Śledź mnie na:

B-Day to inicjatywa obywatelsko-alkoholowa dążąca do celebracji święta urodzin, jakże ważnego w życiu każdego polskiego szwagra tudzież wujka. Browary rzemieślnicze rządzą się własnymi prawami więc tak jak dorzucają do wszystkiego 3x więcej chmielu niż jest w recepturze tak urodziny też potrafią zrobić potrójne. W tym roku mamy także trzecią, okrągłą rocznice tego obywatelskiego zrywu Pinty, AleBrowaru i Piwoteki Narodowej.

W poprzednich latach były to piwa, które w pewnym sensie zaznajamiały rynek z danym stylem. W tym roku miało być podobnie, miał być to kwas ale… nie wyszło. Piwo zasiliło ścieki a panowie musieli szybko wymyślić coś nowego. Polecieli więc do… Maroko i kupili pieprz. Nagrali krótką relację z podróży, możemy się z niej dowiedzieć, między innymi, dlaczego AleBrowar jest taki drogi.



Etykieta na znanym nam z piw Pinty papierze. Niby gładki ale gdy go dotkniesz wydaje się lekko chropowaty, dość gruby w dodatku. Grafika nie kojarzy mi się jednak z żadnym z browarów, co nie oznacza, że mi się nie podoba. Wręcz przeciwnie, jest lekko prześmiewcza i pięknie pokolorowana. Piwo za to wygląda dość dziwnie. Po pierwsze nie spodziewałem się, że będzie aż tak blade, do złota mu trochę brakuje trzeba przyznać. Zmętnienie średnie, jakby się uprzeć można by stwierdzić, że jest po prostu zamglone. Piana wydawała się idealna z początku. Gdy zaczęła jednak opadać robiła to z wielkim zaangażowaniem i w końcu pozostał po niej tylko cieniutki kożuch z bardzo słabą koronką. 


Podczas degustacji działka okazała się siedliskiem wszelakich wiatrów, w tym prawdopodobnie halnego więc starałem się wciągać nosem jak prawdziwy wielbiciel białego proszku ale i tak miałem spore problemy. Aromat nie grzeszy intensywnością i nic z tym nie zrobisz niestety. Zapaszki głównie słodowe z delikatnym zacięciem kwiatowym gdzieś z tyłu. Pieprz owszem jest ale w znikomych ilościach, powoli zaczynam się zastanawiać nad sensem wycieczki do Maroko. Kardamonu w ogóle nie czuć. Po ogrzaniu wychodzi lekka ziemistość, która trochę ratuje sytuacje.

I jak ja mam się teraz czuć? Poprzednie B-Daye całkiem dobrze mi podeszły a ten zapowiada wręcz odmienne uczucia… Focha od 3 browarów na raz nie zdzierżę. Wziąłem pierwszy łyk i… bana na Brodacza raczej nie będzie. Po pierwsze piwo okazało się iść bardziej w tę wytrawną stronę. Owszem jest słodowe ale nie brakuje też nut cytrusowych czy nawet ziemisto-ziołowych. Utlenienia, z którym wielu miało problem nie wyczuwam. Pieprz i kardamon pokazują się w pełni ale nie są to napakowane syntholem do granic możliwości karki z osiedlowej siłowni piwnicznej. Bardzo dobrze komponują się z resztą nie dominując prawie że w ogóle. Goryczka dość niska, mało wyraźna i to nad nią można by było popracować. Finisz ziołowy, z pieprzem w roli głównej. Bardzo przyjemnie się pije trzeba przyznać, treściwość idealna, wysycenie też (średnie). Wychwalać w niebogłosy raczej nikt Spoko Marocco nie będzie ale nie dajmy się zwariować… w końcu to najnormalniejsze pale ale z dodatkiem pieprzu. Z drugiej jednak strony, czy właśnie tego polski craftopijca spodziewał się po takiej kolaboracji? Ja będę chłopaków bronił, w końcu główne plany uwarzenia kwasa nie wyszły.


Jak się powiedziało Beta (i tym bardziej Alfa) to trzeba powiedzieć Gamma... czy jakoś tak. Browar Pinta idzie w zaparte i wypuszcza na świat kolejnego, kwaśnego potworka. Tym razem postanowili dodać do niego soku ze świeżo wyciśniętych owoców (malin)... Hola, hola. Czy myśmy już czegoś takiego nie przerabiali wcześniej?

Ależ oczywiście, pamiętny John Cherry z AleBrowaru i jego wybuchowy, wiśniowy charakter. Janek miał też taki problem, że był lekko oszukanym kwasem. Jeżeli dobrze pamiętam AleBrowar nie użył przy nim ani jednej, maluteńkiej bakterii. Tutaj wszystko powinno być na swoim miejscu, łącznie z 1000kg świeżo wyciśniętego soku z malin. Zapewne puryści lambikowi itp już ostrzą kosy i zapalają pochodnie ale spokojnie... give Pinta a chance!



Wzorek na etykiecie jest w bardzo trippy kolorach, nie żebym kiedykolwiek ćpał LSD czy jakieś inne tałatajstwa... Tak samo jak przy Kwasie Beta nie mam zielonego pojęcia co oznacza i wprowadza dziwne zakłopotanie. Wygląd piwa za to... hipnotyzuje wręcz. Piękny, oczowalący czerwony kolor przyciąga wzrok (tak, uwielbiam wymyślać sobie nowe słówka). Osobiście przypomina mi bardziej truskawki niż maliny. Oczywiście mętne, bez farfocli. Piana, lekko zabarwiona i ładnie zbita, tworzy się dość wysoka ale opada w szybkim tempie niestety. Pozostawia po sobie dziurawy kożuszek. 


Chwyciłem za otwieracz i bez emocji otworzyłem butelkę. O Jezu, o Jezusicku maleńki... coś pięknego wydobyło się ze środka. Maliny... wszędzie maliny. Owocowe szaleństwo dodatkowo wspierane lekkimi cytrusami. Broń Boże nie jest to słodki zapach, trąci kwasem na odległość. Intensywny lecz... niestety bardzo szybko zanika i pod koniec człowiek zaczyna krzyczeć przez łzy... Come back!

Przy poprzednim pintowym kwasie miałem jeden poważny problem, pusty start i finisz. W Gammie takowych nie uświadczysz. Od początku do końca mamy piękną, idealnie zrównoważoną kwaśność z bardzo lekką słodowością gdzieś z tyłu. Maliny robią fenomenalną robotę zabierając kwas na kompletnie inny poziom jednocześnie nie przejmują głównej roli. Wydają się zawsze być ten jeden krok z tyłu. Oczywiście nie są to owoce ze znanych większej publice soków z hipermarketów, przesłodzonych do granic możliwości. Tutaj nie uświadczysz cukru tylko sam kwas z delikatną, szybko atakującą i od razu znikającą goryczką. Przy finiszu maliny przybierają na sile i kojarzą mi się z sokiem super hipster ekologicznym, który kiedyś zakupiłem w Almie (bagatela 7,99zł za 200ml). Całość dość treściwa ale niezapychająca, cholernie pijalna i orzeźwiająca zarazem. Wysycenie też idealne, wysokie, pozostawia bardzo fajne musujące uczucie w ustach. Najbardziej podoba mi się jednak to, że najnowsze piwo od Pinty jest lżejsze (i co za tym idzie bardziej przystępne) od znanych większości piwnej braci lambiców (pozostając jednak bardzo wyrazistym). Piłbym codziennie od wiosny do jesieni, mam nadzieję, że chłopaki postanowią uwarzyć kolejną warkę.


Jak nie urok to sraczka jak to mówią. W naszym pięknym kraju zawsze był problem z wszelakimi akwenami wodnymi i co najdziwniejsze, są one chyba jednym z najbardziej olewanych przez nasz kochany rząd (nie ważne z której strony koryta). Do niedawna mieliśmy co roku problem z powodzią, jeździło to tałatajstwo i obiecywało remonty wałów, budowę zbiorników itd itd. Co z tego mamy dzisiaj?


Picie american wheatów, zwykłych pszenicznych, saisonówamerykańskich lub też normalnych IPA to norma w tak upalne dni jakie nam zafundowało w tym roku lato. Jako miłośnik piw ciemnych mam co chwilę chcice na takowe ale nie da się ich wypić z przyjemnością w takich warunkach. Dzięki Bogu pogoda na ostatnie dni postanowiła zmienić się diametralnie i dzięki temu miałem okazje otworzyć ostatnie piwo, które oceniam sobie we współpracy ze sklepem piwnym Piwna Przystań.

Dlaczego uważam, że stoutów nie powinno się pić przy takich temperaturach? Ano z bardzo prostego powodu: temperatura serwowania piw (w szczególności stoutów i porterów) powinna być dość wysoka, porównując oczywiście do „zalecanej” temperatury Żywca czy innych koncerniaków. Piwem nie można się nacieszyć pijąc je prawie, że lodowate. Ciemne, mocne piwa dopiero przy dwucyfrowej temperaturze uwalniają swój prawdziwy potencjał. Wszelakie pszeniczne czy lagery to inna sprawa ale my dzisiaj nie o tym.



Wygląd naszego dzisiejszego gościa bardzo przypadł mi do gustu. Zacznijmy od etykiety, która wydrukowana jest na bardzo fajnym, twardym i szorstkim papierze. Niedźwiedzio-jeleń w górzystych klimatach przypominających trochę Kanadę (mimo, że sam browar leży w Kalifornii) to to, co Brodaty lubi najbardziej. W teku piwo zachwyca czarną, nieprzejrzystą barwą. Niestety piana nie bardzo dorównuje reszcie, trafiają się w niej kratery wielkości mojego kciuka a i bardzo szybko zanika, pozostawiając tylko marny kożuch.


Aromat jest średnio intensywny jak na rasowego stouta ale za to dość długo utrzymujący się. Wytrawny, mocno palony z domieszką kawy i delikatną jak pupa niemowlęcia wanilią. Gdzieś w tle pojawia się też słaba, gorzka czekolada ale wraz z nią atakuje lekka nuta rozpuszczalnikowa, która zręcznie psuje cały odbiór. Szkoda.

Już przy pierwszym łyku daje się we znaki owsiankowa strona tego stoutu. Jest gładki, kremowy wręcz i treściwy. Od samego początku atakuje paloność, mocna i drapieżna. Gdzieś z tyłu pojawia się delikatna kawa ale to popiół rządzi na tej dzielnicy. Goryczka pojawia się znikąd i trzeba jej przyznać, że jest dość mocna jak na ten styl. Palona, kawowa, wykrzywia gębę jak mała czarna z ekspresu ciśnieniowego tyle, że… zimna (wielu osobom może się to nie spodobać). Finisz, a jakby inaczej, palony ale także lekko kwaskowaty z dodatkiem delikatnej wanilii. Mimo wysokiej treściwości pije się całkiem przyjemnie i bez zapychania (jeżeli ktoś ma wysoką tolerancję na spaleniznę oczywiście). Trochę przeszkadza wysycenie, które jest za wysokie jak na owsiankowego stouta. Ogniste wnętrze może wielu osobom przeszkodzić w delektowaniu się smukłą konsystencją tego piwa. Jakbym miał się czepiać, to mógłbym nawet stwierdzić, że jest za bardzo jednowymiarowe z tą swoją dominującą palonością.


Staram się ostatnio wcielić w życie niedawne postanowienie o braku piwa w plecaku podczas wypraw rowerowych. Broń Boże nie chodzi o temperowanie alkoholizmu, po prostu za każdym razem gdy wezmę butelkę i aparat wiem, że nie będzie to trasa na kręcenie rekordów a bardziej jedna z tych rekreacyjnych po prostu.

Wielu z Was nie potrafi zrozumieć fenomenu browaru Artezan. Chodzi mi głównie o podniecenie towarzyszące praktycznie każdemu ze świadomych craftopijców gdy kupują jedno z artezanowych piw w… butelce. Dziś otworzyłem kolejne i nadal nie mogę w to uwierzyć.

Są zalety i wady takiej sytuacji. W końcu mogę się napić ich piw, które zazwyczaj trzymają formę i nie trącą DMSem czy tam innym diacetylem. Z drugiej jednak strony ktoś musiał przejąć hipsterską pałeczkę i na moje nieszczęście była to Pracownia Piwa. Dostać ich produkty w szkle to zazwyczaj droga przez mękę, kazyliony wydanych złotówek i szemrane transakcje w ciemnych alejkach. Mam stare butelki Pracowni na półce i patrze na nie codziennie z utęsknieniem. Może dlatego trzymam ciągle w piwnicy butelkę Happy Crack'a i boję się ją wypić? Dość narzekań, przejdźmy w końcu do proto hipstera czyli Artezana.


Jestem fanem ujednolicenia etykiet poszczególnych browarów. Artezanowe nie są złe ale osobiście wolałbym, żeby użyli jakiegoś szablonu jak to było przy okazji ich serii projektów. Pochwała należy im się i tak za papier. Gruby, matowy i wytrzymały. Przyklejony równo i dokładnie, wiem, że czasami się przypierdzielam do tego ale nawet tak małe detale są ważne. W końcu browary rzemieślnicze nie sprzedają piwa typu mózgotrzep wybitny tylko prawdziwy produkt premium. Co do wyglądu piwa w szkle nie ma się czego za bardzo czepiać. No, może piana mogłaby być lepsza bo trzyma się dość krótko ale na szczęście pozostawia sporej wielkości kożuch. Kolor piwa to lekko blade złoto, zmętnione ale bez widocznych farfocli. Miłe dla oka.


Już pierwszy niuch zwiastuje piękne doznania smakowe. Aromat jest bardzo wyraźny i przyjemny zarazem. Podstawa to cytrusy uderzające z każdej strony i iglaki. Wiele ip-srip mogłoby się od tego hoppy saisona nauczyć podstaw chmielenia. Zanim wyciągniecie pochodnie i z krzykiem "ale w saisonie nie chodzi o chmiel!" zaczniecie mnie przybijać do krzyża... to nie jest jedyny zapaszek. W całe te cytrusy potężnie uderzają przyprawy, głównie pieprz i wspomagające je, delikatne estry. Jest Belgia, możecie już odłożyć narzędzia tortur.

W smaku jest jeszcze lepiej. Podstawa to słodowość, lekki zbożowy posmaczek i potężne przyprawy w postaci pieprzu i dodanej oddzielnie kolendry. W tle wyczuwalne estry, jakiś winogron się nawet pojawia na chwilę. Cytrusy, głównie od chmieli, też się pojawiają ale nie są dominujące, w połączeniu z innymi owocami dają efekt soczystej pomarańczy. Gdy zaczyna się nam wydawać, że całość robi się lekko słodkawa z kopniakiem wchodzi wyraźna ale ugrzeczniona goryczka. Z początku wydawała mi się żywiczna ale po paru łykach okazała się bardziej przyprawowa. Robi swoje i znika, bez jakiegokolwiek zalegania. Finisz to już praktycznie same akcenty saisonowe, mocno kojarzące się ze stajnią i końską derką, odpowiednio przyprawione oczywiście. Piwo wydaje się treściwe ale jest cholernie pijalne i orzeźwiające zarazem, za to należą się Artezanowi dodatkowe brawa (za umiarkowanie w chmieleniu także, w końcu podstawą tego tworu ma być Belgia a nie USA). Wysycenie średnie do wysokiego, bardzo dobrze współgra z całością. Stare hipsterstwo w formie, nic tylko brać i pić litrami w te upały.


Drugie picie:

Dawno nie było powtórzonej degustacji z prawdziwego zdarzenia na blogu. Za mało czasu i za dużo nowych premier się pojawia… Gdy jednak człowiek idzie na działeczkowego grilla się odprężyć nie może wziąć ze sobą samych piw do degustacji. Zazwyczaj robię tak, że biorę jedno specjalne, którego jeszcze nie piłem a reszta to sprawdzone specyfiki do powolnego sączenia. Tak było i tym razem z tym, że skończyło się to małą katastrofą.

W ostatni piątek mieliśmy okazję świętować Międzynarodowy Dzień Piwa. Tak, 7 sierpnia a nie tak jak większość naszych krajanów myśli 5. Od bodajże 2012 roku obchodzimy to piękne święto w każdy pierwszy piątek sierpnia. Znalezienie tej informacji zajęło mi trzy minuty ale najwidoczniej nawet „dziennikarze” wybiórczej nie mają tyle czasu aby sprawdzić czy ich artykuły są zgodne z prawdą…

Jak wiecie mam ostatnio mały problem z zębem ale jak się okazało przy powolnym sączeniu nic mi nie doskwiera. Pojechałem sprawdzić zatem jak się ma woda w jeziorze. Gdy dotarłem do jednej z często odwiedzanych przeze mnie plaż załamałem ręce. Ktoś postanowił wyciąć większość drzew zaraz przy niej. Zamiast nich dosypali piasku aż po ścieżkę rowerową. Jak to zwykle bywa w naszym kraju znalazło się paru Januszy, którzy zagrabili ową ścieżkę dla siebie. W takich przypadkach przechodzę od razu do czynów, nie zwracając uwagi na opiekane golonki odpoczywające przed kołami mojego roweru. Zadziwiające jaki refleks mają niektórzy mimo swojej tuszy. Opuściłem to stado trzody chlewnej i pojechałem szukać spokojnej zatoczki do lasu, o tej porze kładki rybaków powinny być wolne przecie.


Dojechałem w końcu do takowej, co najlepsze znajdowała się w idealnym, zacienionym i cichym miejscu. Trzeba było się zamoczyć aby się na nią dostać co tylko dało mi pretekst do poleżenia w wodzie przez parę minut. W taką pogodę moje spodenki rowerowe wyschły w pięć minut. Przelałem piwo do szkła i z niesmakiem stwierdziłem, że etykieta mi zamokła. Nadruk bardzo ładny i w stylu Radugi ale nad papierem mogliby popracować. Wystarczy trochę wody i zaczyna wyglądać jak tani papier toaletowy, w dodatku bardzo szybko się marszczy. Samo piwo ma złotawy kolor, coś jak taka lekko blada pomarańcza, bardziej opalizujące niż zmętnione. Piana ma spory problem, niby rośnie dość wysoka ale szybko opada pozostawiając marny kożuch  i drobną koronkę. 


Trawiaste piwo od Radugi ma cholernie mocny i wyrazisty aromat, nawet po ogrzaniu. Słodkie tropiki szaleją, głównie pod postacią mango i jeżeli się nie mylę ananasów. Cytrusy nie pozostają w tyle i dorzucają swoje trzy grosze, w tej roli rześka i cholernie przyjemna limonka, której siła rośnie w miarę picia. W tle bardzo fajnie dopełniają wszystko nuty pszeniczne. Aromatyczne cudo uwierzcie mi, takiej limonki jeszcze nie spotkałem w piwie.

Bardzo ucieszył mnie fakt, że mimo słodyczy w aromacie piwo okazało się dość wytrawne w smaku. Od samego początku góruje cytrusowość współgrająca z akcentami zbożowymi. Znowu daje ostro popalić ta specyficzna limonka, która prawdopodobnie jest efektem dodania do piwa trawy cytrynowej. Kwaskowatość też na poziomie wyższym niż w większości wheatów co mi akurat bardzo podpasowało ale niektórzy mogą mieć z tym problem. Goryczka dość niska ale raczej mieści się w widełkach stylu. Jest lekko ziołowa i właśnie taki posmak pozostaje na finiszu wraz ze złagodzoną już kwaskowatością. Nagazowanie na prawilnym, dość wysokim poziomie (prawie, że musujące). Mocno pijalne i orzeźwiające aczkolwiek przydałaby się jednak delikatna słodka kontra, wystarczyłaby nawet mała namiastka tropików z aromatu. Mimo tego cholernie dobre piwo.


Ból zęba to chyba jedna z najgorszych rzeczy, która może się przydarzyć biednemu Januszowi. W moim przypadku owe cierpienia spowodowane są odpadnięciem (dosłownie) 1/3 zęba, bodajże górnej szóstki. Jak łatwo się jest domyśleć, nie mogę przez to pić piwa, dosłownie czuję jakby same nerwy były odkryte i reagowały na najmniejszą zmianę temperatury. Na szczęście (dla Was) mam jeszcze ze dwie degustacje czekające w kopiach roboczych.

Rzadko zdarza mi się odwiedzić Zieloną Górę w roli pasażera ale kiedy to robię nie omieszkam zajść do minibrowaru Haust. Akurat na kranach mieli swoje najnowsze dziecko czyli bardzo popularny ostatnio styl american wheat. W wersji haustowej zaciekawił mnie użyty chmiel, o którym nigdy nie słyszałem. Huell Melon to niemiecki chmiel aromatyczny zarejestrowany w 2012 roku. Powinien dodać do piwa zapachy owocowe (głównie mandarynki i moreli) oraz miodu, ogólnie dość słodkie w odczuciu. Czy tak będzie?


Ktoś mi kiedyś powiedział, że jeżeli piwo z kija nie ma piany to zwyczajnie musi być beznadziejne. Brytole by się z tym zapewne nie zgodzili, ja w sumie też. Tutaj nie mamy tego problemu, biała czapa jest dość wysoka i bardzo ładnie zbita. Trochę szybko opada ale pozostawia obszerną koronkę i sporych rozmiarów kożuch. Piwo ma kolor złoty, lekko zmętniony. Wydaje mi się, że jest to jeden z bardziej klarownych wheatów jakie widziałem w życiu. Przejdźmy w końcu do etykiety. Jak oznajmia nam napis pod składem została ona zaprojektowana przez studentkę I roku grafiki. Według mnie wygląda, jakby ktoś na zdjęcie jednego z najbardziej znanych skalnych monumentów w USA nałożył filtr z Photoshopa. Kiedyś bawiłem się podstawowymi filtrami i jeden z nich daje taki sam, beznadziejny efekt. Oczywiście może to być zwykły przypadek i studentka zaprojektowała całość sama ale według mnie i tak wygląda to trochę tanio.


Kwadrans wcześniej jadłem zajebistego burgera w Burger House popijając, niestety, Książęcym Pszenicznym. Potrzebowałem normalnego piwa do wyzerowania kubków smakowych... nie przypominam sobie aby ta koncernowa pszenica była aż tak zła... Spragniony zacząłem łapczywie wąchać haustowy twór i się rozluźniłem. Aromat jest bardzo słodki ale dzięki Bogu nie mdły. Zapaszki miodu, owoców (rzeczywiście pełno w tym moreli) i lekkich cytrusów buszują aż miło. Wielka szkoda, że całość jest cholernie ulotna i po chwili ciężko jest cokolwiek wywąchać.

Osobiście wolę lekkie i mocno pijalne wheaty (np. taki Mitch z AleBrowaru) a propozycja browaru Haust… taka nie jest. Od samego początku atakuje dość duża treściwość jak na ten styl i powszechna zbożowość. W tle lekka cytrusowość, budzi się dopiero po chwili w postaci dość wysokiej (za wysokiej według mnie) grapefruitowej goryczki. Nie wygląda mi ona za cholerę na 25 IBU, w dodatku zalega niepotrzebnie przejmując wodze nad lekko kwaskowatym finiszem. Jak łatwo się domyśleć całość jest wytrawna, co akurat mi nieszczególnie przeszkadza. Wysycenie wysokie, jak najbardziej pasuje. Niestety nie zaliczyłbym jednak tego piwa do super duper lekkich i rześkich. Owszem gasi pragnienie w te upalne ostatnio dni ale bardziej w stylu typowej pszenicy niż jej amerykańskiego odpowiednika. Pod koniec wydawało mi się nawet lekko mdłe. Mimo tego warte spróbowania, nie oczekujcie jednak fajerwerków.



Jak zapewne wiecie nie należę do osób hejtujących browary pana Jakubiaka. Mam dość sentymentalne podejście do Ciechana bo to dzięki piwom z tego właśnie miejsca zacząłem się powoli uwalniać z uścisku koncernowych macek. Nie raz przekonałem się jak bardzo piwna blogosfera jechała piwo, które według mnie było co najmniej pijalne. Taka odwrotna sytuacja do na przykład tego co się dzieje przy okazji wypuszczenia kolejnego nowego piwa przez Doctor Brew.

Browar w Bojanowie nie raz pokazał, że potrafi uwarzyć wyśmienite piwo. Tutaj na pewno na wyróżnienie zasługuje Maorys, który też nie uchronił się od pewnej fali krytyki ze strony internetów. Ja rozumiem, że polski craft nie należy do najstabilniejszych ale czasami odnoszę wrażenie, że hejtuje się piwo nie przez to jak smakuje ale gdzie zostało uwarzone. Dlatego kupiłem ostatnio Black Abbey od Doktorków, na nie jednak musi nadejść odpowiednia chwila.



Etykieta utrzymana w bojanowym stylu. Oczywiście tym nowocześniejszym jak to miało miejsce także przy Maorysie. Bardzo ładny nadruk, grafik też nie nawalił. Słońce trochę na styl indyjski jeżeli się nie mylę. Jedyny problem to słabo przyklejony papier, nie dość, że odchodzi to jeszcze jest mocno pomarszczony. Piwo wygląda za to prawidłowo, złote, iście pomarańczowe nawet bym rzekł. Lekko zmętnione z dość wysoką pianą i co mnie zaskoczyło bardzo, nie znikła ona w pięć sekund (piwa z BRJ są z tego znane). Żywot ma średniej długości ale pozostawia dość ładny lacing.


Zabrałem Somero na działeczkę, tym razem nie swoją. Dobry starter do wieczornego grilla, lekkie i z mniejsza ilością alkoholu. Powinno być rześkie i sesyjne... no właśnie, powinno. Już przy pierwszym zaciągnięciu nosem coś mi nie pasowało. Aromat okazał się cholernie słaby, ledwo co wyczuwalny. Mamy lekki zapach owoców tropikalnych... przykryty solonymi warzywami, tutaj w głównej roli gotowany kalafior z zestawu "rodzinny obiad u teściowej". Jakby tego było mało, po lekkim ogrzaniu wychodzi też kiszona kapusta. Nawet sobie nie wyobrażacie jak się cieszę, że trzeba się ostro nawciągać żeby cokolwiek wyczuć.

W smaku jest jeszcze gorzej. Kompletny brak ciała, nawet jak na dziesiątkę, tylko potęguje uczucie wodnistości. Dość niskie wysycenie też nie pomaga zbytnio. Jakby to Wam opisać najprościej... piliście na pewno kiedyś wodę z cytryną co nie? Właśnie tak smakuje to piwo z bardzo naciąganą, ledwo co wyczuwalną cytrusowością. Dodajmy do tego marginalną goryczkę i kompletnie wodnisty finisz i mamy cały obrazek. Z jednej strony trzeba się cieszyć, że wad z aromatu nie ma ale z drugiej... prawie to samo mam w kranie. Maorys to to nie jest, tym bardziej Jankes z pierwszej warki. Cóż to się najgorszego stało?


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com