Śledź mnie na:

To całe blogowanie wchodzi człowiekowi w krwiobieg i wierci dziurę przy każdej możliwej okazji. Już tłumaczę o co mi chodzi, w dużym skrócie prawie każdą sytuacje oceniam pod względem możliwości zdegustowania jakiegoś kraftu. Wiecie, tak z notesikiem i po hipstersku, z mlaskaniem i robieniem dziwnych min. Na szczęście potrafię się jeszcze opamiętać i nie zabieram piwa ze sobą do pracy...

Jeżeli miałbym podać przykłady to często zapisuje notatki podczas wieczorów działkowych połączonych z planszówkami. Oczywiście wiąże się to z sytuacją gdzie wszyscy gracze czekają na mój ruch bo sobie muszę pocmoktać parę razy więcej niż zazwyczaj... O wyprawach rowerowych nie będę się rozpisywał bo dla mnie to jest oczywista oczywistość. Ostatnio jednak poszedłem do siostry bo uświadomiłem sobie, że w sumie nie opiłem jeszcze jej nowego mieszkania. Dla niej zabrałem swojego niby stout'a a dla siebie coś co od dawna chciałem spróbować. Swoją droga śmieszna sprawa, piwowar domowy zazwyczaj nie wypija dużo swoich trunków (a przynajmniej mi się tak wydaje). Ja z pojedynczego warzenia (20l) wypijam maksymalnie 3-4 butelki 0,5l.


Gdy wpadłem na miejsce okazało się, że trafiłem na carbonare zrobioną w dość polski sposób. Zjadłem ze smakiem, dajcie mi makaron zmieszany z serem i mięsem (szczególnie boczkiem) i będę zadowolony przez resztę dnia. Dajcie mi popić mlecznym stoutem a będę śpiewał serenady piwne z całych sił. I to jeszcze w takiej ładnej butelce, etykieta mimo prostoty bardzo dobrze się prezentuje. Z nazwą mam małą zagwozdkę, czy chodziło im o synonim bachora czy człowieka który unika pracy? No bo przecież nie chcieli zgrabnie ukryć pewnego wulgarnego przezwiska co nie? W szklanicy piwo wygląda wyśmienicie. Refleksy praktycznie tylko przy samym dnie, nieprzejrzyste. Piana... mogłaby być lepsza. Fajnie urosła ale szybko zmalała do dość grubego kożucha oblepiając przy tym ścianki.


Jak poznać piwnego geeka? Ano bardzo łatwo, wystarczy zdziwić się wielce, że stout pachnie i smakuje kawą. Tak zrobiła moja siostra ze znajomym (próbując mojego domowego piwa) czym ja zareagowałem lekko szyderczym uśmiechem i zdziwieniem w stylu "przecież to normalne w tym stylu!". Zacząłem wąchać solone piwko (hehe taki żarcik) i cholera jakoś średnio intensywny ten aromat mi się wydawał. Podczas picia osłabł jeszcze bardziej niestety. Co w nim? Na pewno laktoza, może i nie jest głównym aktorem ale od razu rzuca się w nos. Przyjemna, nie miesza się z masłem jak to w niektórych milk stoutach bywa. Najmocniejsze są jednak czekolada i kawa w bardzo przyjemnych proporcjach. Coś pokroju światowej klasy kawy z domieszką czekolady, za którą pewnie musiałbym zapłacić nerką. Dawno mnie tak nie bolał fakt, że cholernie przyjemny aromat był zarazem tak słabo wyczuwalny. Why Nygus, why?! 

W smaku jest na szczęście bardzo proper, mocniej, intensywniej, but na twarz wręcz. Wyraźna, gorzka czekolada ze spora domieszką kawy po całości. Na finiszu lekkie spopielenie... a to dopiero pierwszy łyk. W miarę picia wychodzi laktoza, lekko muskająca podniebienie. Nie powiem, wolałbym żeby było odrobinę więcej tej słodkości ale tragicznie nie jest (chociaż balans ucieka w stronę wytrawności). Co mi się bardzo podoba to brak kwaskowatości, która tylko by przeszkadzała w tym stylu. Goryczka na poziomie średnim, przyjemna, prowadzi za rączkę podczas przemiany laktozy w popiół na finiszu. Średnio treściwe, pije się przyjemnie i zdecydowanie za szybko. Kolejne piwo do powtórzenia, jak poprawią aromat i dodadzą odrobinę więcej słodyczy będą mogli spokojnie konkurować ze Sweet Cow (które czeka w piwnicy).


Chyba nie było jeszcze w moim życiu piwa, na które tyle osób by mnie namawiało i które tyle dobroci usłyszało z internetów. Nie potrafię Wam wytłumaczyć dlaczego olałem temat, szczególnie gdy jest to mój najulubieńszy styl czyli stout. Coś mnie tknęło jednak gdy po raz kolejny odwiedzałem szóste pod względem wielkości miasto w Polsce. Szkot stał sobie samotnie na półce w zaprzyjaźnionym sklepie piwnym a mi akurat brakowało jednej butelki do perfekcyjnego wypełnienia plecaka. Przypadek? Nie sądzę.

Trochę średnio mi się potem jechało PKSem z tak wypchanym bagażem ale na szczęście musiałem przebyć tylko połowę drogi. Zatrzymałem się u znajomych, którzy akurat wsadzali domową pizze do piekarnika. Czy byłem głodny? Nie bardzo. Czy odpuszczę sobie kawałek (lub trzy) pysznej pizzy na domowym cieście? Never.


Czemu Mason? Ano tak pieszczotliwie zwą piwowara czyli Marcina Chmielarza. Czy dąży on do rozwoju człowieka wbrew podziałom społecznym i religijnym? Któż to wie, jedno jest jednak pewne, dąży on do minimalizmu etykietowego. Jak użycie cyrkla w nazwie browaru jest dobrym powiązaniem z ruchem masońskim tak reszta jakoś mnie nie przekonuje. Do brodatej mordy nic nie mam, po prostu całość wygląda jak złożona w Office Word z clipartem na środku. Białe tło też jakoś nieszczególnie pomaga. Piwo prezentuje się już o wiele lepiej. Czarne, nieprzejrzyste, zero prześwitów. Piana dość ładna ale ma ubytki to tu to tam. Jakoś też nieszczególnie chciała się trzymać szkła i opadła w dość szybkim tempie.


Pierwsze zderzenie z rzeczywistością nastąpiło już przy aromacie. Był cholernie słaby, gdybym degustował to piwo na dworze (a tym bardziej podczas przejażdżki rowerowej) to bym prawdopodobnie nic nie wyczuł. Trochę kawy, prażonego słonecznika i jakbym się miał mocno uprzeć to słodkawej czekolady. Zero wędzonki, o której tak wszyscy pisali w internetach. Najbardziej jednak boli mnie brak intensywności, uwielbiam stouty i tak samo kocham się w nie wwąchiwać (pewnie nie ma takiego słowa ale kto blogerowi w internecie zabroni?).

Smak to już kompletnie co innego na szczęście. O wiele bardziej wyraźny, z jajem i mocą godną tego stylu. Przez całość przeciąga się paloność, taka popiołowa, która dodatkowo rośnie przy finiszu. Nie wiem jak bardzo Wam to pomoże ale kumpela (która za bardzo piwa nie pija) stwierdziła, że to „takie papierosy dziadka” ale według mnie troszku przesadziła. Gorzka czekolada ciągnie się zaraz za popiołem, jeszcze bardziej podbijając wytrawność. Jest też dość wyraźna jak na stout chmielowa goryczka. Co do profilu mógłbym się spierać ale wydawała mi się odrobinę żywiczna. Jeżeli chodzi o torfową wędzonkę to wydaje mi się, że jest jej odrobinę, tak prawie na skraju autosugestii. Gdybym wcześniej o niej nie przeczytał to prawdopodobnie bym jej nie wyczuł w ogóle. Koniec próbuje umilić (po tej całej wytrawności) lekko słodkawa czekolada ale i ona zostaje ogarnięta przez popiół. Całość w miarę pełna i treściwa. Nagazowanie średnio wysokie, ciut za duże jak dla mnie. Podsumowując, nie jest to stout, o którym się tyle naczytałem. Nie oznacza to jednak, że jest to złe piwo. W smaku przyjemne, dogasające ognisko ale w aromacie tragedia... pizza za to pierwsza klasa pod każdym względem.


Drugie picie:

Czasami ludzie mówią, że potrafię być szyderczy i upierdliwy. Ja? Taki bezbronny misio bez podtekstów w głowie przy praktycznie każdej sytuacji? No nie może być. Możecie tak uważać i przy tej degustacji, w końcu wybrałem piwo ze stajni BRJ i wypiłem je przy największym pomniku miłościwie nam panującego Jezusa Chrystusa... uwierzcie mi jednak, że wybór miejsca był zgoła inny i... prostszy. Uświadomiłem sobie po prostu, że mieszkając w Rio nigdy nie pokazałem Wam tego cudu techniki budowlanej.

Ale mam dzisiaj lenia, na pewno też macie takie dni... uściślając to poniedziałki. Człowieka ogarnia jakaś taka dziwna niemoc i resztki kacowego z niedzieli. Nie żebym był weekendowym alkoholikiem z małego miasta... według tutejszych standardów można stwierdzić, że jestem w połowie abstynentem (paru zawiedzionych kolegów może to nawet potwierdzić). Dodatkowo picie porterów (bo zimno, przecież to oczywiste) nie pomogło. Skończyło się tym, że 8 godzin w pracy i rejestracja u lekarza medycyny pracy to maksimum moich możliwości na dzisiaj.

No dobra, może nie tak do końca. Zmusiłem się jeszcze do pewnego rodzaju wysiłku, pod dobranockę zszedłem do piwnicy i złapałem butelkę pierwszego lepszego piwa z półki, padło na Free Style (czemu nie razem?) Ale od browaru z Zawiercia. Miałem go nie opisywać, chciałem usiąść na kanapie i w spokoju wypić je do pewnie kolejnych wiadomości jak to Putin robi świat w balona (i jak to sankcje kiedykolwiek coś zdziałały). Czemu wyszło inaczej?


Ano moim oczom ukazał się łoś, wyglądał na tak samo zmęczonego życiem jak ja (mimo tego, że była to tylko głowa owego zwierzęcia na ścianie). Dodatkowo przypominał mi wycięte, papierowe sceny z Monty Pythona. I jak tu takiemu odmówić? No nie można po prostu. Wygląd etykiety cholernie przypadł mi do gustu, nawet to różowe tło. Nie wiem czy to jakieś moje widzimisię albo uśpiony wewnętrzny hipster. Jeżeli Browar na Jurze chciał odświeżyć i zarazem odmłodzić swój image to trafił tą etykietą w dziesiątkę według mnie. Piwo już niestety nie wygląda tak fajnie i kolorowo. Co prawda jest cholernie kontrastowe, taka powiedzmy mocno mętna złota pomarańczka ale piany w nim ciężko się doszukiwać. No chyba, że ktoś ten kożuch mleczny ową nazwie.


Pierwsze pociągnięcia nosem i już mam skojarzenia z innym piwem tego samego browaru, tak tak, chodzi o Jurajskie z Ostropestem. Mniej intensywny ale cholernie podobny aromat, są cytrusy od Citry, trochę słodyczy i słaba ale wyczuwalna kolendra. Nowością jest zapaszek taki... chlebowo-maślany, na myśl przychodzą czeskie lagery (pewnie od chmielu Żatecki). Dość przyjemny aromat ale za słaby żeby się nim nacieszyć, nawet gdy weźmie człowiek poprawkę na shaker. W smaku jest trochę inaczej. Słodowe, zalepiające, cholernie słodkie z początku nawet. Wyraźnym dodatkiem kolendry i ogólnej ziołowości nie udało się do końca zwalczyć tej słodkości ale na szczęście z odsieczą przychodzi zdecydowana goryczka. Ta połączona z ziołami pozostawia całkiem przyjemne mrowienie w przełyku i oczyszcza człowieka z nektarowej słodyczy. Całość utopiona w delikatnych niuansach chlebowych. Niestety po wypiciu wszystkiego nadal wydaje mi się, że fristajla było trochę za bardzo zapychające. Wysycenie średnie, nieszczególnie daje o sobie znać. Mniejszy ekstrakt zrobiłby robotę, tak przynajmniej myślę (a przecież jestem piwoszem, który lubi grube piwa). Stłamsić trochę słodycz i rzeczywiście mogłoby to być piwo z "idealnie scharmonizowaną goryczką, pikantnością (ale czy tak można określić smak kolendry?) i słodyczą polecane na jesienne wieczory" jak z resztą głosi wszem i wobec etykieta. 


Znowu nadszedł ten piękny dzień w roku, jedyny taki, unikatowy. Trochę przypominający święta, w końcu tradycja obżarstwa jest w nim bardzo silna. Post zbliża się wielkimi krokami więc każdy prawdziwy Polak powinien wpakować w siebie przynajmniej tonę pączków, faworki czy chrusty się nie liczą. Są to jakieś wymysły hipsterskie i szczerze mówiąc nie wiem jak mogą komukolwiek smakować. Niestety kiepsko w tym roku z tradycją u mnie bo zjadłem zaledwie pięć pączków w tym dwa z adwokatem w pracy, karalne to jest?

No nic, tak niską ilość kalorii odbijemy sobie jakimś piwem "grubszym". Stojąc przed moją ulubiona półeczką w piwnicy byłem już bliski sięgnięcia po Porter 22' z Ciechanowa. Byłaby to idealna okazja na ponowną degustacje i opisanie, tym razem poprawnie, tego czarnego skarbu. Tak na marginesie to prawie każdemu z 10 piw Ciechana opisanych na blogu przydałby się taki powrót... kolejna rzecz dopisana do listy zapracowanego blogiera piwnego. Z czystej ciekawości zacząłem najpierw przeglądać daty ważności na reszcie. Okazało się, że pintowska nieIPA w wersji amber niedługo dokończy żywota a raczej się nie nadaje do leżakowania... "Jesteś zwycięzcą" powiedziałem do przedstawiciela bière de garde.


Czym jest wersja ambrèe? Grubszym bratem oryginału, który teraz nazywa się blonde. Ekstrakt został podbity, na chłopski rozum powinno być trochę pełniejsze (z tym miałem problem przy poprzedniej wersji). Etykieta ta sama, tylko cerata zmieniła kolor aby pasowała do nazwy. Nadal przyjemnie się to ogląda i wolałbym żeby każda etykieta Pinty miała więcej tak dobrze wkomponowanych elementów graficznych. Problem pojawia się po nalaniu, piany praktycznie nie ma. Znika w tempie ekspresowym posykując z bólem. Wygląd piwa nadrabia karygodny brak białej czapy, piękny bursztyn - ciemna miedź, lekko opalizujące. 


Popatrzałem ostatni raz na talerz jeszcze ciepłych chrustów... nie, trzeba się szanować. Nie będę zapychał się czymś czego nie lubię bo tradycja tak nakazuje. Chwyciłem teku i idąc spokojnie zacząłem wąchać. Aromat jest średnio intensywny ale utrzymujący się. Nawet pod koniec picia nie miałem problemu z wywąchaniem wszystkich zapaszków. Karmel plus... karmel i jeszcze trochę odfermentowanych owoców przyjemnie unosiło się znad szkła. Niestety owoce mieszały się z nutą rozpuszczalnikową co mi dość mocno przeszkadzało. Były też zioła, które mogły być najlepszą częścią aromatu ale niestety intensywnością nie grzeszyły. W połowie picia postanowiłem wlać cały syf ze spodu butelki i był to... cholernie dobry pomysł. Pojawił się mocny zapach stajni, który skutecznie przykrył rozpuszczalnik. Całość zwiastowało przyjemne doznania smakowe ale po pierwszym łyku zaczęło mnie nurtować jedno ważne pytanie... gdzie w tym jest te 16,5% ekstraktu? Ale po kolei, jest przyjemna goryczka, przyprawowa i dość wyraźna. Jest też kwaskowatość owocowa, ta też mi przypadła do gustu. Alkohol w postaci odfermentowanych owoców robi robotę i cholernie dobrze łączy się z resztą. Jest też odrobina karmelu i właśnie tu pojawia się problem. Jak w wersji blonde brakowało mi słodów, pełni, czegokolwiek, tak tutaj jest jeszcze gorzej. Odfermentowane owoce z przyprawami niszczą tę odrobinę karmelu i piwo staje się przez to płaskie, jednowymiarowe. Nagazowanie dość wysokie, parę beknięć wymusiło we mnie. Mam dziwne przeczucie, jakby 1/3 tego piwa gdzieś się zgubiła pozostawiając resztę, która bardziej przypomina kupę wieśniaków z widłami bez ładu i składu zamiast zgraną wiejską orkiestrę dętą.


Jak większość z Was wie chorowałem sobie ostatnio, leki pomagały na tydzień a ja siedziałem w domu i jak alkoholik na odwyku nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Po wielu godzinach rozmyślania nad problemami pierwszego świata doszedłem do wniosku, że jest jedna rzecz, która może definitywnie powiedzieć stop chorobie. Tak tak, dobrze myślicie, zaczynamy nowy sezon Pijanego Rowerzysty.

Zacznijmy od najbardziej wkurzającej mnie rzeczy w miesiącu styczniu (i z tego co widzę w lutym też). Strajki to taka nasza tradycja narodowa. Kiedyś bardzo potrzebne, gdy walka z ustrojem była musem. Teraz są używane do zwykłej walki politycznej i do ratowania stołków zarządu każdego ze związków zawodowych. Czy muszę pisać, że w samych kopalniach takich związków jest coś koło 160? Pracuje w korporacji, która ma swoje placówki na całym świecie, rząd ma tu mało do gadania. Wiem jak się pracuje w firmie, której głównym celem jest zysk i taka wiedza przydałaby się naszym drogim górnikom. Ze swoimi trzynastkami, czternastkami, darmowym węglem, świadczeniami socjalnymi sięgającymi kwoty na pewno większej niż minimalna krajowa, wcześniejszą emeryturą i paroma innymi bonusami przekraczają nawet najśmielsze marzenia większości młodych ludzi w Polsce. Nie, im jest mało. Dawać więcej, pretekstem jest zły szef i wyimaginowany zamach na demokracje. To się nazywa wolny rynek panowie, coś co jest nierentowne się zamyka. Ponad połowa kosztów wydobycia węgla to koszty osobowe więc nie dziwota, że zagraniczny węgiel jest tańszy. Skamieniałym reliktom przeszłości (od tego pracującego na samym dole po tych na górze) powinno się uświadomić, że takie firmy nie mają prawa przetrwać a ja jako podatnik nie zgadzam się, żeby moje pieniądze szły na te durnotę ślepo podążającą za Dudą i jego świtą. Miałem nadzieję, że Pani Kopacz zrobi mały przewrót jak Żelazna Dama, niestety Śląsk to duży elektorat a wybory się zbliżają (mocne skojarzenia z Córą Koryntu, ciekawe dlaczego). Koniec końców dostali kolejne przywileje i, uwaga, jednorazowe świadczenie stresowe za przeżycia związane ze strajkiem, który sami prowadzili... podaj mi ktoś dynamit bo nie wytrzymie.

Drugie picie:

Browar Kormoran ma w swoim dorobku bardzo dobre i co za tym idzie przepyszne piwa (głównie z serii Podróże Kormorana) ale nie ustrzegł się przed wpadkami. Wielu uważa, że PLONiaste są właśnie specyficznym spadkiem formy piwowara. Też tak myślałem ale trzeba wziąć pod uwagę jedną rzecz, polskie IPA jest eksperymentem, bardzo niewdzięcznym w dodatku. Żeby sprawiedliwości stało się zadość postanowiłem powrócić do tej serii, zaczynamy od Bronka

Powoli zaczynam być stałym bywalcem Minibrowaru Haust... nie wiem do końca czy to dobrze czy źle. Zazwyczaj jak tam jestem jest trochę po 12:00, niby wszystko okej, w końcu dżentelmeni nie piją przed południem. Trzeba będzie chyba wynająć jakieś mieszkanie zaraz obok browaru, tak będzie prościej i łatwiej. Co jednak mam zrobić jak akurat muszę załatwić inne sprawy w Zielonej Górze gdy oni wypuszczają nowe piwo? To zamach na moją trzeźwość, na pewno.

Takie wizyty mają swoje zalety, oprócz oczywistego wypicia dobrego piwa z kija. Dowiedziałem się na przykład, że w niedalekiej przyszłości możemy się spodziewać Brown IPA o swoistej nazwie Gałgan. Na pewno będę miał znowu ważne sprawy do załatwienia w mieście, to Wam mogę obiecać. Zajmijmy się może jednak kolejną ipą-sripą (dla wścibskich palejem-srejlem?) na nowozelandzkim chmielu, w tym przypadku jest to Kohatu.


Użyłem mocy internetów i dowiedziałem się, że Moko to nazwa tradycyjnego tatuażu malowanego na twarzy w rejonie Nowej Zelandii. Alkoholizujemy się i uczymy zarazem, czyż to nie piękne? Na etykiecie właśnie taki tatuaż i nazwa piwa wydrukowana czcionką, według mnie, bardzo dobrze dobraną do całości. Wszystko na mocno kontrastowej pomarańczy, dobór koloru tła nie mógł być przypadkowy, wystarczy spojrzeć na piwo. Różnicy praktycznie żadnej z tym, że Moko jest dodatkowo lekko zmętnione. Piana śnieżnobiała, zbita i dość wysoka. Szkoda, że tak szybko opuszcza szklankę pozostawiając jednak jakąś tam koronkę.


Przyglądając się jak barmanka uprawia akrobatykę barowo-tablicową zacząłem ze spokojem wąchać Moko. Tak na marginesie nie wiedziałem, że ten zawód jest tak niebezpieczny. Widać było jednak, że ktoś tu ma wprawę w tym co robi więc mogłem skupić się na piwie. Lekceważąco pociągnąłem nosem i dostałem za to prętem z resztką zaschniętego betonu na końcu. Cholernie mocne uderzenie owocowe, słodkie, tropikalne. Szefem gangu jest zdecydowanie ananas, za nim czai się przydupas w postaci liczi a za rogiem chowa się rudy koleś w okularach o pseudonimie żywica. Jak pierwsze uderzenie aromatu jest piorunujące tak z czasem całość robi się mniej intensywna. Co dziwne, po mocnym ogrzaniu gang tropików powraca. 12' BLG robi swoje i dzięki temu piwo jest cholernie pijalne i treściwe zarazem. Multum owoców tropikalnych z ananasem i mango na czele. Nie można jednak nazwać Moko słodkim. To w jaki sposób wchodzi goryczka kojarzyło mi się dotąd tylko z mocnym AIPA czy tam innym IIPA. Według etykiety i pracowników browaru oscyluje ona w granicach 30 IBU na co moje kubki smakowe nie mogą się za cholerę zgodzić. Oczywiście nie jest to Crazy Mike lub inne około 100 IBU'owe piwo ale odczucie i tak jest po prostu potężne... i przyjemne. Smakowo przypomina albedo grapefruita z tym, że jest odrobinę bardziej gorzkie. Trochę zalega ale osobiście traktuje to jako triumf tajfunu nad tropikami. Po ogrzaniu wychodzi też trochę żywicy która robi za most pojednania pomiędzy owocami a goryczką. Nagazowanie na poziomie średnim ale odczucie w ustach jest też dość specyficzne. Taka aksamitność lekko oblepiająca usta rzadko kiedy spotykana w czystych przechmielonych amerykańcach. Nie jest to kolejny klon z rodziny IPA, którymi zalany jest nasz rynek. Chmiel Kohatu rzeczywiście nadaje całości specyficzny smak i goryczkę. 



Nadejszła wiekopomna chwila, czas rozstrzygnięć nadszedł, będziem rozliczać kto z kim i za kim a co najważniejsze kogo dziadek był gdziekolwiek... A nie, chwila. Te teksty miałem zachować do czasu aż zostanę politykiem. Dzisiaj polecimy z czymś przyjemniejszym, kto w końcu wygrał Brodaczny Konkurs Gobletowy?

Jak niektórzy wiedzą uwarzyłem jakiś czas temu swoją trzecią warkę piwa w życiu. Wymyśliłem sobie, że dodam do stoutu owsianego trochę skórki pomarańczy, innymi słowy curacao. Poszedłem na łatwiznę i kupiłem gotowy zestaw surowców plus owe skórki. Co mi wyszło? Ano taki trochę schwarzbier z curacao. Dlaczego? W zacieraniu jeszcze raczkuje, skórek dodałem za dużo i co za tym idzie słodów miałem za mało, o płatkach owsianych nie wspomnę. Nauczka na przyszłość.

Przez to wszystko nabrałem ochoty na jakiegoś porządnego stout'a, owsianego w dodatku. Moja piwniczka parę przedstawicieli stylu przechowuje, niestety tylko jeden z nich posiadał płatki owsa w zasypie. Jest to też pierwsze piwo z browaru kontraktowego Wrężel na blogu więc bijmy mu brawo, niech się nie wstydzi i pokaże co umie. "It's your time to shine!" jak to mówią. 


Butelka oblepiona etykietą, która ni za cholerę się szkła nie puści, no chyba że w kawałkach. Trudno, trzeba będzie zrobić miejsce na półce. Co do nadruku, jest prosty, trochę jak z szablonu jakiegoś. Na samym środku odręczny rysunek młyna i dość dziwna czcionka, trochę kiczowata. Na całość nałożony efekt negatywu wprost z taniego programu do obróbki zdjęć. Specjalnie źle to nie wygląda ale dupy też nie urywa. Piwo ma kolor ciemnobrunatny, wydaje się gęste i jest na pewno nieprzejrzyste. Piana trochę dramatyczna, przez ułamek sekundy wydawało się, że będzie wysoka, zbita i utrzymująca się. Życie szybko zweryfikowało te nadzieje i nie zdążyłem nawet jej donieść do domu po zrobieniu zdjęć. 


Aromat z butelki zapowiadał piękne zapaszki. Był mocno kawowy z odrobiną gorzkiej czekolady. Ze szkła jednak... troszku się zmienił. Po pierwsze jego intensywność opadła jak szczeny Hiszpanów dwie sekundy przed końcem podstawowego czasu gry w meczu o brąz na mistrzostwach w piłce ręcznej. Po drugie jego profil zmienił się diametralnie, mleczna czekolada, średnia paloność, jakbym miał się uprzeć to nawet lekkie masełko. Co z tego jednak jak po paru łykach już nic człowiek nie wywącha. Ekstrakt 11,5% i 4,5% alkoholu. W sumie to powinno trochę tłumaczyć lekkość aromatu... mam jednak poczucie, że na siłę chcę tu kogoś usprawiedliwić. W smaku jest wyraźniejsze i na pewno bardziej oblepiające niż mój domowy wymysł z curacao. Jest palone po całości ale bardziej przy finiszu. Wytrawne z gorzką czekoladą i odrobiną kawy, w sumie to spodziewałem się czegoś łagodniejszego... ot takie miłe zaskoczenie. Pod koniec średnia, albo nawet dość mocna jak na stout goryczka po której pozostaje już tylko wcześniej wspomniana paloność. W sumie to za dużo tych "w sumie" w jednym tekście. Wszędobylska owsianka, lekka ale dość wyraźna, skleja wszystko w całość, nie ma śladu po masełku czy mlecznej czekoladzie. Nagazowanie troszeczkę za wysokie, wchodzi z butem na twarz gdy człowiek zaczyna myśleć o oblepiającej gładkości w ustach. Piwo zaskakujące, aromat do bani ale nadrabia smakiem. Pije się szybko i przyjemnie, tak jak wskazują na to parametry. Mam jednak lekki niedosyt... za cholerę nie wiem dlaczego.


PKS ma jedną dużą zaletę, tak, napisałem zaletę a nie wadę. Mianowicie chodzi o sytuacje, gdy człowiek ma ochotę na piwo z kranu. Jechać autem trochę szkoda, paliwo niby staniało ale do magicznego progu poniżej 2zł za litr na pewno nie zejdzie. No i to zachowanie trzeźwości za kółkiem... o problemach z lokum na noc nie wspomnę, problemy pierwszego świata. Wsiadając do autobusu człowiek płaci 9zł i ma wszystko w czterech literach. No może prawię wszystko, do menelskiego zapaszku się chyba nie da przyzwyczaić.

Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com