Śledź mnie na:

Jakoś tak nie chciałem ruszać tego piwa. Głównie dlatego, że mam też starszego, ciemnego brata któremu niestety wdarło się zakażenie. Nie mam jednak dzisiaj ochoty na całe pół litra a zimowy Ale z Widawy jest chyba jedynym piwem w butelce 0,33l które posiadam. Chwytam więc trunek autorstwa już samego browaru, bez udziału Kopyra. Mam tylko nadzieję, że nie przywołam tym powrotu zimy...

Może wytłumaczę, ponownie z resztą, moje nastawienie do piw świątecznych. Jak sama nazwa wskazuje, oczekuje od nich świąt, piernika, przypraw, goździków. Cokolwiek kojarzącego mi się z tym okresem, dlatego właśnie nie kupiłem w tym roku Saint No More, zwykła IPA na święta? Please.


Etykieta mi się cholernie nie podoba. Wyjęta z katalogu Windowsa, przypominająca trochę zrobioną w Wordzie. Czcionka jak z jakiegoś taniego komiksu, no po prostu bleh. Kapsel golasek. Na szczęście wygląd samego piwa ratuje sytuacje. Piękny bursztyn, leciutko mętny. Na spodzie latają jakieś farfocle, pewnie chmiel albo cuś. Jakoś mi to jednak nie przeszkadza, wygląda jak takie... naturalne! Piana niestety słabo się utrzymuje, lekko opalona wygląda nawet spoko ale szybko pozostaje po niej tylko mała wysepka.


Wącham i tylko jedna myśl przelatuje mi przez głowę... "No kur...". Gdzie są te święta? No dobra, świąt w nazwie nie ma, jest zima. Może jestem upierdliwy ale... no nic. Zaczyna się słodowo, żywicznie. Dochodzą też cytrusy, ogólne wrażenie jest dość słodkie. Trzeba jednak przyznać, że aromat jest intensywny. Mam lekki katar a i tak atakuje on dość mocno mój zasmarkany nos. Łykam... i znowu mam rozterki wewnętrzne na miarę tych werterowskich. No bo kurde nie ma tu nic ze świąt ale pije się je cholernie dobrze. Bardzo fajny balans słodów z chmielami. Ogólny smak żywicy przeplatający się z cytrusami zakańcza bardzo fajna goryczka. Co prawda nie jest mocna ale nie o to chodzi w tym stylu. Jest też wszechobecny karmel ale nie zachowuje się jak celebryta i umie pracować w zespole. Wszystko jest takie zgrane, jak w dobrej orkiestrze. Mocno pijalne, kupiło mnie. Mogę Widawie wybaczyć brak świąt w świątecznym piwie... ale tylko ten jeden raz.


Po bardzo przyjemnym i zaskakującym Smoked Cracow, od panów z podkrakowskiej pracowni, moje nałogi alkoholowe odzywają się nad wyraz mocno. Chcą więcej, może delirki jeszcze nie mam ale czuję głód kolejnego piwa z jeleniem na etykiecie. Na american wheat nie mam ochoty, do wyboru więc zostały mi rye stout i smoked stout.

Oj ciężko jest podjąć decyzje, w końcu oba piwa to stouty. Moje ulubiene jakby to ktoś powiedział. Będąc jednak w nastroju do wędzonki po wczoraj postanowiłem wybrać wędzonego czarnucha. O jezu, troszku nie tak to zabrzmiało...


Kapsel goły, etykieta ta sama. Nie mogę się na nią napatrzeć, jest po prostu piękna. Obok stoi już nalane piwo, do guinnessowego szkła oczywiście. Co prawda to stout ale piana jakaś taka mało stylowa. Z początku wydaje się ładna ale dość szybko znika pozostawiając tylko obrączkę. A była taka zbita i watowata, taka amerykańska, szkoda. Samo piwo jest czarne ale ma brązowawe prześwity, pitch black to na pewno nie jest. Kurde no, prezencja troszku podupada.


Wącham i szok, masło? I to tak mocno uderzające w nos? Nieee no nie może tak być... i nie jest. Po dwóch/trzech niuchach stwierdzam, że jest to po prostu wędzonka. Może i jest gdzieś w tle jakieś masełko ale bardziej takie wypełniające ogólny zapach dymionych wędlin. Na początku da się też wyczuć delikatną czekoladę ale znika ona po lekkim ogrzaniu piwa. Biorę więc łyk i kurde, to piwo jest cholernie dziwne. Już teraz muszę zaznaczyć, że jestem mocno confused. Mamy tu wszystko co gorzkie, głównie czekoladę i kawę. Jest też stoutowa paloność. Dochodzi do tego wszystkiego jednak wędzonka i burzy całą historie moich doświadczeń ze stoutami. Oj nie, nie jest nachalna jak jakiś dyktator. Bardziej jak masażysta, który pozwala zapomnieć o problemach i rozluźnia ciało. Skleja wszystkie smaczki w piękną bryłę i sprawia, że piwo jest cholernie wyważone i zarazem gładkie w odczuciu. Goryczka, która pojawia się na finiszu, też jest bardzo wyszukana i tylko dopełnia dzieła aksamitności. Niskie nasycenie też robi swoje. 


Za dużo kupuje ostatnio piw... Nie mam ich już gdzie pomieścić w piwnicy a i daty ważności zaczynają się powoli kończyć. Trzeba chyba będzie zrobić jakiś maraton piwny, na dobry początek zacznijmy więc od stylu uwielbianego przez starszyznę. Zamysł stylu jest taki, że ma to niby być jasne piwo pszeniczne, dymione w dodatku. Przyznam się szczerze, że nie wiedziałem o tej pszenicy.

Zapytałem się wiec starszyzny, czyli mojego ojca, jak to było z tym Grodziskim. Usłyszałem tylko, że było ono mocno nagazowane, nic o jakimkolwiek zadymieniu. A no i najważniejsze, było cholernie orzeźwiające. Chwytam więc butelkę i muszę przyznać, że zakochałem się w ich etykietach od pierwszego wejrzenia. Są po prostu piękne a zarazem bardzo estetyczne. Kapselek niestety goły jak noworodek.


Samo piwo już tak dobrze nie wygląda, zacznijmy może od piany. Jest słaba, niska i szybko znika z kufla, co prawda nie nalałem go do poprawnego szkła ale jakoś tak miałem ochotę odnowić znajomość ze starym przyjacielem kuflem. Kolor rzeczywiście przypomina jasne pszeniczne, złoty, lekko zmętniony. Pod pewnym kątem przypomina nawet lemoniadę ze świeżo wyciśniętych cytryn. Tak sobie zacząłem myśleć, że wśród tych wszystkich klarownych lagerów musiało robić swoistą furorę.


Wącham i jestem miło zaskoczony. Doświadczenia z dymem/wędzonką w piwie mam średnio przyjemne, tutaj jednak jest bardzo swojsko. Pierwsze co atakuje nos to szyneczka, taka świeża prosto z wędzarni. W tle są też nuty pszeniczne, lekko kwaskowate. Zaczynam się zastanawiać, jak ktoś może nie pamiętać takich zapaszków z dawnych lat. Zaczynam pić i już wiem, że muszę koniecznie dorwać te nowe Grodziskie z Pinty, jestem po prostu ciekaw jak oni poradzili sobie z tym stylem. Panowie z Pracowni Piwa dali radę. Czuć jest niski ekstrakt ale trzeba być totalnym impotentem smakowym żeby twierdzić, że jest ono wodniste. Jest po prostu cholernie orzeźwiające, co dodatkowo potęguje wysokie nagazowanie. W smaku pałętają się wędzone wędliny, nie siedziały jednak za długo w wędzarni. Są takie lekkie, jak na przyjęciu ambasadora. Za orkiestrę wypełniającą klimat robią bardzo lekkie smaczki pszeniczne, z kwaskiem jako frontmanem. Jezu, pod koniec każdego łyku pojawia się nawet niska, ale zarazem bardzo przyjemna goryczka. Zamykam oczy i widzę rzecz, która każdemu facetowi powinna się kojarzyć z rajem, bekon! Dla mnie wędzoność robi się cholernie mdła w większych ilościach ale jestem przekonany, że to piwo mógłbym pić litrami w lecie.


PS: tak zostałem hipsterem, chyba zacznę pisać wiersze o bekonie i przyjęciach na szczeblach wyższej kultury!

Pierwsza Kawka zapoczątkowała moje poszukiwania działeczki rekreacyjnej. Co prawda już wtedy wybrałem paletko moich przyszłych wojaży piwnych ale dopiero przylot drugiego, ciemniejszego ptaszyska pomógł mi podjąć ostateczną decyzję. Sama działeczka wymaga dużo wkładu ale sądzę, że robiąc piwne degustacje na weekendy na pewno szybko się uporam z jej... wyglądem.

Czym jest zatem druga Kawka? Ano Coffee Stout'em, jak już pewnie się domyślacie ślinka aż mi cieknie. Do piwa dodano prawdziwej kawy, tak jak w Coffee Ale. Patrze na dość dużych rozmiarów czereśnie, którą będzie trzeba tu i ówdzie przyciąć. Kawki chyba nie wyjadają tych jakże uwielbianych przeze mnie owoców nie? Wiem na pewno, że ze szpakami będę miał problem.


Jak przy jasnym ptaszysku, chwyciłem za pokal Chimaya, idealnie pasujący do tego typu zwierzaków. Pierwsze co mnie zaskoczyło to zapach z butelki. Mocna kawa ale nie taka znana z normalnych coffee stout'ów. Jednak daje coś ten dodatek zwykłej arabici. Paloność trzymana w ryzach i w nosie panuje taki aromat jak z ekspresu ciśnieniowego. To samo ze szkła, no może jednak z lekkim masełkiem, które tutaj akurat mi nie przeszkadza w ogóle. Nie jest natarczywe i w prawdzie czuć lekko takie cappuccino ale nie jest słodkie i miażdżące. Trochę działa jak tło wypełniające całość, mała czarna nadal na pierwszym planie. Piana ładna, drobna i dość wysoka. Tym razem nie musiałem specjalnie jej wymuszać. Wytrzymała do połowy picia pozostawiając półksiężyc. Kolor to istna otchłań, zero prześwitu.


Pierwszy łyk i wiem, że będzie przyjemnie. Gdy tylko piwo dotyka języka ujawnia się lekka słodycz, pewnie od masełka, właśnie taka cappuccinowa. Zaraz za nią jednak, jak wielki brat z karkiem większym niż moje rowerowe udo, pojawia się kawa. Bez dodatków, cukru to ona nie widziała na oczy a nawet nie słyszała o takim tworze w najgorszych opowiadaniach ludowych. Mleko jest dla niej tworem wyobraźni babci Macchiato. Po prostu czysta, gorzka kawa wspomagana lekką popiołowością i odrobiną kwasku (nie wiem od czego). Jest taka surowa, jak moja działka. Zdjęcia do zobrazowania mojego stanu umysłu poniżej. Jak dla mnie bomba, jest niesamowicie pijalne i żałuję, że sobie nie zrobiłem zapasu. Jeżeli miałbym je jednak porównywać z Coffee Ale to niestety przegrywa ono o dosłownie foto finisz. W jasnej Kawce był ten efekt zaskoczenia i uciechy z udanego eksperymentu.





Drugie picie:

Miałem dzisiaj w spokoju, jak to pewnie każdy człowiek w piątek, wypić sobie Corneliusa bananowego przy graniu na PS4 (jezu jaki ja się stary czuje). Uświadomiłem sobie jednak coś biorąc kolejne łyki, dlatego postanowiłem napisać coś o nim. Mamy więc kolejny powrót i dość dziwnie przemyślenie na temat własnego gustu piwnego.

Wyhaczyłem je przypadkiem, gdy kupowałem dla swojej babiczki Corneliusa Grapefruitowego. Ostatnia sztuka była, taka samotna, musiałbym nie mieć serca żeby ją tak zostawić bez opieki. Nie muszę chyba nadmieniać, że stała koło Żubrów i innych pyszności? Jak superbohater chwyciłem ją w ramiona i uratowałem z opresji.


Jedna rzecz mnie wkurza i będzie wkurzać do końca moich dni, ich etykieta. Jest taka paskowana. Jak z przodu to średnio przeszkadza tak z tyłu gryzie się cholernie z napisami. Jak nie przymruży człowiek oczu to nic nie przeczyta. Samo piwo jednak wygląda wyśmienicie. Iście bananowy kolor pokryty ładną, ale ulotną pianą. Dla osłody, pozostawia ona mały kożuszek. 


Wącham i jest samiusieńki banan, nic więcej. Żadnych przypraw, goździków, drożdży, nic. Intensywny, słodki ale cholernie przyjemny. Pierwszy łyk to efekt wow. Cornelius spływa jak syrop, jest jak gęsty sok bananowy. W smaku znowu sam banan, słodki do granic. Pod sam koniec pojawia się bardzo nikły kwasek, znany z pszenicznych piw. Trzeba nadmienić, że bardzo fajnie działa tu nagazowanie. Niweluje efekt zapychania, jaki normalnie byłby przy takiej konsystencji. No i właśnie dochodzimy do pytania: jak coś takiego można nazwać piwem i to w dodatku dobrym?  Nie można, jedynie wygląd i nagazowanie się zgadza, reszta przypomina właśnie soczek bananowy. Ja jednak kocham ten wytwór corneliusowej wyobraźni (tak samo z resztą jak Grapefruitowe). Smakuje mi cholernie po prostu. Soki bananowe w postaci znanej nam wszystkim omijam szerokim łukiem. Corneliusowy mix tego soku z piwem pszenicznym (a może bardziej jego odrobiną) to zupełnie inna sprawa. Ale jak to ocenić? Rozwiązanie jest dość proste, nie oceniać. 

Oryginał 05.08.2013:


A gdyby tak do pszenicznego, które ma już w sobie smaczki bananowe, dodać sok bananowy (podobno duża ilość naszych sąsiadów z zachodu robi tak z Paulanerem)? Wyjdzie nam orzeźwiające COŚ, gęste, może trochę za słodkie ale i tak pyszne. Minusem jest tu mała ilość alkoholu i mało wyczuwalne… piwo. Nie zmienia to faktu, że piję się szybko i przyjemnie. 


Wybrałem się dziś z Kawką na poszukiwanie działeczki. Każdy człowiek ma w swoim życiu taki etap, w którym pragnie skrawka ziemi, na którym mógłby sobie w spokoju i nie zawsze kulturalny sposób wypić parę piw. O kiełbaskach i boczku na grillu nie wspomnę. Mam już jedno fajne, opuszczone miejsce upatrzone, teraz tylko trzeba się modlić żeby okazało się niczyje.

A co z tą Kawką? Ano jest to eksperyment kolaborantów, zrobili zwykłego ale o smaku kawy, a raczej z dodatkiem kawy. Los chciał, że jestem nałogowcem tego jakże pięknego napoju, piję ją zazwyczaj bez mleka i koniecznie bez cukru. Szczerze pisząc, nie wywiera ona na mnie już tego efektu pobudzenia, piję ją bardziej dla smaku. Gdy zobaczyłem informacje o piwie z dodatkiem kawy (które nie jest stoutem) zaciekawiłem się niezmiernie. W sumie to mi nawet przeszła złość na browar z Widawy za to zakażenie w Winter Black Ale, które zamówiłem razem z Kawkami przez internet.


Kapsel czarny, nie ma co pokazywać. Etykieta bardzo mi się podoba, prosta i ładna z ptakorem na głównym planie. Otwieram i leje bardzo szybko unosząc coraz wyżej butelkę 0,33. Czemu? Ano piana się nie chciała tworzyć. Mam jednak trochę skill'a w nalewaniu więc dość duża wysokość uratowała sytuacje. Co powstało? Ano bardzo ładna, zbita jak śmietana pianka. Zostaje w pokalu dość długo i pozostawia ładne ślady na szkle. Kolor to przyciemnione złoto, mętne. Muszę przyznać, że bardzo fajnie się patrzy na nie.


Wąchamy te kawkowe pióra. Jest kawa, ale trochę taka jakaś... odstała, wysuszona, jakby ktoś zapomniał zamknąć opakowanie z naszymi ulubionymi ziarnami. Pałęta się też aromat zielonego pieprzu, mi to nie przeszkadza w ogóle, uwielbiam ten zapach w piwie. Jest też bliżej nieokreślona chmielowość. Chluśniem bo nam ptakor jeszcze odleci. Ohohoho, pierwsze co należy zaznaczyć to niskie wysycenie. Dla wielu może się wydawać, że piwo jest zbyt wodniste ale według mnie jest ono idealne. Coś pokroju najzwyklejszej kawy bez cukru i mleka (mamy spaczone społeczeństwo przez dodawanie dodatków do każdego napoju). W smaku atakuje przede wszystkim kawa, już normalna, nie zwietrzała. Bardzo przyjemne a zarazem dziwne doznanie bo mi się kawa (w piwie) kojarzy od razu z palonością. Tutaj nie uświadczymy nawet małej kupki popiołu. Eksperyment jak najbardziej udany. Goryczka też jest bardzo przyjemna, średnia ale działa jak taki partyzant. Atakuje szybko i znienacka po czym znika w krzakach bez śladu. Jakby dobrze wytężyć wszystkie zmysły to nawet można wyczuć jakieś cytrusy, które działają bardziej jak spoina trzymająca całość.

Acha, jeszcze jedno. Dajcie mu się ogrzać, dopiero wtedy wychodzą wszystkie walory tego piwa a w szczególności kawa. 


Taki ze mnie bloger piwny a nie mam w swojej biblioteczce Rowing Jack'a. No jak tak można, toż to herezja! W końcu to piwo roku 2012, dodatkowo patrząc na ilość piw z AleBrowaru postanowiłem nadrobić zaległości. Najbardziej znana IPA w Polsce, według mnie jednak, ciut gorsza od Grand Prix.

Nadarzyła się idealna okazja. Najnowsza wareczka Jacusia pojawiła się w zaprzyjaźnionym sklepie piwnym, mimo zapowiedzi, że już nie ma w hurtowni. Jak tu nie wykorzystać tak pięknego daru losu? No i oczywiście musiał ktoś na internetach napisać, że to już nie to samo, zuo i w ogóle malaria. Jak ja uwielbiam takie pogłoski dementować.


Kapsel firmowy (ostatni czasy zdarzało mi się trafić na golasa przy piwach z AleBrowaru). Krawatka jak zwykle odkleja się na krawędziach. Nie wiem czemu ale bardziej pasowałby mi tu kolor różowy (ten z King of Hope), takie o widzimisie artystyczne. Nalewamy, pokaż ty mi się moje mętne złoto. Piana rośnie, rośnie i... ups, troszku uciekło. Niepotrzebnie gapiłem się na farfocle na dnie butelki. Co jak co ale piana prezentuje się bardzo ładnie. Może troszku za szybko opada ale pozostawia bardzo sporej wielkości kożuch, a jak ładnie oblepia szkło! Jak narazie wszystko cycuś glancuś jak to raczył mawiać mój dziadek.


Wącham i już wiem, że na pewno w aromacie nie pobije ono IPA z Ciechanowa. Średnio intensywny chmielowy aromat, głównie żywiczny, sosnowy. Krążą też cytrusy ale jakieś takie niezdecydowane, tak jakby grapefruit z mango nie wiedziały czy to już ich pora wyjść na scenę czy nie. Przechylam więc szkło i od samego początku dochodzi do zmysłów monstrualna gorycz. No dobra, dla mnie jest to idealna jej ilość ale dla normalnego Kowalskiego będzie wręcz przygniatająca. A po co sięgnie zaciekawiony IPĄ jegomość jak nie po najbardziej znane piwo polskie tego stylu? Jest dobrze innymi słowy. Odstawiamy tę piękną goryczkę i mamy wyraźnego grapefruita zatopionego w żywicy. No piękne to wszystko jest, piękne. A jakie pijalne! Nagazowane średnio, co by za bardzo nie przeszkadzało w piciu. Dręczy mnie jednak jeden problem, Grand Prix był jednak o ten jeden stopień lepszy.


Pierwsze moje spotkanie z Black IPA z Bojanowa było dość specyficzne. Pamiętam jakąś piwnice u kumpla, jakiś bilard i znajomych, którzy bezczelnie wykorzystywali mój brak skupienia aby wyciągać mi bile z łuz. Nie powiem, lekkie upojenie alkoholowe miało miejsce. Pamiętam jednak dokładnie, że nie smakował mi ten Bojan jak Black IPA, już nie mówiąc o zwykłym IPA.

Oczywiście pełno jest na necie degustacji tego wynalazku. Wszyscy są zgodni, że pierwsza warka mało miała wspólnego ze stylem, o kolorze nie wspomnę. Druga warka podobno była ukrytym stoutem, tutaj kolorek się już jednak zgadzał. Dzięki alkoholikom takim jak ja (którzy prawie codziennie są w pobliżu specjalistycznego sklepu z piwem) mogę się w końcu przekonać jak to jest z tym czarnym Bojanem. No i jest to niby trzecia warka, czy w końcu udało im się wstrzelić w styl?


Tak tak wiem, kapsel stary ale nowy możecie zobaczyć przy degustacji Toporka. W sumie to nie wiem czemu akurat moja sztuka była tą special one. No nic, nalewamy. Pierwsze zaskoczenie, piana. Dość gęsta, ładna, brązowiutka. Trzyma jednak fason piw z BRJ i znika w zastraszającym tempie. Brudy pozostają po niej na szkle więc kończy swój żywot pozytywnie. Kolor jako tako proper, czarny z rubinowymi refleksami.


Jakoś dziwnie się ten czarnuch patrzy na mnie ze szkła. Tak złowieszczo. Czyżby naprawdę Bojanów nauczył się na błędach? Wącham i odpowiedź jest jasna jak łysina Mariana z Kiepskich w pełnym słońcu. Otóż, nie. A przynajmniej nie w aromacie. Jest ta osławiona kawa z mleczkiem. Co prawda pojawia się paloność z nutami chmielowymi ale pierwsze skrzypce gra jednak ta mleczna słodkość. Jakoś mi to jednak nie przeszkadza za mocno, może dlatego że sam aromat jest słaby. Przechylam więc noniczka i co? Tu już nie jest tak słodko. Od początku atakuje wszechobecna paloność ale... jest światełko w tunelu. Chmiele! Są! Goryczka wchodzi w drogę paloności i zwycięża pod koniec każdego łyku. Tylko kurde, za słaba jak dla mnie. Dalej jest to bardziej palone, niżeli chmielowe piwo. No nic, kolejne warki może będą lepsze. Ważne jest to, że pozbyli się posłodzonego cappuccino ze smaku. Wieść gminna niesie, że jest już czwarta warka (dostępna w freshżabkach), podobno jeszcze lepsza.


Co to się dzieje, strażak z Polski wygrywa złoto olimpijskie w biegu na łyżwach (dystans 1500m). Trzeba to jakoś uczcić, może by tak piwem stworzonym dla strażaków nalanym do rosyjskiego szkła? Brzmi dobrze, ciekawi mnie tylko czy sobie nie zepsuje patriotycznego humoru tym podobno "nie tak wspaniale smakującym jak z pierwszej warki" piwem.

Krążą już po internetach istne legendy, że piwo to cię tak toporknie że na pewno o nim nie zapomnisz (niekoniecznie w pozytywny sposób). Szczerze nie miałem przyjemności tego sprawdzić, nawet przy tej niby wybornej (bo w końcu piwo wygrało w swojej kategorii w plebiscycie browar.biz) pierwszej warce. Piłem je już parę razy ale jakoś tak zawsze w warunkach... mało sprzyjających degustacji.


Pomijając sam pomysł na nazwę, butelka prezentuje się całkiem swojsko. Etykieta prosta, biało-czerwona, patriotyczna! Jest też nowy kapsel, firmowy, prosto z Bojanowa. Szczerze mówiąc mam mieszane uczucia. Jakość zdjęcia browaru jest dość kiepska i mocno przyciemniona. Tak trochę tandetą trąci. Samo piwo prezentuje się już o wiele lepiej. Piana sporych rozmiarów jak na lagera, ładna i w miarę drobna. Długo nie gości w szklanicy i nie pozostawia nic po sobie niestety. Kolorek typowy dla stylu, złoty lekko mętny od braku filtracji. No i te bąbelki, unoszące się przez cały okres picia (o dziwo, nie jest ono mocno nagazowane, powiedziałbym w sam raz).


Wącham, bo już mogę (wyleczyłem się w końcu z tej cholernej grypy). No no, jest pełna słodowość. Co najdziwniejsze ale zarazem dość przyjemne, wspierają ją owoce. Ledwo co wyczuwalne ale zawsze. Całość nie jest jakoś oszałamiająco wyczuwalna, ale czego się spodziewać po lagerze. Co najważniejsze nie wyczuwam w nim żadnych wad, o których tak ostatnio się internety rozpisują. No nic, łykam, patriotyzm trza dokończyć. Znowu mamy pełną słodowość, dość słodką muszę przyznać. Przez ułamek sekundy da się wyczuć cytrusy z Cascade ale bardzo szybko przygniata je gorycz. No i tutaj mam problem. Jak większość ludzi czytających tego bloga wie, uwielbiam goryczkę. Ta w Toporku jednak średnio mi podeszła. Jest taka jakaś... tępa. Na początku myślałem, że to posmak metaliczny ale jednak nie. Biorę kolejne łyki żeby się w końcu domyśleć co to za posmak a tu nagle... koniec, pusto. Prawda jest taka, że jak na lagera bardzo przyjemnie się pije to piwo. Ten dziwny smak goryczy może być równie dobrze moim widzimisie. No to co, za strażaków!


Naszła mnie ochota na pszeniczne. Coraz cieplej się robi, śnieg już prawie stopniał i pełno jest brązowych przebiśniegów. Patrze do lodówki, troszku głodny jestem. Każde danie, które z chęcią bym zjadł wymaga większego nakładu czasu i chęci. Oj lenistwo ty moje, zamykam lodówkę i kieruję się do piwnicy.

Wyciągam skryty w ścianie kluczyk i już wrota stoją otworem. Hmm, patrze na portery. Nie no one muszą leżeć, w końcu po to je tu schowałem. Dalej jakieś rosyjskie piwa z kapslem jak w tymbarku. Po otwarciu Igrzysk Olimpijskich mam dosyć tego kraju na dzisiaj. Zwracam więc swoją uwagę na drugą stronę i widzę dwa niemieckie piwa. Chwytam więc to jaśniejsze, dunkela wypiję kiedy indziej.


Kapsla nie ma co pokazywać, najzwyklejszy jaki widzieliście w życiu. Patrząc na wygląd butelki przypomniałem sobie jakie instrukcje dałem znajomemu, który kupował mi te piwa podczas delegacji. "Weź takie, które wyglądają jakby były warzone w garażu, ewentualnie w lesie obok bimbru" powiedziałem. Otwieram piwo i bardzo duże zdziwienie. Po szybkim niuchu prosto z butelki dało się przez ułamek sekundy wyczuć jajo. Szybko jednak ten aromat znikł... oj. Samo piwo prezentuje się standardowo, złoty, mętny kolor. Iście bananowy mógłbym rzec. Piana sprytnie ukryta, niby wydaje się ładna z daleka. Jak się jej jednak przyjrzy człowiek to widzi duże bąble w tej całej krzątaninie. Znika w szybkim tempie ale coś na tafli pozostaje. 


Wącham znowu, tym razem ze szklanicy. Brak goździka, jedyne co się tam pałęta to gotowane warzywa i może troszeczkę bananowej skórki. Miałem sobie umilić wieczór i co? Pije, bo co mam zrobić. Tutaj zaskoczenie, wyczuwalne słody z takim delikatnym kwaskiem. Coś jednak zalega po każdym łyku, coś niezdrowego... No cholera nie mogę dojść co to, jakby posmak kleju po oblizaniu znaczka pocztowego? Nie jest to najbardziej nagazowane pszeniczne jakie piłem w życiu. Powiedziałbym, że jest nawet średnio nabuzowane. Wbrew pozorom nie jest wodniste. Kolejny średni weizen z Niemiec. Zaczynam się powoli zastanawiać, czy oni potrafią warzyć swój własny styl. Z drugiej jednak strony, kosztuje coś koło 40 eurocentów więc mają możliwość wypicia okej pszenicy w cenie np takiego Kozackiego.


Ma człowiek czasami taki jakiś kaprys. Chciałby spróbować może nie czegoś nowego, ale bardziej zaskakującego. Jednym z takich kaprysów był Opatowy Absinth, na którego z resztą poluję cały czas. Dzisiejszym wymysłem mojej alkoholowej wyobraźni będzie ten sam browar z Broumov'a a głównym bohaterem: pieprz!

Zacznijmy może jednak od małej, swoistej anegdoty. Dając ojcu do spróbowania usłyszałem zabawny tekst, któremu towarzyszył lekki grymas: "EB było o wiele lepsze". No cóż, mentalności ludzi nie zmienisz. Doszło do tego jeszcze stwierdzenie że: "Przecie Czesi nie potrafią robić piwa!". Mój wewnętrzny diabeł zaczął się śmiać.


Długo się zastanawiałem nad szkłem, naszła mnie chęć na wypicie piwa like a sir więc chwyciłem pokal z Chimaya. Kurde no, podoba mi się jak cholera. Samo piwo prezentuje się w nim pięknie. Piana drobniutka, puszysto-biała. Utrzymuje się dość długo, kożuszek pozostaje bardzo cieniutki ale według mnie wygląda wręcz elegancko. Trunek prawie że klarowny, złoty... jak miód.


Wącham i... ohohoho. To nie jest słodkie, oj nie. Mimo szerokiego szkła uderza eksplozja ziołowych aromatów, prosto z młynka. I znowu wspomnienia z dzieciństwa i niezniszczalny młynek na baterie babci. Czytam sobie opinie w internetach z roku 2009 i oczom nie wierzę. Że niby masło i stęchła piwnica? Nigdy! Biorę łyk i odpływam. Ziołowość jest ale ma panicza, prowadzącego owieczki, w swoim rodzaju monarchę. Pieprz, taki dopiero co zmielony, prowadzi bliżej mi nie znane zioła jak jakiś heros. Panoszy się niesamowicie po przełyku. Co najdziwniejsze nie zalega, ulatnia się dość szybko co by za bardzo nie zmęczyć człowieka podczas picia. Gdzieś na samym końcu tej wesołej gromadki ciągną się słody, są jednak tak małe, że nikt na nie nie zwraca uwagi. Wbrew pozorom, nie jest też wodniste. Jest to kompletnie inne doznanie pieprzowe niż w Triplu Chimaya ale nadal cholernie zaskakujące i przyjemne. Normalnie narzekałbym, że nic innego nie ma w tym piwie. Że sam pieprz, że jest ciągle takie samo. Nie mogę jednak... jest takie smaczne.


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com