciekawym wzorem, którego nikt nie rozumie. Dziwi mnie jednak to, że panowie nie podali składu. Piwo jest czarne, nieprzejrzyste. Piana beżowa, zbita na kogel-mogel i utrzymująca się całkiem dobrze na poziomie paru milimetrów. Piękne jest też to jak płyn oblepia szkło po lekkim zawirowaniu.


Już po samym zapachu jest człowiek w stanie wywnioskować, że będzie grubo i oleiście. Nie pytajcie jak to jest możliwe. Na pierwszym planie mocna czekolada, taka na wpół słodka i wanilia. Potem wypełniająca kawa i delikatna beczka. Momentami wychodzi też kokos. Jest też alkohol, ale taki wypełniający i niegryzący. Swoją drogą bawią mnie komentarze (ogólnie do piwa), że każdy wyczuwalny alkohol w piwie to wada i w ogóle świadczy o "dolewaniu spirytusu"...

Ok... może od początku. Wysycenie jest na wystarczająco niskim poziomie, muska sobie delikatnie podniebienie. Ciało grubaśne, wypełniające i oleiste. Już wersja podstawowa naginała normy, a ta leżakowana w beczkach po bourbonie wydaje się być jeszcze wyborniejsza pod tym względem. Znowu mamy do czynienia z czekoladą, która zdaje się być kierownikiem tego całego zamieszania. W jej brygadzie ustawiły się kolejno: wanilia, lekko ukryta kawa, trochę ciemnych owoców i paloność, taka już trochę wchodząca w popiół. Bardzo daleko w tle drewniane nuty. Wyraźna goryczka podtrzymuje palony trend i na pierwszy rzut oka wydaje się być wysoka. Jednak jak się tak dobrze zastanowić to pasuje do tak wyraźnego piwa. Na finiszu wybijają się palone ziarna kawy z trochę zalegającym popiołem. Zdziwiło mnie to, że tak na dobrą sprawę nie jest to jakoś mocno słodki RiS. Według mnie jest przepyszny, do powolnego sączenia. No, ale... trzeba też coś powiedzieć o alkoholu, o którym tak sprawnie się większość ludzi w internecie rozpisywała. Owszem czuć go prawie cały czas, ale nie dominuje on innych smaków. Ba, według mnie podbija klasowo niektóre. Nie jest gryzący, fajnie rozgrzewa i delikatnie przypomina bourbon. Czy jest potencjał na leżak? Owszem. "Świeżynka" jest jednak według mnie wystarczająco dobra.

----------

Styl: Russian Imperial Stout BA
Alk: 9,5% Obj.
Ekstrakt: 25°
IBU: "medium"
Skład: słód (jęczmienne, pszeniczny), chmiel, drożdże.
Do spożycia: 15.03.2018


Brak ciemnego rodzimego piwa doskwiera mi ostatnio bardzo. Browar Świebodzin obiecał coś na zimę, no ale ja nie mogę długo czekać... jeszcze mnie ktoś za abstynenta weźmie. Z pomocą przyszła paczka od "Pan Marek" i Piwoteki. W niej 4 piwa, w tym dwie beczki ich kooperacyjnego RiSa uwarzonego z De Molen.

Nie trudno się było domyśleć, które wybiorę jako pierwsze. Whisky ponad każde wino, all day everyday. Pasuje też idealnie do jutrzejszej premiery Kormorana, ich barley wine też ma jarzębinę w składzie.


Etykieta w stylu piwotekowym średnio nadaje się na małe butelki, nawet mimo wycięcia i trochę innego kształtu. Za dużo informacji na tak małej powierzchni jak dla mnie. Sama grafika fajna, jak zawsze. Piwo czarne, nieprzejrzyste z ładnie zbitą pianą na prawie dwa palce. Żywot na średni, ale pozostawia bardzo ładny lacing na szkle.


Co jak co, ale na braki w aromacie nie mogę narzekać. Jest go tyle, że powoli się człowiek zaczyna zastanawiać jak komuś udało się zamknąć taką moc w tak małej butelce. Jest torf w postaci wyraźnych, ale niezaczepnych bandaży. W kontrze przyjemna słodycz czekolady deserowej, miodu i owoców. Te ostatnie to chyba jarzębiny. Do tego trochę kawy, palonego słodu i nuta dość starego drewna. Goddamn...

Ohoho, ataki nasilają się. Jest grubo i z przytupem, oleiście i wypełniająco. Nawet wysycenie, niskie, uciekło gdzieś, bo przestraszyło się tego masywnego cielska. Smakowo jeszcze większa bomba niż w aromacie. Od czego by tu zatem zacząć... Jest torf, znowu bandaże i ogólne skojarzenia ze starym opuszczonym szpitalem. Potem czekolada i popiół, ta pierwsza już nie tak słodka. Kawa gdzieś bardziej z tyłu robi za takie przyjemne uzupełnienie całości. Cały czas towarzyszą nam też drewniane nuty, bardzo starej beczki. Goryczka zaskakująco wyraźna, palona. Dobrze wpasowała się w resztę i połączyła idealnie z alkoholem. Ten jest wyraźny, ale szlachetny. Jak dobra dwunastoletnia ruda (whisky zboczeńcy!). W ogóle nie przeszkadza w piciu. Mam nieodparte wrażenie, że zadziałała tutaj jakaś beczkowa magia Ducha Craftu. Finisz delikatnie słodszy od reszty. Tutaj wybiły się też (wreszcie) ciemne owoce z, chyba, jarzębiną na czele (zapisać: spróbować jarzębiny, for science). To jest dopiero siarczyście gruby RiS z beczki. A jak to przyjemnie rozgrzewa!

----------

Styl: Whisky Barrel Aged Russian Imperial Stout
Alk: 13,8% Obj.
Ekstrakt: 29,7% Wag.
IBU: 110 (?)
Skład: słód (belgijski pils, monachijski, mild, karmelowy 120, czekoladowy, zakwaszający, pszeniczny, palony jęczmień), płatki owsiane, jarzębina, chmiel Zeus, drożdże Danstar Nottingham.
Do spożycia: 16.10.2018


Wiele rzeczy potrafi mnie zadziwić, ale rzadko kiedy są to te związane z piwem. I nie mówię tu o doznaniach organoleptycznych. Chodzi mi o sam pomysł. No bo człowiek przyzwyczajony był do beczkowych wersji piw ciężkich, tak? Taki RiS czy porter na przykład, a tutaj Browar Stu Mostów wyskoczył z leżakowanym w beczkach po rumie Schöpsie, który ma 4,3% alkoholu.

Dziwnie się z tym czuje. Ale nie neguje, w końcu nie ma co oceniać książki po okładce. Rum, wędzone śliwki i kwaskowata pszenica wydaje się być idealnym połączeniem jakby się tak dobrze zastanowić. 



Etykieta różni się nieznacznie od poprzedniej, zmienili tylko tło na dziwną biszkoptową biel. Kapsel firmowy, ten sam, nadal z niepotrzebnym tekstem na krawędzi. Piwo ma miedziany kolor i jest średnio zmętnione. Piany praktycznie żadnej niestety. 


Zapaszek idealny pod chłodne zimowe wieczory ma to piwo. Na pierwszym planie lekko wędzone śliwki tak minimalnie przypominające babciny kompot (bardzo zdrowy przecież). Do tego bliżej nieokreślona słodowość w tle, może lekko wchodząca w świeżo upieczony chleb. Niby prosty aromat, ale jakże przyjemny!

Przy pierwszym łyku przypomniałem sobie, że przecież to nie jest jakieś tam barley wine czy też inne grubaśne piwo (mimo podobnych skojarzeń smakowych). Owszem jest gładkie i aksamitne, ale zapchać się tym człowiek nie ma szans. Co nie oznacza oczywiście, że nie można się nim delektować. Wysycenie średnie, tak na idealnym poziomie bym powiedział. W smaku znowu kompocik ze śliwek, z subtelną, ale wystarczająco wyraźną wędzonką. W tle bardzo, ale to bardzo delikatna beczka i takie mrowienie na końcu języka od kwasku. To bakterie kwasu mlekowego dają znać o sobie. Jest pszenica i bardzo, ale to bardzo stonowany biszkopt. Goryczka marginalna, w sumie to można napisać, że jej nie ma. Finisz mało wyraźny w porównaniu z resztą, taki miodowo-wędzony. Nie zmienia to jednak faktu, że całość jest cholernie przyjemna i zbalansowana. Może i główny atut stylu, czyli kwasek, został zepchnięty na drugi (a może i trzeci lub czwarty) plan, ale w pełni rekompensuje nam to śliweczka, która zdziałała tutaj cuda. 

----------

Styl: Schöps Smoked Plums Rum Barrel Aged
Alk: 4,8% Obj.
Ekstrakt: 14,5% Wag.
IBU: "niskie"
Skład: słód (pszeniczny, pilzneński, caramel hell, caramel red, melanoidynowy, słód pszeniczny czekoladowy), wędzone suszone śliwki, chmiel Lomik, drożdże Empire Ale M15 Mangrove Jack, bakterie kwasu mlekowego.
Do spożycia: 01.05.2018


Doctor Brew... we meet again! Jak zapewne łatwo się jest domyślić nie jestem ich fanem. Owszem, zaczęli dobrze, ale potem "coś" się popsuło w ich rozumowaniu, a przynajmniej według mnie (i wielu innych ludzi pijących crafty). Wiecie, jak ktoś sprzedaje gazowane błoto w butelce i jeszcze się tym szczyci to... no cóż.

No i były też granaty, czyli piwa, które wybuchały w sklepach i w domach. Browar za każdym razem próbował się wywinąć pokręconymi odpowiedziami na żale klientów i ani razu nie przyznali się po prostu do błędu. O płatnych recenzjach nawet nie będę wspominał, bo po co. Aż tu nagle, ni stąd ni zowąd zaczęły się pojawiać pochlebne recenzję ich truskawkowego milkshake'a. I to u ludzi, których zdanie cenię jeżeli chodzi o piwo. Schowałem więc mój wewnętrzny hejt i zapolowałem na ich IPkę.



Grafika na etykiecie przypomina mi trochę Mario z czasów SNESa, nie wiedzieć czemu. Nie jestem jednak do końca przekonany czy tutaj pasuje. Kolory jakieś takie wyblakłe i ogólnie lekkie burdello. Kapsel firmowy fajny, ich logo idealnie pasuje. Piwo ma kolor miedzi i jest zmętnione tak jak trzeba. Piana za cholerę nie chciała się tworzyć za to. Nalewałem je chyba z wysokości pół metra, a widzicie co powstało.


Ale... dziwne. Aromat jest... bez wad, jakichkolwiek. Na pierwszym planie truskawki, potem mleczne nuty od laktozy. Znajdzie się też szczypta wanilii. Coś mi to przypomina... już wiem. Trochę Jogobellę truskawkową i/lub shake z MC. Baaardzo daleko w tle cytrusy. Ogólnie przyjemne zapaszki i nie powiedziałbym, żeby zalatywały sztucznością.

W ustach przyjemnie gładka i kremowa konsystencja stylu vermont/new england IPA. Lekko wypełniające, ale niezapychające (a przynajmniej nie za mocno) zarazem. Wysycenie średnie, pasuje wręcz idealnie. Wyraźna pszeniczna podstawa dźwiga na sobie bardzo przyjemny miks truskawek i laktozy, przyprawiony wanilią. Z początku całość wydaje się być też dość słodka, ale cytrusy w końcu się wybijają i trochę rozganiają to towarzystwo. Goryczka średnia, wyraźna i krótka. Trochę łączy się z kwaskiem, który wychodzi na finiszu (jak taka niedojrzała truskawka). Do tego bardzo delikatna żywica gdzieś na samym końcu. Bardzo dobrze się ta wytrawniejsza końcówka wkomponowała w tego shake'a muszę przyznać. Piwo naprawdę smaczne, efekt mlecznego shake'a jak najbardziej wyczuwalny. O dziwo jest ono też na swój sposób pijalne i spokojnie mógłbym wypić kolejne. Doktorzy powracają do łask?

----------

Styl: Milkshake India Pale Ale
Alk: 5,7% Obj.
Ekstrakt: 14,5% Wag.
IBU: 40
Skład: słód (pale ale, karmelowy, pszenica), chmiel (Citra, Mosaic, Amarillo), laktoza, przecier jabłkowy, koncentrat soku truskawkowego, wanilia, drożdże. 
Do spożycia: 23.02.2018


Sahti to zabawny styl. Niektórzy mogą nawet wywnioskować, że nie jest to stricte mówiąc piwo. W końcu w jego procesie produkcji nie ma czegoś takiego jak... warzenie. Słody po zacieraniu od razu trafiają do fermentacji. Warto też wspomnieć, że w tradycyjnym sahti używa się drożdży piekarskich.

Pintową wersję piłem nie raz. Dlatego zdziwiłem się wielce gdy nie znalazłem tego piwa w swoich zbiorach na blogu. Tegoroczną edycję kupiłem, bo po prostu lubię ten styl. Jakoś mi się tak ze świętami kojarzy. 



Etykiet Pinty (a przynajmniej tych zwykłych) nie ma co komentować. Ot w większości przypadków jest to zbieranina kolorów i kształtów. Nie wiem dlaczego nie mogą ich odświeżyć na styl tych kooperacyjnych. Kapsel firmowy. Piwo wygląda trochę jak taka ciemniejsza wersja zwykłego pszenicznego. Mętna pomarańcza w skrócie. Piana niska, szybko zanikająca. 


W sahti pintowym jest coś dziwnego. To jedno z nielicznych piw, któremu uchodzi na sucho drożdżowy aromat. I to w dodatku taki dominujący. Już pomijam fakt, że to całkowicie w stylu. Oprócz tego lekkie kwaskowate żyto i i jałowiec. Ten ostatni w ilości na tyle wystarczającej, aby się człowiek mógł nim nacieszyć.

Pierwsze co przyszło mi na myśl to to, jak różni się ta warka od tej, którą piłem bodajże dwa lata temu. Owszem nadal jest grubo, czuć ciałko i oleistość, a drożdże hulają swawolnie, ale całość nie jest tak przesadnie... hmm, przyprawowa. Wysycenie na niskim poziomie, co odróżnia je znacznie np. od takiego pszeniczniaka. W sumie... jak na tak dziwaczne piwo jest ono dość zgrabnie ułożone. Drożdżom towarzyszy żyto, lekko kwaskowate i banan, a całość przykrywa słodycz przypominająca miód gryczany. Do tego szczypta jałowca, według mnie idealnie stonowanego. Nie wiem jak to było paręset lat temu, ale gdyby dominował to by w tym miksie smakowym po prostu przeszkadzał. Goryczki nie ma, bo tak w sumie nakazuje styl. Na finiszu głównie cierpki banan z miodem. Sahti to piwo, które według dzisiejszych standardów nie jest tak naprawdę piwem, a smakuje wyśmienicie. W sumie to taka zupa piwna. Tegoroczny Koniec Świata cholernie mi przypadł do gustu, taką zupkę mógłbym pić litrami. Byłoby to zabójcze, bo przy takiej ilości alkoholu (którego nie czuć) szybko chodziłbym spać.

----------

Styl: Sahti
Alk: 7,9% Obj.
Ekstrakt: 19,1% Wag.
IBU: bliskie 0
Skład: słód (pale ale, żytni, wędzony jęczmienny), chmiel w szyszkach Lubelski, owoce jałowca, gałęzie jałowca, drożdże piekarskie prasowane.
Do spożycia: 08.08.2018


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com